Stronki na blogu

niedziela, 10 maja 2020

„Intruzi” (2018)


Dwie pary, Sarah i Joseph oraz Estelle i Victor, wynajmują na weekend dom na pustyni. Wbrew oczekiwaniom, gdy docierają na miejsce nie zastają już właścicieli, ale nie mają problemu z dostaniem się do środka, ponieważ drzwi frontowe nie są zamknięte na klucz. Ani ta, ani inne przesłanki świadczące o tym, że właściciele domu opuścili go w wielkim pośpiechu nie niepokoją przybyszów. Próbują dobrze się bawić, ale zamiast tego ich stosunki robią się coraz bardziej napięte. Jednak sytuacja wymyka się spod kontroli dopiero po pojawieniu się nieznajomej kobiety, która twierdzi, że zna właścicieli domu i chce jedynie skorzystać z telefonu, gdyż jak utrzymuje, zepsuł jej się samochód. I początkowo faktycznie wszystko wskazuje na to, że nieznajoma mówi prawdę, ale jej dobroczyńcy w pewnym momencie nabierają przekonania, że ta kobieta w jakiś sposób im zagraża.

Amerykański thriller z nurtu home invasion „Hell Is Where the Home Is” aka „Trespassers” (pol. „Intruzi”) to drugi film w reżyserskim dorobku Orsona Oblowitza, po „The Queen of Hollywood Blvd” (2017). Scenariusz napisał Corey Deshon. Oblowitz przyznał, że wizja ataku na dom w dzieciństwie przerażała go najbardziej, a ten film pozwolił mu na nowo odkryć własne lęki. Reżyser „Intruzów” jest wielkim miłośnikiem giallo i wyraz tego też zdecydował się dać w rzeczonym obrazie. Złożyć swoisty hołd między innymi takim swoim mistrzom, jak Dario Argento i Mario Bava. Główne zdjęcia ruszyły w sierpniu 2017 roku w Malibu w Kalifornii, a pierwszy pokaz filmu odbył się rok później na FrightFest London.

Pustynna sceneria, której akompaniuje nastrojowa, wpadająca w ucho melodia (później włączą się jeszcze żywsze, ale nie mniej chwytliwe kompozycje). To pierwsze, co przykuło moją uwagę w „Intruzach”. Przedtem co prawda rozegrała się dość gwałtowna scena z udziałem zamaskowanych oprawców, ale dopiero szerokie ujęcia pustyni utrzymane w nieco przyblakłych barwach, za które odpowiada Noah Rosenthal, w połączeniu z chwytliwą kompozycją muzyczną Jonathana Snipesa (m.in. „Gwiazdy w oczach” z 2014 roku) dały mi powody sądzić, że nie będzie to tak kompletnie stracony czas, jak się obawiałam. Jeśli nawet wszystko inne zawiedzie, to na pocieszenie dostanę chociaż piękne i zarazem z lekka złowieszcze naturalne widoki oraz pieszczące uszy dźwięki. Okazały domek stojący na piaszczystym wzniesieniu. Niżej widać asfaltową drogę, ale bez wątpienia rzadko uczęszczaną, a i w pobliżu niepodobna dostrzec innych nieruchomości. Poza tą, do której przybywa czworo mieszczuchów. Interesująca się fotografią Sarah (w miarę przekonująca kreacja Angeli Trimbur), która zmaga się z ogromną traumą; jej chłopak Joseph (taki sobie Zach Every) starający się uratować ich związek, ale i mający Sarah za złe to, że w wielu sprawach decyduje za niego; długoletnia przyjaciółka tej pierwszej, Estelle (jak wyżej Janel Parrish), która od jakiegoś czasu trwa w toksycznym związku z porywczym, uzależnionym od narkotyków mężczyzną imieniem Victor (trochę przerysowany występ Jonathana Howarda), od których zresztą ona też nie stroni. Mamy więc znany motyw grupki osób przybywających na odludzie. Po to by się odprężyć, dobrze bawić, odetchnąć od wielkomiejskiego zgiełku i tym podobne. Sarah wprawdzie jest trochę zdziwiona nieobecnością właścicieli wynajętego na weekend domu, bo najwyraźniej umówili się, że przed zaplanowanym wyjazdem oprowadzą Sarah i resztę. Kobieta i jej chłopak zastają niezamknięte na klucz drzwi frontowe, a w środku coś, co każe tej pierwszej założyć, że właściciele jednak nie wyjechali, że muszą być gdzieś w pobliżu. Zaraz potem dołączają do nich Estelle z Victorem i... temat się urywa. Sarah jakby zapomniała o swoich niedawnych przemyśleniach na temat zastałej sytuacji. Pewnie dlatego, że ma ważniejsze sprawy na głowie – jak na przykład swego rodzaju psychiczną blokadę niepozwalającą jej na większe zbliżenie do Josepha, która ewidentnie bierze się z jakichś koszmarnych przeżyć ujawnionych trochę później. Poza tym ją i jej chłopaka widocznie drażni zachowanie Victora: jego bezpośredni, wręcz chamski sposób bycia. Relacje pomiędzy tą czwórką pełnią dość istotną rolę w scenariuszu Coreya Deshona. Twórcy poświęcają im nawet więcej czasu niż spodziewanej inwazji na dom, najpierw zaogniając sytuację powiedzmy bardziej przyziemnymi zapalnikami, a potem... Potem przechodzą do czegoś mocniejszego. Na progu pojawia się nieznajoma kobieta, w którą w dobrym stylu wcieliła się Fairuza Balk, znana między innymi ze „Szkoły czarownic” Andrew Fleminga i „Powrotu do krainy Oz” Waltera Murcha, do którego to uniwersum nawiązuje jedna jej wypowiedź w „Intruzach”. W każdym razie pojawienie się tego nieoczekiwanego gościa najpewniej zadziała na widzów alarmująco. Oni w przeciwieństwie do Sarah i Josepha niewątpliwie z miejsca uznają nieznajomą za zagrożenie. Co ciekawe najbardziej przeciwny wpuszczeniu jej do środka jest Victor – osoba, która niewątpliwie nie miała wzbudzać sympatii w odbiorcach. I we mnie nie wzbudzała, aczkolwiek ten jeden raz musiałam się z nim zgodzić. Tyle że... No, takiego rozwoju akcji się nie spodziewałam. Scenariusz, który ułożyłam sobie w głowie w jednym istotnym punkcie rozminął się z wizją rozsnutą na ekranie. Muszę przyznać, że to całkiem zgrabna zagrywka – szczwane pogranie na oczekiwaniach widza, któremu nieobca jest konwencja nurtu home invasion. Myślę że mniej więcej tak zostało to pomyślane, że filmowcy starali się zagrać na nosie widzom poprzez poniekąd odwrócenie konwencji. Albo jak kto woli: zaserwowanie czegoś, czego osoby, które trochę thrillerów home invasion w swoim życiu już widzieli, nie mają powodu się spodziewać. Co nie znaczy, że z całą pewnością nie znajdzie się nikt, kto wcześniej, mimo braku sygnałów, nie zawędruje myślą w tę stronę. Bo to w sumie prosta koncepcja jest, tyle że raczej niespotykana (ewentualnie nieczęsto) w home invasion.

