Francesca
zawsze przyciągała do siebie ludzi. Głównie płeć przeciwną.
Gdy policja rozpoczyna śledztwo w sprawie śmierci mężczyzny,
który jak się okazuje miał prawdziwą obsesję na punkcie
Fransceski, kobieta zaopatruje się w stary rozkładany fotel.
Niedługo potem ludzie z jej otoczenia zaczynają ginąć. Tymczasem
dziadek jej najlepszej przyjaciółki Maxi, rabin Jack, stara się
odnaleźć przeklęty mebel. Jest przekonany, że w fotelu
zagnieździł się dybuk, który, jeśli nikt go nie powstrzymana,
będzie z rozkoszą siał terror. Jack wierzy, że może go zniszczyć
i tym samym ocalić wiele istnień, ale najpierw musi się
dowiedzieć, w czyje ręce trafił zbrukany fotel.
Bernie
Rao jest fanem XX-wiecznych horrorów, któremu we współczesnym
kinie grozy trochę brakuje ich niezaprzeczalnej magii. Przez długi
czas Rao wzdragał się przed spróbowaniem swoich sił w tym
gatunku, ponieważ zakładał, że w dzisiejszych czasach stworzenie
filmowego horroru w preferowanym przez niego stylu retro wymaga
sporych nakładów pieniężnych. Z czasem uznał swoje założenia
za przesadzone, a wraz z tym przyszło silne postanowienie o
nakręceniu własnego horroru. Chciał stworzyć coś oryginalnego.
Coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Rozejrzał się po pokoju
i zobaczył fotel. Eureka! Zrobię film o morderczym fotelu! Rao
przyznał, że w tamtej chwili nawet nie pomyślał o tym, jak głupi
jest to pomysł. Dla niego był wprost niesamowity. Poza tym, jak
słusznie zauważa, z głupich pomysłów też może wyrosnąć
znakomity obraz. Scenariusz Bernie Rao napisał sam, sam też zasiadł
na krześle reżyserskim. Poza tym był głównym producentem,
autorem zdjęć i współmontażystą „Killer Sofy”. Absurdalnego
nowozelandzkiego horroru od października 2019 roku (Stany
Zjednoczone) dystrybuowanego w Internecie.
Horror
o zabójczym fotelu. Mmm. Cóż za obiecująca rzecz! No, musiałam
to sprawdzić. Zwróćcie uwagę, że napisałam „fotel”, choć w
oryginalnym tytule stoi sofa. Nie wiadomo dlaczego. W sumie to
największa zagadka tego przedsięwzięcia – nie ja pierwsza i z
pewnością nie ostatnia zastanawiam się, skąd ta myląca nazwa...
Cóż za niedopatrzenie! Noż to zmienia postać rzeczy! Sofa to nie
to samo co rozkładany fotel. To zupełnie inny typ zbrodniarza.
Pytam się więc: czy to w porządku, że tytuł filmu przygotowuje
nas na udział mebla, którego w nim nie ma? Sofa oczywiście mogła
w ostatniej chwili wycofać się z tego projektu – sofa też
człowiek, może się rozmyślić – ale chyba po zajęciu jej
miejsca przez fotel można było zmienić tytuł... Czy nie? Dobrze,
zostawmy zakulisowe zawirowania. Faktem jest, że „Killer Sofa”
traktuje o rozkładanym fotelu z ewidentnie morderczymi ciągotami.
Starym, wygodnym meblu z oczami w formie guzików i paszczą, która
jakoś nie chce się otworzyć. Wiemy jednak, że tam jest – na
oparciu kawałek pod oczami widać długie wgłębienie; wypisz,
wymaluj zaciśnięte wargi. Dla Berniego Rao największym
komplementem były porównania co poniektórych recenzentów „Killer
Sofy” do „Christine” Johna Carpentera (ewentualnie Stephena
Kinga) i „Morderczej opony” Quentina Dupieux. Poczuł się wprost
zaszczycony zestawianiem „jego dziecka” z takimi gigantami
światowej kinematografii. Inaczej: obrazami, które wprost uwielbia.
