Dwie
pary, Sarah i Joseph oraz Estelle i Victor, wynajmują na weekend dom
na pustyni. Wbrew oczekiwaniom, gdy docierają na miejsce nie zastają
już właścicieli, ale nie mają problemu z dostaniem się do
środka, ponieważ drzwi frontowe nie są zamknięte na klucz. Ani
ta, ani inne przesłanki świadczące o tym, że właściciele domu
opuścili go w wielkim pośpiechu nie niepokoją przybyszów. Próbują
dobrze się bawić, ale zamiast tego ich stosunki robią się coraz
bardziej napięte. Jednak sytuacja wymyka się spod kontroli dopiero
po pojawieniu się nieznajomej kobiety, która twierdzi, że zna
właścicieli domu i chce jedynie skorzystać z telefonu, gdyż jak
utrzymuje, zepsuł jej się samochód. I początkowo faktycznie
wszystko wskazuje na to, że nieznajoma mówi prawdę, ale jej
dobroczyńcy w pewnym momencie nabierają przekonania, że ta kobieta
w jakiś sposób im zagraża.
Amerykański
thriller z nurtu home invasion „Hell Is Where the Home Is”
aka „Trespassers” (pol. „Intruzi”) to drugi film w
reżyserskim dorobku Orsona Oblowitza, po „The Queen of Hollywood
Blvd” (2017). Scenariusz napisał Corey Deshon. Oblowitz przyznał,
że wizja ataku na dom w dzieciństwie przerażała go najbardziej, a
ten film pozwolił mu na nowo odkryć własne lęki. Reżyser
„Intruzów” jest wielkim miłośnikiem giallo i wyraz tego
też zdecydował się dać w rzeczonym obrazie. Złożyć swoisty
hołd między innymi takim swoim mistrzom, jak Dario Argento i Mario
Bava. Główne zdjęcia ruszyły w sierpniu 2017 roku w Malibu w
Kalifornii, a pierwszy pokaz filmu odbył się rok później na
FrightFest London.
Pustynna
sceneria, której akompaniuje nastrojowa, wpadająca w ucho melodia
(później włączą się jeszcze żywsze, ale nie mniej chwytliwe
kompozycje). To pierwsze, co przykuło moją uwagę w „Intruzach”.
Przedtem co prawda rozegrała się dość gwałtowna scena z udziałem
zamaskowanych oprawców, ale dopiero szerokie ujęcia pustyni
utrzymane w nieco przyblakłych barwach, za które odpowiada Noah
Rosenthal, w połączeniu z chwytliwą kompozycją muzyczną
Jonathana Snipesa (m.in. „Gwiazdy w oczach” z 2014 roku) dały mi
powody sądzić, że nie będzie to tak kompletnie stracony czas, jak
się obawiałam. Jeśli nawet wszystko inne zawiedzie, to na
pocieszenie dostanę chociaż piękne i zarazem z lekka złowieszcze
naturalne widoki oraz pieszczące uszy dźwięki. Okazały domek
stojący na piaszczystym wzniesieniu. Niżej widać asfaltową drogę,
ale bez wątpienia rzadko uczęszczaną, a i w pobliżu niepodobna
dostrzec innych nieruchomości. Poza tą, do której przybywa czworo
mieszczuchów. Interesująca się fotografią Sarah (w miarę
przekonująca kreacja Angeli Trimbur), która zmaga się z ogromną
traumą; jej chłopak Joseph (taki sobie Zach Every) starający się
uratować ich związek, ale i mający Sarah za złe to, że w wielu
sprawach decyduje za niego; długoletnia przyjaciółka tej
pierwszej, Estelle (jak wyżej Janel Parrish), która od jakiegoś
czasu trwa w toksycznym związku z porywczym, uzależnionym od
narkotyków mężczyzną imieniem Victor (trochę przerysowany występ
Jonathana Howarda), od których zresztą ona też nie stroni. Mamy
więc znany motyw grupki osób przybywających na odludzie. Po to by
się odprężyć, dobrze bawić, odetchnąć od wielkomiejskiego
zgiełku i tym podobne. Sarah wprawdzie jest trochę zdziwiona
nieobecnością właścicieli wynajętego na weekend domu, bo
najwyraźniej umówili się, że przed zaplanowanym wyjazdem
oprowadzą Sarah i resztę. Kobieta i jej chłopak zastają
niezamknięte na klucz drzwi frontowe, a w środku coś, co każe tej
pierwszej założyć, że właściciele jednak nie wyjechali, że
muszą być gdzieś w pobliżu. Zaraz potem dołączają do nich
Estelle z Victorem i... temat się urywa. Sarah jakby zapomniała o
swoich niedawnych przemyśleniach na temat zastałej sytuacji. Pewnie
dlatego, że ma ważniejsze sprawy na głowie – jak na przykład
swego rodzaju psychiczną blokadę niepozwalającą jej na większe
zbliżenie do Josepha, która ewidentnie bierze się z jakichś
koszmarnych przeżyć ujawnionych trochę później. Poza tym ją i
jej chłopaka widocznie drażni zachowanie Victora: jego bezpośredni,
wręcz chamski sposób bycia. Relacje pomiędzy tą czwórką pełnią
dość istotną rolę w scenariuszu Coreya Deshona. Twórcy
poświęcają im nawet więcej czasu niż spodziewanej inwazji na
dom, najpierw zaogniając sytuację powiedzmy bardziej przyziemnymi
zapalnikami, a potem... Potem przechodzą do czegoś mocniejszego. Na
progu pojawia się nieznajoma kobieta, w którą w dobrym stylu
wcieliła się Fairuza Balk, znana między innymi ze „Szkoły
czarownic” Andrew Fleminga i „Powrotu do krainy Oz” Waltera
Murcha, do którego to uniwersum nawiązuje jedna jej wypowiedź w
„Intruzach”. W każdym razie pojawienie się tego nieoczekiwanego
gościa najpewniej zadziała na widzów alarmująco. Oni w
przeciwieństwie do Sarah i Josepha niewątpliwie z miejsca uznają
nieznajomą za zagrożenie. Co ciekawe najbardziej przeciwny
wpuszczeniu jej do środka jest Victor – osoba, która niewątpliwie
nie miała wzbudzać sympatii w odbiorcach. I we mnie nie wzbudzała,
aczkolwiek ten jeden raz musiałam się z nim zgodzić. Tyle że...
No, takiego rozwoju akcji się nie spodziewałam. Scenariusz, który
ułożyłam sobie w głowie w jednym istotnym punkcie rozminął się
z wizją rozsnutą na ekranie. Muszę przyznać, że to całkiem
zgrabna zagrywka – szczwane pogranie na oczekiwaniach widza,
któremu nieobca jest konwencja nurtu home invasion. Myślę
że mniej więcej tak zostało to pomyślane, że filmowcy starali
się zagrać na nosie widzom poprzez poniekąd odwrócenie konwencji.
Albo jak kto woli: zaserwowanie czegoś, czego osoby, które trochę
thrillerów home invasion w swoim życiu już widzieli, nie
mają powodu się spodziewać. Co nie znaczy, że z całą pewnością
nie znajdzie się nikt, kto wcześniej, mimo braku sygnałów, nie
zawędruje myślą w tę stronę. Bo to w sumie prosta koncepcja
jest, tyle że raczej niespotykana (ewentualnie nieczęsto) w home
invasion.
Jak
już wspomniałam w „Intruzach” Orsona Oblowitza znaleźć można
ukłony w stronę uwielbianego przez niego włoskiego nurtu giallo.
Najbardziej oczywiste są czarne skórzane rękawiczki noszone przez
zamaskowanych oprawców (swoją drogą przydałaby się tu większa
inwencja, bo kawałki szmat z wyciętymi otworami na oczy i usta
wypadają nader biednie i sytuacji nie poprawia nawet materiał ze
wzorem trupiej czaszki), ale jest też trochę, że tak powiem,
bardziej skrytych naleciałości giallo. Reżyser zdradził,
że akcję z maczetą zapożyczył z „Krwawego obozu” Mario Bavy,
a przewodnia kompozycja muzyczna nawiązuje do „Giornata nera per
l'ariete” Luigi Bazzoniego. Duchem „Intruzom” moim zdaniem
zdecydowanie bliżej jednak do home invasion niż giallo.
Klimat, ścieżka fabularna, nawet biorąc pod uwagę największą
niespodziankę notabene wrzuconą długo przez finałem – można
powiedzieć typowe home invasion. Z niższej półki, bo
jakość choćby takiego genialnego „Funny Games” Michaela
Haneke, czy to oryginału, czy remake'u to to na pewno nie jest.
Spośród bohaterów można jednakowoż wyłonić przynajmniej jedną
sylwetkę, która wydaje się wyrastać z nurtu slash. Jak
słusznie zauważa Orson Oblowitz giallo to podgatunek, w
którym kryminał spotyka się ze slasherem, więc można
spokojnie założyć, że postać Sarah miała być kolejnym ukłonem
w stronę... Pewnie giallo, ale ja tam patrząc na nią tylko
o slasherach myślałam. W sumie to całkiem interesująca
konstrukcja, bo można w Sarah znaleźć zarówno echa
spopularyzowanej już w XX wieku, archetypowej final girl, jak
i tej drugiej, XXI-wiecznej, wyrosłej na szkielecie tamtej. Czyli
można powiedzieć jednostki, która od początku wydaje się być
stereotypowym przykładem kobiety wyzwolonej. Ale na pewno nie wolnej
od poważnych trosk. Niebojącej się zajmować twardego stanowiska w
dyskusjach, potrafiącej stawiać na swoim. Sarah wręcz „niejako
trzyma pod pantoflem” swojego chłopaka Josepha. Uzurpuje sobie
prawo wypowiadania się za niego, co naturalnie mocno go irytuje. Ona
wprawdzie chciałaby to w sobie zmienić, tak samo jak zwalczyć w
sobie niechęć do fizycznych zbliżeń z Josephem, ale przynajmniej
na razie to ją najzwyczajniej w świecie przerasta. Pomimo tego
wszystkiego nie miałam wrażenia, że Sarah jest niekwestionowaną
liderką tej grupy, że to z jej zdaniem wszyscy najbardziej się
tutaj liczą. Joseph owszem, ale jej przyjaciółka Estelle pozostaje
pod silniejszym wpływem swojego porywczego chłopaka Victora, który
z kolei nie liczy się absolutnie z nikim. Robi co chce i kiedy chce
i nie tyle nie przejmuje się, że może kogoś urazić, skrzywdzić,
ile zdaje się sprawia mu to przyjemność. Egoista, pozer, narkoman,
człowiek z kompleksem Boga – wszystkie te określania idealnie do
niego pasują. Nie pozostaje więc nic innego, jak głęboko
współczuć jego dziewczynie... Ale z drugiej strony ona też
ideałem nie jest, a w każdym razie twórcy wyjawiają na jej temat
dość, by przynajmniej niektórzy widzowie spoglądali na nią
również (jeśli już nie wyłącznie) srogim okiem. Długoletnich
miłośników slasherów nie powinno zaskoczyć to, że osobą,
która najbardziej zdecydowanie obstaje za udzieleniem pomocy
nieznajomej kobiecie jest Sarah, bo do tego czasu staje się już
jasne, że zbudowano tę postać w oparciu o model final girl.
A te dziewczyny przecież zazwyczaj śpieszą z pomocą
potrzebującym. W efekcie czasem sprowadzając na siebie i innych
poważne kłopoty. Jednocześnie jednak zazwyczaj będąc jedyną
osobą mającą jakiejś szanse w walcem ze złem. W tym przypadku
garstką tajemniczych ludzi, którzy z impetem wdzierają się do
odizolowanego domku i urządzają sobie rzeź. No powiedzmy, bo jakoś
mocno makabryczny to ten film nie jest. Chociaż wspomniana już
akcja z maczetą i tym bardziej z przebitym okiem, jak na standardy
thrillera są dość dosadne. Budżet „Inwazji” ponoć był
niewielki, ale w efektach specjalnych raczej tego nie znać. A
przynajmniej w moich oczach wypadły dostatecznie realistycznie, nie
jestem jednak przekonana, czy osoby optujące za wymyślnymi CGI będą
miały takie samo zdanie. Przede wszystkim oni, co nie znaczy, że
zwolennicy praktycznych efektów specjalnych żadnych zastrzeżeń
mieć nie będą. Co bardziej wymagający odbiorcy mogą takowe mieć.
Ode mnie tylko tyle, że mogłoby być ich trochę więcej. Wątek
ataku na dom natomiast... Jako że męczą mnie „niekończące się”
pościgi po domach, na których to najczęściej w największym
stopniu thrillery z nurtu home invasion bazują, z
zadowoleniem przyjmowałam tak długie wstrzymywanie się z
przejściem do tego, bądź co bądź, najważniejszego „aktu”
scenariusza Coreya Deshona. Z drugiej strony wszystko toczy się za
szybko – ostatnia partia wygląda jakby nie tylko spisano ją bez
większego pomyślunku. Motywy kierujące oprawcami już mniej sensu
chyba mieć nie mogły UWAGA SPOILER Dlaczego po prostu nie
podpalili domu, tuż po zabiciu jego właścicieli? KONIEC
SPOILERA. A wcześniej naiwnie myślałam, że parę kwestii
padających z ust co poniektórych postaci, zwłaszcza Victora, to
już jest szczyt bezsensu, jaki dla nas tutaj przygotowano. Niektóre
zachowania bohaterów w oczach części widzów też mogą uchodzić
za przynajmniej nie do końca przemyślane (jeśli już nie
pozbawione wszelkiej logiki). Ale jeśli o mnie chodzi to poza
natychmiastowym przejściem do porządku dziennego nad zagadkową
nieobecnością właścicieli domu, wszystkie, nawet co bardziej
szaleńcze posunięcia bohaterów akurat dla mnie były łatwe do
zaakceptowania. Nie tylko dlatego, że generalnie nie irytują mnie
takie zabiegi w różnego rodzaju horrorowych rąbankach (kojarzy się
je głównie jednak, i nie bez powodu, ze slasherami), ale i
dlatego, że większość z tego co potem łatwo usprawiedliwić
mocno stresującą sytuacją.
Dało
się obejrzeć we względnym spokoju ducha. Tak bym podsumowałam
moje spotkanie z „Intruzami” Orsona Oblowitza. Niezupełnie
standardowym thrillerem z nurtu home invasion, ale też nie
powiedziałabym, że jakoś szczególnie daleko od twardej konwencji
jego twórcy uciekali. W sumie nieskomplikowana to opowieść, którą
na płaszczyźnie tekstowej moim zdaniem przydałoby się bardziej
dopracować. Co nie znaczy rozbudować. W warstwie technicznej
niedoróbki już tak mocno w oczy się nie rzucają, chociaż
ostatnia partia... Tak, tutaj już obrazy następują po sobie nazbyt
szybko, a i kąty nachylenia kamer czasami dodatkowo mogą utrudniać
odbiór. Gdyby zrezygnować z ataku na dom, to przypuszczam, że dużo
lepiej bym się bawiła, a tak... Według mnie przeciętniak, którego
zaliczenia co prawda nie żałuję, ale też nie skaczę z radości z
tego powodu.
Pomysł wydaje mi się nieco mało świeży, ale w sumie całkiem ciekawy. Podoba mi się podejście autora, który chciał na nowo odkryć swoje lęki. Jest w tym coś magnetyzującego.
OdpowiedzUsuń