Jak już wspomniałam w „Intruzach” Orsona Oblowitza znaleźć można ukłony w stronę uwielbianego przez niego włoskiego nurtu giallo. Najbardziej oczywiste są czarne skórzane rękawiczki noszone przez zamaskowanych oprawców (swoją drogą przydałaby się tu większa inwencja, bo kawałki szmat z wyciętymi otworami na oczy i usta wypadają nader biednie i sytuacji nie poprawia nawet materiał ze wzorem trupiej czaszki), ale jest też trochę, że tak powiem, bardziej skrytych naleciałości giallo. Reżyser zdradził, że akcję z maczetą zapożyczył z „Krwawego obozu” Mario Bavy, a przewodnia kompozycja muzyczna nawiązuje do „Giornata nera per l'ariete” Luigi Bazzoniego. Duchem „Intruzom” moim zdaniem zdecydowanie bliżej jednak do home invasion niż giallo. Klimat, ścieżka fabularna, nawet biorąc pod uwagę największą niespodziankę notabene wrzuconą długo przez finałem – można powiedzieć typowe home invasion. Z niższej półki, bo jakość choćby takiego genialnego „Funny Games” Michaela Haneke, czy to oryginału, czy remake'u to to na pewno nie jest. Spośród bohaterów można jednakowoż wyłonić przynajmniej jedną sylwetkę, która wydaje się wyrastać z nurtu slash. Jak słusznie zauważa Orson Oblowitz giallo to podgatunek, w którym kryminał spotyka się ze slasherem, więc można spokojnie założyć, że postać Sarah miała być kolejnym ukłonem w stronę... Pewnie giallo, ale ja tam patrząc na nią tylko o slasherach myślałam. W sumie to całkiem interesująca konstrukcja, bo można w Sarah znaleźć zarówno echa spopularyzowanej już w XX wieku, archetypowej final girl, jak i tej drugiej, XXI-wiecznej, wyrosłej na szkielecie tamtej. Czyli można powiedzieć jednostki, która od początku wydaje się być stereotypowym przykładem kobiety wyzwolonej. Ale na pewno nie wolnej od poważnych trosk. Niebojącej się zajmować twardego stanowiska w dyskusjach, potrafiącej stawiać na swoim. Sarah wręcz „niejako trzyma pod pantoflem” swojego chłopaka Josepha. Uzurpuje sobie prawo wypowiadania się za niego, co naturalnie mocno go irytuje. Ona wprawdzie chciałaby to w sobie zmienić, tak samo jak zwalczyć w sobie niechęć do fizycznych zbliżeń z Josephem, ale przynajmniej na razie to ją najzwyczajniej w świecie przerasta. Pomimo tego wszystkiego nie miałam wrażenia, że Sarah jest niekwestionowaną liderką tej grupy, że to z jej zdaniem wszyscy najbardziej się tutaj liczą. Joseph owszem, ale jej przyjaciółka Estelle pozostaje pod silniejszym wpływem swojego porywczego chłopaka Victora, który z kolei nie liczy się absolutnie z nikim. Robi co chce i kiedy chce i nie tyle nie przejmuje się, że może kogoś urazić, skrzywdzić, ile zdaje się sprawia mu to przyjemność. Egoista, pozer, narkoman, człowiek z kompleksem Boga – wszystkie te określania idealnie do niego pasują. Nie pozostaje więc nic innego, jak głęboko współczuć jego dziewczynie... Ale z drugiej strony ona też ideałem nie jest, a w każdym razie twórcy wyjawiają na jej temat dość, by przynajmniej niektórzy widzowie spoglądali na nią również (jeśli już nie wyłącznie) srogim okiem. Długoletnich miłośników slasherów nie powinno zaskoczyć to, że osobą, która najbardziej zdecydowanie obstaje za udzieleniem pomocy nieznajomej kobiecie jest Sarah, bo do tego czasu staje się już jasne, że zbudowano tę postać w oparciu o model final girl. A te dziewczyny przecież zazwyczaj śpieszą z pomocą potrzebującym. W efekcie czasem sprowadzając na siebie i innych poważne kłopoty. Jednocześnie jednak zazwyczaj będąc jedyną osobą mającą jakiejś szanse w walcem ze złem. W tym przypadku garstką tajemniczych ludzi, którzy z impetem wdzierają się do odizolowanego domku i urządzają sobie rzeź. No powiedzmy, bo jakoś mocno makabryczny to ten film nie jest. Chociaż wspomniana już akcja z maczetą i tym bardziej z przebitym okiem, jak na standardy thrillera są dość dosadne. Budżet „Inwazji” ponoć był niewielki, ale w efektach specjalnych raczej tego nie znać. A przynajmniej w moich oczach wypadły dostatecznie realistycznie, nie jestem jednak przekonana, czy osoby optujące za wymyślnymi CGI będą miały takie samo zdanie. Przede wszystkim oni, co nie znaczy, że zwolennicy praktycznych efektów specjalnych żadnych zastrzeżeń mieć nie będą. Co bardziej wymagający odbiorcy mogą takowe mieć. Ode mnie tylko tyle, że mogłoby być ich trochę więcej. Wątek ataku na dom natomiast... Jako że męczą mnie „niekończące się” pościgi po domach, na których to najczęściej w największym stopniu thrillery z nurtu home invasion bazują, z zadowoleniem przyjmowałam tak długie wstrzymywanie się z przejściem do tego, bądź co bądź, najważniejszego „aktu” scenariusza Coreya Deshona. Z drugiej strony wszystko toczy się za szybko – ostatnia partia wygląda jakby nie tylko spisano ją bez większego pomyślunku. Motywy kierujące oprawcami już mniej sensu chyba mieć nie mogły UWAGA SPOILER Dlaczego po prostu nie podpalili domu, tuż po zabiciu jego właścicieli? KONIEC SPOILERA. A wcześniej naiwnie myślałam, że parę kwestii padających z ust co poniektórych postaci, zwłaszcza Victora, to już jest szczyt bezsensu, jaki dla nas tutaj przygotowano. Niektóre zachowania bohaterów w oczach części widzów też mogą uchodzić za przynajmniej nie do końca przemyślane (jeśli już nie pozbawione wszelkiej logiki). Ale jeśli o mnie chodzi to poza natychmiastowym przejściem do porządku dziennego nad zagadkową nieobecnością właścicieli domu, wszystkie, nawet co bardziej szaleńcze posunięcia bohaterów akurat dla mnie były łatwe do zaakceptowania. Nie tylko dlatego, że generalnie nie irytują mnie takie zabiegi w różnego rodzaju horrorowych rąbankach (kojarzy się je głównie jednak, i nie bez powodu, ze slasherami), ale i dlatego, że większość z tego co potem łatwo usprawiedliwić mocno stresującą sytuacją.