Trudno tego nie skojarzyć, ale pozwolę sobie zauważyć, że
podobieństwa zaczynają i kończą się na ożywionym przedmiocie
urządzającym sobie polowanie na ludzi. Nasza sofa... i widzicie jak
ten tytuł miesza człowiekowi w głowie? Więc, nasz FOTEL do
niedawna był zwyczajnym meblem. Stał sobie w magazynie i nikomu nie
szkodził. Aż przyszedł zły człowiek i dał mu życie. Fotel może
nawet sobie tego nie życzył. Może dobrze mu było tak jak było.
Ale nikt się nieboraka o zdanie nie pytał – wyrwano go ze strefy
komfortu, siłą przeciągnięto na ciemną stronę mocy i cóż
poradzić, fotel musiał opuścić swoje przytulne (ciemne, zakurzone
i zagracone) schronienie. Nie że nagle dostał nóg i poszedł w
siną dal... Owszem, teraz już umie chodzić, ale z magazynu
wydostał się inaczej. Wkroczyli inni ludzie i wytaszczyli go na
zewnątrz. A potem przetransportowali do mieszkania młodej kobiety o
imieniu Francesca (celowo przerysowana, ale niewprawnie kreacja
Piimio Mei), która też ma swoje problemy. Otóż, boli ją, że
ludzie dosłownie za nią szaleją. Głównie mężczyźni, choć
oczywiście nie wszyscy. Na szczęście wreszcie znalazła chłopaka,
który nie ma obsesji na jej punkcie, który najwyraźniej jest
odporny na wrodzony magnetyzm Franceski. Trochę jak we „Wszyscy
kochają Mandy Lane” Jonathana Levine'a – tyle że, przynajmniej
na mój gust, Amber Heard bardziej nadaje się na kogoś, w kim wielu
bez opamiętania się zakochuje i to już od pierwszego wejrzenia,
nie sądzicie? A co jeśli główna bohaterka „Killer Sofy” ma w
sobie coś... bo ja wiem... cudownego? groźnego? Powiedzmy, że może
się w tym kryć coś więcej. A może nie. Może rzecz jedynie w
tym, że jej nowy-stary fotel jest opętany przez dybuka. Złego
ducha wywodzącego się z żydowskiego folkloru, który wytrwale
eliminuje ludzi z otoczenia swojej nowej właścicielki. Ją samą,
przynajmniej na razie, oszczędza. A właściwie to... Jeśli
przetrawiliście już informację o polującym na ludzi rozkładanym
fotelu, to łapcie kolejną: Francesca i jej ostatni nabytek mają
się ku sobie. Tak, tak, w kobiecie budzi się seksualny pociąg do
tego fotela. Może nie do końca świadomie, ale traktuje go bardziej
jak kochanka niż część wystroju mieszkania. I nie wygląda na to,
żeby fotelowi to przeszkadzało. Właściwie to wiele wskazuje na
to, że stary mebel zabiega o względy swojej nowej właścicielki,
że stara się ją w sobie rozkochać... Olaboga.
|
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=3F_JWQbJ8gw)
|
Oglądając
„Killer Sofa” można zauważyć, że Bernie Rao starał się
znaleźć jakiś nowy kierunek w horrorze, oparty na sprawdzonych
motywach. Mamy normalnie martwy przedmiot, który nagle ożywa i
rozpoczyna polowanie na ludzi (w tym przypadku rozkładany fotel, ale
historia horroru uczy, że można wstawić tutaj dosłownie wszystko:
samochodową oponę na przykład albo kosiarkę do trawy), a
konkretniej przedmiot opętany przez dybuka; mamy niebezpieczne
obsesje, trochę voodoo oraz mistycyzmu żydowskiego. I wreszcie
człowieka, który postanawia stawić czoło złu. Odkrywającego w
sobie nadzwyczajną moc rabina Jacka (nie najgorzej odwzorowana przez
Jima Baltaxe'a przejaskrawiona postać), który wprawdzie niewiele
wie o dybukach, ale od czego jest Internet? Ten trudniący się
handlem antykami starszy mężczyzna uzyskuje niezbędną wiedzę od
pewnego internetowego znawcy tematu, po czym przystępuje do
poszukiwań przeklętego fotela. Jack nie zdaje sobie bowiem sprawy z
tego (bo i skąd?), że problematyczny mebel wpadł w ręce
najlepszej przyjaciółki jego wnuczki, Maxi (taki sobie występ
Nathalie Morris). A zawsze powtarzam: grunt to komunikacja. To
fortunny zbieg okoliczności, że fotel trafił do mieszkania
przyjaciółki jego wnuczki. Fotel, którego tajemnicę Jack
nieoczekiwanie odkrył pewnego słonecznego dnia, dosłownie na
chodniku bliżej nieznanego nowozelandzkiego miasta, w którym
mieszka i prowadzi przynoszący coraz mniejsze dochody mały legalny
biznes. Gdyby tylko od początku o tym wiedział... To co? Ocaliłby
wiele ludzkich istnień? Nie, na pewno nie wiele. Trup w „Killer
Sofie” nie ścieli się gęsto, ale muszę przyznać, że jeden
pomysł nie tyle na samą śmierć, ile na to, co potem, przykuł
moją uwagę swoją, hmm... kreatywnością. Tak, to chyba dobre
słowo. Bo jak inaczej określić zassanie fragmentów ludzkiego
ciała przez odkurzacz. Strzępy mięsa i oko w przezroczystym
zbiorniczku. A wcześniej... Bernie Rao wyznał, że zależało mu na
praktycznych efektach specjalnych. Co nie powinno zaskakiwać u
kogoś, kto zasadniczo zdecydowanie wyżej ceni sobie XX-wieczne kino
grozy od współczesnego, który swój wyjazd do Nowej Zelandii w
dużym stopniu zawdzięcza „Martwicy mózgu” i „Złemu smakowi
Petera Jacksona. Który jest wprost zakochany w dawnej twórczości
Johna Carpentera i Dario Argento, w „Lśnieniu” Stanleya
Kubricka, „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego i wielu innych
legendarnych filmach gatunkowych. Rao jednakże, powiedzmy, zadziałał
niejako wbrew sobie. To znaczy ostatecznie wykorzystał też efekty
cyfrowe. Troszkę, ale szczerze mówiąc tyle wystarczyło, by
wzbudzić we mnie niepożądany niesmak. Tandetne światła
wystrzeliwujące z ciał ofiar opętanego fotela. Dość szkaradnego,
ale według mnie mającego też w sobie coś milusiego (w wyglądzie,
nie czynach), co chciałoby się przytulić (oho, chyba podzieliłam
los Franceski...) - lubię kicz w kinie grozy, ale akurat nie taki.
Nadzieja więc w fizycznych efektach... Płonna. Bo poza wspomnianą
sceną z odkurzaczem i naturalnie występami nietytułowego
śmiercionośnego mebla, nie bardzo jest o czym wspominać. Może
okaleczenie TJ-a? W sumie niewiele wyobraźni widza pozostawiono,
tyle że nie jest to koncepcja mająca wiele do zaoferowania osobom,
które jakieś tam doświadczenie z kinem gore już mają.
Choćby malutkie. A i wykonanie właściwie wszystkich scen okaleczeń
i mordów, wysokiego realizmu z pewnością nie zachowuje. Niski
budżet może być tu jakimś usprawiedliwieniem, ale z drugiej
strony w swoim życiu widziałam już trochę tanich horrorów,
którym udało się „zrobić coś z niczego”, więc... Myślę,
że dałoby się zrobić to lepiej, i tyle. Już zaopatrzenie się w
substancję bardziej udanie imitującą krew w moich oczach znacznie
podniosłoby jakość owych, nie tak znowu dosadnych, momentów.
Właśnie - „Killer Sofa” przemocą nie epatuje. Nie znajdujemy
tutaj wielu długich zbliżeń na brzydkie rany. Co więcej: twórcy
nie przeprowadzają nas z maksymalną dokładnością przez mordy
dokonywane „rękami” starego mebla. I myślę, że ta decyzja nie
była zdeterminowana jedynie koniecznością ograniczenia wydatków
na praktyczne krwawe efekty specjalne, ale również, jeśli nie
przede wszystkim, postacią samego agresora. Prawdziwego fotela, a
nie jakiegoś tam komputerowego tworu. Trudno więc byłoby wprawić
w ruch taki dość słusznych rozmiarów mebel w bardziej odkrytych
scenach mordów, tak by nie odkryć za wiele. Na przykład człowieka
popychającego fotel, bo mimo usilnych starań twórców w kierunku
oddalenia od widzów takiego wrażenia, niestety właśnie tak mi to
wyglądało. Jakby ktoś popychał tę landarę ku jej zupełnie
nieprzygotowanym na atak ofiarom. Bo kto by się spodziewał
zagrożenia za strony fotela? Swoją drogą zaskoczyło mnie, że
Bernie Rao nie zdecydował się na mord, który nasuwa się sam przez
się. W każdym razie ja byłam pewna, że fotelik wchłonie swoją
paszczą przynajmniej jedną osobę. Pożre kogoś, kto na nim
siądzie. A tu niespodzianka: niczego takiego w „Killer Sofie”
nie ma. Za to później pojawia się coś nieoczekiwanego już w
pozytywnym sensie. Najpierw pomyślałam: przecież to niemożliwe.
Kompletna bzdura. A potem przypomniałam sobie, że to horror o
zabójczym fotelu i... Wszystko stało się możliwe! Bzdura nagle
zyskała niezaprzeczalny urok, a potem... No potem, wszystko prysło.
Nie pierwszy raz zresztą. W mojej ocenie „Killer Sofa” Berniego
Rao to obraz bardzo nierówny. Sekwencje, w których uwidaczniają
się jakieś starania w kierunku wykrzesania napięcia, wygenerowania
aury nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa,
niekoniecznie wyłącznie w formie ożywionego morderczego fotela,
niekonsekwentnie zestawiano z nieodkrywczą historyjką, którą
podano w dość karykaturalnej formie. To celowy zabieg. Problem w
tym, że mocno mi się to gryzło. Prawdziwą sztuką jest uzyskanie
smacznego efektu na podobnym kontraście (w zamyśle poważna,
złowroga tonacja i czysty absurd, groteska) – sztuką, której
moim zdaniem Bernie Rao nie pokazał. Zaryzykował i nic z tego nie
wyszło. To znaczy, dobrze jest obejrzeć sobie horror z dodatkiem
komedii (jeśli o mnie chodzi nieśmiesznej, poza rozrysowywaniem
przez Jacka „jakże „skomplikowanego planu” walki ze złem) o
chodzącym fotelu polującym na ludzi i rozkochującym w sobie
kobietę, ale zdecydowanie ciekawiej byłoby bez tego wszystkiego, co
wokół. Czary-mary, policyjne śledztwo, męczące gadki szmatki –
ależ to wszystko infantylne. Pewnie tak miało być, ale wolałabym
albo bardziej komedię, albo mniej komedię. Bo takie proporcje
podziałały na mnie rozstrajająco. Nieprzyjemnie. Coś jak zatrucie
pokarmowe, heh.
„Killer
Sofa” Berniego Rao obiecuje wiele, a tak mało daje... Chociaż
podejrzewam, że ta produkcja i tak dała mi więcej, niż może dać
wielu innym fanom kina grozy. Bo to film bardzo niszowy, emanujący
taniością, niewykonany w pełni profesjonalnie (niektórzy na
pewno uznają, że po amatorsku), niezbyt klimatyczny, niezbyt
krwisty, niezbyt mądry... Właściwie to głupkowaty, ale tak miało
być, więc... Tak czy inaczej nie jest to dobra propozycja dla
każdego zjadacza filmowych horrorów. Dla fanów wszelkiej maści
kuriozów, dla miłośników niskobudżetowych horrorów, sympatyków
filmów o opętanych przedmiotach, zwłaszcza tych podanych z
przymrużeniem oka, zwolenników XX-wiecznego kina grozy. Z tych grup
według mnie najprędzej wyłonią się fani „Killer Sofy”. Ale
obstawiam, że nie będzie ich wielu, że większość spotka duży
zawód. Bo po horrorze o zabójczym fotelu (nie sofie!) spodziewamy
się prawdziwej petardy, prawda? Czegoś, czego długo nie
zapomnimy... No cóż, może i nie zapomnę tego śmiercionośnego
mebla i prawdę mówiąc wolałbym, żeby tak było. Ale cała
reszta? Nie, jakoś na zachowaniu innych wspomnień z „Killer Sofy”
mi nie zależy. Polecać tego nie będę – wolę nie – ale dla
tych, którzy na własną odpowiedzialność zechcą to to obejrzeć,
mała rada: nie próbujcie tego siedząc w fotelu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz