Stronki na blogu

środa, 20 maja 2020

„Klinika grozy” (2019)


Młoda para, Alison i Michael, przybywają do kliniki chirurgii plastycznej we wschodniej Europie, gdzie kobieta zamierza poddać się zabiegowi zmniejszenia piersi. Wraz z nimi jest jej matka, która korzystając z okazji chce dokonać licznych poprawek w swoim wyglądzie. Kiedy kobiety trafiają do sal zabiegowych, Michael i jeden z pracowników szpitala znajdują pomieszczenie, w którym przetrzymywana jest oszalała kobieta. Przez ich nieuwagę udaje jej się wyswobodzić z więzów i niedługo potem w klinice aż roi się od złaknionych ludzkiego mięsa zombie. Alison, Michael i kilka innych osób, którym udaje się uniknąć zarażenia, aby utrzymać ten stan rzeczy, będą musieli znaleźć sposób na jak najszybsze wydostanie się z przepastnego budynku.

W 2010 roku pochodzący z Holandii Lars Damoiseaux i Eveline Hagenbeek postanowili wspólnie napisać scenariusz horroru o zombie pod roboczym tytułem „Krankenhaus”. Z braku funduszy na jego realizację projekt musiał zostać odłożony w czasie. Damoiseaux i Hagenbeek w wolnych chwilach szukali jednak sposobów na pozyskanie dla niego budżetu. Stąd wziął się ich trzyminutowy filmik pt. „Patient Zero” z 2016 roku – został pomyślany jako forma promocji „Krankenhaus”, na którymś etapie prac przechrzczonego na „Yummy” (pol. „Klinika grozy”). W końcu udało się zebrać wystarczającą sumę – zaledwie pół miliona euro – również dzięki zbiórce społecznej i po wielu latach można było wreszcie ruszyć ze zdjęciami. Na krześle reżyserskim zasiadł Lars Damoiseaux, a klinika, w której toczy się większość akcji tego belgijskiego zombie movie to ponoć stary szpital leżący na terenie Polski.

Nienazwane miasto gdzieś we wschodniej Europie. Klinika chirurgii plastycznej, której personel komunikuje się również w nieistniejącym języku, wymyślonym specjalnie na potrzeby „Kliniki grozy” przez żonę Larsa Damoiseauxa, aktorkę Lanę Macanovic, która dostała też niewielką rólkę w tej zwariowanej produkcji. Reżyser i współscenarzysta „Kliniki grozy” jest fanem horrorów, zwłaszcza w stylu jego ukochanej „Martwicy mózgu” Petera Jacksona: pełnych krwi, flaków i... śmiechu. Poważniejsze klimaty też docenia – na przykład „Noc żywych trupów” i „Świt żywych trupów” nieodżałowanego George'a A. Romero, które w pewnym sensie inspirowały „Klinikę grozy”. Damoiseaux wyznał, że on i Eveline Hagenbeek też chcieli stworzyć „popcornowy" zombie movie z ważnym komentarzem społecznym. Miejsce akcji nie jest przypadkowe. Klinika chirurgii plastycznej to coś w rodzaju znaku naszych czasów. Ery selfie. Wieczna młodość i oszałamiające piękno – wielu nie tylko o tym marzy, ale i przynajmniej w swoim mniemaniu, realizuje owo marzenie. Chirurdzy plastyczni stali się kimś w rodzaju nowych bogów – poprawiających to, co natura zepsuła. Czołowy lekarz szpitala, do którego przybywają główni bohaterowie filmu, Alison i Michael (razem z matką tej pierwszej), doktor Krawczyk, już od jakiegoś czasu eksperymentuje na komórkach macierzystych, w celu opracowania nowej metody odmładzającej. Pachnie Davidem Cronenbergiem? Niemniej radzę nie nastawiać się na podobną jakość. Duchem „Klinice grozy” bliżej do krwawej, ale i zabawnej „Martwicy mózgu” Petera Jacksona niż ciężkich klimatów Cronenberga. W każdym razie widać, że Lars Damoiseaux swój ulubiony horror traktował na planie niczym drogowskaz. Stylistycznie „Klinika grozy” wyraźnie miała nawiązywać do kultowego dzieła Petera Jacksona – z ekranu tchnie podobna swoboda tworzenia, choć w rzeczywistości taka zupełna sielanka to nie była. Przy tak małym budżecie i zarazem tak śmiałym założeniu... Cóż, ekipa musiała nielicho się namachać, ważne jednak, że podczas seansu ów hipotetyczny wysiłek nie rzuca się w oczy. Ale czy na pewno tylko hipotetyczny? Twórcy wyjawili, że na planie zdarzały się drobne wypadki – jak na przykład fermentacja puszki sztucznej krwi – nieprzewidziane utrudnienia, które rzecz jasna spowolniały pracę, co rodziło irytację wśród członków ekipy. Praca z fizycznymi efektami specjalnymi to niemałe wyzwanie. Zwłaszcza dziś: w tej skomputeryzowanej, wygodnickiej epoce. W horrorze komediowym Larsa Damoiseauxa aktorzy musieli się porządnie pobrudzić. Wytaplać w litrach krwi, brodzić w śmieciach, flakach, wymiocinach... Nie prawdziwych, ale materialnych, namacalnych, walających się po planie wyobrażających to wszystko substancjach i przedmiotach. Nie twierdzę, że „Klinika grozy” dorasta do poziomu „Martwicy mózgu” Petera Jacksona – co to to nie! - ale czuje się, że to obraz nakręcony przez prawdziwego fana tamtego ponadczasowego i jeszcze bardziej krwawego dzieła. Fabuła „Kliniki grozy” też jest prosta jak budowa cepa. Użyłabym nawet określania szczątkowa. Wprawdzie aspirująca do czegoś głębszego, ale tak naprawdę bardzo powierzchowna. Krytyka szalejącej mody na chirurgiczne poprawianie swojego wyglądu (jeszcze raz powtórzę: przynajmniej w swoim mniemaniu) niezbyt donośnie tutaj wybrzmiewa. Gubi się w całej tej makabrze. Z wyjątkiem „pouczenia”, że nie warto zmniejszać piersi. Lepiej zostawić tak, jak natura chciała – nawet jeśli ma się przez to problemy z kręgosłupem... Osoba, którą wspierałam w jej postanowieniu, która dokonała, widać, że trudnego dla niej wyboru, ale moim zdaniem jak najbardziej słusznego, okazała się... Ujmę to tak: zakończyłam seans „Kliniki grozy” z przeświadczeniem, że (pewnie niechcący) obwiniono tę ceniącą zdrowie ponad wygląd zewnętrzny młodą kobietę. Nie tylko ją i nawet nie przede wszystkim, ale uważam, że i jej się rykoszetem oberwało.

„Klinikę grozy” otwiera scena samochodowej podróży Alison i jej zmagającego się z hemofobią chłopaka Michaela (przekonujące kreacje Maaike Neuville i Barta Hollandersa), którym towarzyszy matka tej pierwszej, przez słabo zaludniony, leśny rejon gdzieś w Europie Wschodniej. Z lekka przybrudzone, niektórzy pewnie powiedzą po amatorsku wykonane zdjęcia, z miejsca przykuły moją uwagę. Jest w tym jakaś... starość? Powiedzmy, że przebija z tego magia XX-wiecznych niskobudżetowych horrorowych rąbanek. Widać maleńki budżet i przypuszczam, że to dla niejednego odbiorcy „Kliniki grozy” będzie największych problemem. W niektórych przypadkach pewnie nie do przeskoczenia – seans mogą przerwać ci, którzy lubią mieć wszystko ładnie upakowane, dopięte na ostatnie guzik, wykonane z maksymalną starannością. „Klinika grozy” to w pewnym sensie produkcja niechlujna – brzydka prawie tak, jak brzydkie były tanie, legendarne horrory nakręcone w poprzednim wieku. Jakkolwiek dziwnie to może brzmieć w uszach osoby niezakochanej w niskobudżetowych XX-wiecznych rąbankach, słowa „niechlujny” w takich wypadkach zawsze używam z czułością. To komplement. I to spory. Wygłaskane, wypolerowane, błyszczące horrorki generalnie nie porywają mnie tak, jak te wszystkie „tandetne koszmarki”, ponieważ zazwyczaj brak im tej rozczulającej, przynajmniej pozornej, spontaniczności. I nihilizmu, który w tym gatunku chyba powinien być bardziej pożądanym towarem od czyściutkich, kolorowych obrazków, w których większość z tego, co ma wzbudzać żywsze reakcje objawia się w formie cyfrowej. Z naciskiem na chyba, bo może po prostu, podobnie jak twórcy „Kliniki grozy”, minęłam się z epoką. Tak czy inaczej, ogólnie rzecz ujmując omawiana produkcja nie goni za współczesnymi trendami. Nie zauważyłam tutaj usilnych prób przypodobania się jak największej rzeszy odbiorców. To brzydki horror, dla ludzi o, jak powiedziałyby mądre głowy, niskich gustach. Brud, krew, pot, ludzkie wnętrzności i... płonący penis! Klinika zarządzana przez cenionego w tych stronach chirurga plastycznego, opartego na klasycznym modelu burzyciela-(pseudo)naukowca bodaj najczęściej wykorzystywanego w horrorach science fiction, błyskawicznie zamienia się w krwawą łaźnię. Dla mnie trochę za szybko. Wolałabym, żeby pozwolono mi lepiej poznać bohaterów, którym miałam kibicować w tej całonocnej walce z hordą wygłodniałych zombiaków. Dużo się tu dzieje, ale mimo wykorzystania całkiem solidnych praktycznych efektów specjalnych (poza substancją imitującą krew – zbyt blada czerwień, no ale może poziom hemoglobiny u tych wszystkich nieszczęśników był ciut za niski) nie budziło to we mnie zamierzonych emocji. Nie, inaczej. Połowiczny sukces w moim przypadku został osiągnięty – komiczne aspekty tej całej makabry spełniały swoje zadanie, ale odrazy, niesmaku i tym bardziej szoku nic z tego u mnie niestety nie wywołało. Winy za ten stan rzeczy upatruję naturalnie w nazbyt dynamicznym rozwoju, w zawrotnym tempie narzuconym przez scenariusz, ale i w przesycie gore. Co za dużo, to niezdrowo. Krwawe obrazki też mogą spowszednieć, gdy serwuje się je praktycznie jedna za drugą. Gdzie nie spojrzeć albo krew, albo ludzkie kończyny, albo jelita, albo mięsożerne bestie z zakrwawionymi ustami i robiącymi dość upiorne wrażenie oczętami (zombie niestety dla mnie potrafią poruszać się bardzo szybko), albo wszystko naraz. Kreatywności w materii gore twórcom „Kliniki grozy” ani myślę odmawiać. Płonący penis prawdopodobnie będzie najszerzej komentowanym motywem tego szalonego horroru, ale moim zwycięzcą na tym polu jest krótka sekwencja konsumowania przez połówkę zombiaka – na naszych oczach posiłek na bieżąco spływa na podłogę. Mamy jeszcze... Długo by wymieniać, więc ograniczę się do bliskiego spotkania ręki z niszczarką do papieru, uwiązania na własnym jelicie nieoderwanym jeszcze od reszty ciała oraz obcinania palców przygniecionych metalową pokrywą. I jeszcze ten stworek – przyplątał się nie wiadomo skąd (może to wynik testowania nowatorskiego zabiegu na jakimś zwyczajnym zwierzęciu?) to jakże milusie i osobliwe stworzonko, które co prawda gryzie, więc... Klimat panujący w tej obleganej przez niezliczone bestie, wcześniej będące zwykłymi ludźmi, na deficyt mroku i brudu moim zdaniem nie cierpi. W sumie to nie zazdroszczę ludziom, którym po skończeniu zdjęć powierzono zadanie wysprzątania tego miejsca. Inna sprawa, że atmosfera nie budziła we mnie nieprzyjemnych odczuć: zabrakło intensywności, którą gwarantowałaby wolniejsza praca kamer. Ale była zabawa. Kupa śmiechu z tej „Kliniki grozy”. Nie tak mocnej, jak mogłoby się wydawać. Krwistej, owszem, ale wątpię, żeby osoby zaprawione w kinie gore wzdrygali się z niesmakiem na tym, bądź co bądź, śmiałym flamandzkim podejściu do zombistycznego kina. Aha, i jeszcze muszę wyróżnić magnetyczną postać Janji, w którą wcieliła się Clara Cleymans oraz wspomnieć, że obsadę zasilił też znany DJ, Dimitri 'Vegas' Thivaios.