Dało się obejrzeć we względnym spokoju ducha. Tak bym podsumowałam moje spotkanie z „Intruzami” Orsona Oblowitza. Niezupełnie standardowym thrillerem z nurtu home invasion, ale też nie powiedziałabym, że jakoś szczególnie daleko od twardej konwencji jego twórcy uciekali. W sumie nieskomplikowana to opowieść, którą na płaszczyźnie tekstowej moim zdaniem przydałoby się bardziej dopracować. Co nie znaczy rozbudować. W warstwie technicznej niedoróbki już tak mocno w oczy się nie rzucają, chociaż ostatnia partia... Tak, tutaj już obrazy następują po sobie nazbyt szybko, a i kąty nachylenia kamer czasami dodatkowo mogą utrudniać odbiór. Gdyby zrezygnować z ataku na dom, to przypuszczam, że dużo lepiej bym się bawiła, a tak... Według mnie przeciętniak, którego zaliczenia co prawda nie żałuję, ale też nie skaczę z radości z tego powodu.

1 komentarz:

  1. Pomysł wydaje mi się nieco mało świeży, ale w sumie całkiem ciekawy. Podoba mi się podejście autora, który chciał na nowo odkryć swoje lęki. Jest w tym coś magnetyzującego.

    OdpowiedzUsuń