Niezły horror komediowy. Krwawy, prosty i jak to często wynika z przemieszania tych dwóch gatunków bardziej zabawny niźli odrażający, upiorny, trzymający w napięciu etc. Fani kina gore wielkich powodów do narzekań chyba jednak mieć nie będą – prawdopodobnie zamierzonego efektu ta cała makabra na nich nie wywrze, ale przynajmniej nie spotkają się z jej znikomą ilością. Już prędzej z jej nadmiarem... Lars Damoiseaux w ścisłej współpracy z Eveline Hagenbeek stworzył film zwariowany, dosadny, a przy tym lekki i zabawny. To raczej kino niszowe, belgijski niskobudżetowy list miłosny do ubiegłowiecznego bezkompromisowego, nienapuszczonego, bezpretensjonalnego, szalonego kina gore. „List, który nie najgorzej mi się czytało”, ale wielkiej przygody to na pewno nie przeżyłam. Raz byłam na wozie, raz pod wozem (męczące tempo niby zapętlonej akcji: prawie nic tylko rzeź i bieganie po mrocznym budynku medycznym), by na końcu skonstatować: niewymagająca myślenia rozrywka na jeden raz. Tak, moim zdaniem tylko trochę ponad przeciętną, ale zaznaczam, że bez żalu oddałam temu filmowemu przedsięwzięciu trochę swojego wolnego czasu. W sumie na zdrowie mi to wyszło:)

3 komentarze: