Arogancki,
opryskliwy młody mężczyzna imieniem Owen choruje na bulimię i
często doznaje ataków paniki, które biorą się z jego
traumatycznej przeszłości. Przed laty Owen stracił rodziców w
pożarze, za który obwinia siebie. Jego siostra, Pearl, też
przebywała w domu, gdy ten zajął się ogniem. Dziewczyna przeżyła,
ale doznała poważnych oparzeń. Rodzeństwo trafiło pod opiekę
babci Violet, ale Owen nie zabawił u niej długo. Teraz jego
dziewczyna, Isabel, zmusza go do podjęcia próby pojednania z
rodziną. Razem przyjeżdżają do domu Violet, która nie ukrywa, że
nie cieszy się na ich widok. Owen i Isabel planują zostać tutaj
kilka dni i postarać się nawiązać bliższą relację z
domowniczkami. Przede wszystkim z Pearl, która większość czasu
spędza w swoim pokoju i najwyraźniej nie zamierza przychylić się
do usilnych próśb Owena o rozmowę. Violet tymczasem robi wszystko,
by obrzydzić niechcianym gościom pobyt w swoim domu.
„Nie
oglądajcie tego z mamą, moja tego nie znosi”. To wypowiedź
Richarda Batesa Jr. na temat „Trash Fire” (pol. „Śmierć w
ogniu”), prawdopodobnie najczarniejszej komedii, jaką w życiu
zobaczycie. A przynajmniej tak obiecuje reżyser i scenarzysta tego
filmowego przedsięwzięcia. Twórca niezapomnianej „Chirurgicznej
precyzji” (2012), „Suburban Gothic” (2014) i późniejszego
„Tone-Deaf” (2019). Richard Bates Jr. scenariusz „Śmierci w
ogniu” pisał w nieszczęśliwym dla siebie czasie. W roku, który
w większości spędził w stanie przygnębiania i/lub zdenerwowania.
Pisał więc z myślą o depresji – jak sam mówi, postanowił
stworzyć postacie kojarzące się z tą chorobą. Chciał by
pokazały one swój egoizm, ale zależało mu też na tym, by widz
zrozumiał, jak szkodliwe może być wikłanie kogoś w nasze
problemy. Film sklasyfikowano jako mieszankę komedii, horroru i
dramatu, a po raz pierwszy został pokazany w styczniu 2016 roku na
Sundance Film Festival.
Nie
wiem, czy jest to najczarniejsza komedia, jaką widziałam, ale na
pewno to mocno zakręcony film o dziwacznych ludziach.
Niekonwencjonalnych osobowościach, które wchodzą w raczej rzadko
spotykane w kinie interakcje. W moim poczuciu „Śmierci w ogniu”
najbliżej do thrillera komediowego ze szczyptą horroru i dość
silnie rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną. Film wyraźnie
podzielono na dwa akty. Dla Richarda Batesa Jr. pierwszy jest czarną
komedią romantyczną, a drugi celowo przejaskrawionym horrorem. Nie
uciekajcie! Nawet jeśli pierwszą partię „Śmierci w ogniu”
odbierzecie tak, jak jej reżyser, to szczerze wątpię, że
będziecie się czuć jak na rasowej komedii romantycznej. Jeśli
już, to takiej... innej. W ogóle cały ten film jest inny. A co
jeszcze ciekawsze, ta inność została wydobyta z powszechnie
znanych motywów. Ze sprawdzonych elementów fabularnych – tyle że
wypróbowanych w innych kształtach. Jądro znajome, ale cała
otoczka... Co to, kurna, było?! To był Richard Bates Jr, człowiek,
który już w swoim pełnometrażowym debiucie, „Chirurgicznej
precyzji”, pokazał, że jest artystą nietuzinkowym i w pewnym
sensie obrazoburczym. „Śmierć w ogniu”, podobnie jak jego
pierwszy film, jest obrazem dość osobistym – swego rodzaju
przeniesieniem własnych bolączek, przemyśleń, ówczesnego stanu
ducha Richarda Batesa Jr. w bądź co bądź fikcyjną opowieść.
Historię Owena (doskonała kreacja Adriana Greniera), człowieka,
który delikatnie mówiąc ma talent do odpychania ludzi. Mówi to,
co myśli, a że nie ma najlepszego zdania o innych... Swoją
dziewczynę, Isabel (też bezbłędny występ Angeli Trimbur), bez
wątpienia jednak darzy miłością. Choć sposób, w jaki ją
traktuje często o tym nie świadczy. Owen z premedytacją i na
każdym kroku rani ją słowami i swoją lekceważącą postawą
względem niej. Kobiety, która się nim opiekuje. Na którą zawsze
może liczyć, która nigdy nie odmawia mu, tak potrzebnej przecież
w jego sytuacji, pomocy. Owen jest bulimikiem, ale największym
problemem są dla niego ostre napady lękowe (przypominające ataki
epileptyczne), których źródła należy upatrywać w jego
przeszłości. W traumie, jaką przeżył przed laty i której
oczywiście nigdy nie udało mu się przepracować. Tak więc można
powiedzieć, że Owen nie jest sympatycznym człowiekiem, ale mimo
wszystko godnym współczucia. Żeby być jednak zupełnie szczera
bardziej żałowałam Isabel. Jak zakładałam, kobiety ślepo
zakochanej w człowieku, który na jej miłość po prostu nie
zasługuje. Coraz bardziej zdecydowanie życzyłam jej odnalezienia w
sobie siły na definitywne zakończenie tego toksycznego związku. A
potem... zmieniłam zdanie. Tuż po dotarciu tej dwójki do domu
fanatyczki religijnej, ortodoksyjnej chrześcijanki Violet (bardzo
dobry występ Fionnuli Flanagan), babci Owena ze strony matki, na
myśl przyszła mi „Wizyta” M. Nighta Shyamalana. Nader
podejrzanie zachowująca się staruszka, która na dodatek mieszka z
mocno doświadczoną przez los młodą kobietą. Siostrą Owena
imieniem Pearl (przekonująca AnnaLynne McCord), która doznała
trwałych poparzeń w pożarze, w którym zginęli ich rodzice.
Twórcy skrzętnie ukrywają jej twarz, ale nie sylwetkę. Pewnie
zabrzmi strasznie, ale ta w dwójnasób okrutnie skrzywdzona kobieta,
snuje się po domu niczym widmo. Bardziej kojarzy się ze zjawą,
która nawiedziła ten depresyjny dom w spokojnej, nieodludnej
okolicy, niż z człowiekiem z krwi i kości. Takie tylko wrażenie
sprawia ta zniewolona? młoda kobieta. Mamy powody przypuszczać, że
Violet w jakimś zakresie ją więzi. Pearl nie znajduje się
wprawdzie pod kluczem – może poruszać się po całym domu
(zwłaszcza nocą, gdy babcia już zaśnie), a nawet wychodzić na
zewnątrz – ale niewątpliwie jest odizolowana od reszty świata.
Pearl przypomina (i to też zabrzmi okropnie) wytresowane zwierzątko
– od lat żyje tak, jak chce apodyktyczna babcia. Dla niej to
naturalne, a i nie można wykluczyć, że gdyby dawniej miała jakiś
wybór, to też wybrałaby izolację. Bo Pearl tak bardzo wstydzi się
swojego wyglądu, że nie chce pokazywać się nikomu. A już
zwłaszcza swojemu bratu, którego ma powody nienawidzić.
„Śmierć
w ogniu” Richarda Batesa Jr. to historia pełna czarnego,
histerycznego, śmiałego, a przy tym nienachalnego, błyskotliwego
humoru, który zapewne niejednego widza wprawi w niemałe oburzenie.
Autor tej szaleńczej wizji ośmielił się bowiem uderzyć w rzeczy,
które w cywilizowanych społeczeństwach są uważane za świętości.
W każdym razie za coś, czego nie należy w żaden sposób atakować
(wykpiwać, wyśmiewać, demonizować, nazwijcie to jak chcecie), bo
to niesmaczne, okrutne, po prostu chamskie. I tak to może być
odbierane, ale jeśli wejrzeć głębiej i/lub spojrzeć na to
wszystko pod innym kątem... Najpierw Owen i jego lęki. Człowiek
przeżywający psychiczne katusze, powodowane nieodwracalną stratą,
za którą wini siebie. Człowiek, który ze względu na swój stan
zdrowia wymaga opieki drugiej osoby. Człowiek, który wyrósł w
stosunkowo dysfunkcyjnej rodzinie i który czyni pewne starania w
kierunku uporania się ze swoimi słabościami. Udało mu się już
znacznie ograniczyć spożywanie alkoholu, a nowe środki
psychotropowe powalają mu wreszcie uwolnić się od ataków
lękowych. Ale chyba jeszcze bardziej korzystny wpływ na jego
osobowość ma nieoczekiwana informacja od Isabel. Bates nie spogląda
na wszystkie te trudne przejścia czołowej postaci swojego filmu
nader współczującym okiem. Już prędzej go potępia. Zupełnie
jakby mówił: temu gościowi wydaje się, że jego własne
cierpienie daje mu prawo do krzywdzenia innych. Można powiedzieć,
że Owen stosuje obronę przez atak. Odbija swój ból w stronę
bliźnich. Atakuje ich werbalnie, bo to przytępia jego własne
cierpienie. Na chwilę, bo nie można powiedzieć, że Owen jest
typem osoby, która czerpie nieustającą przyjemność z krzywdy
innych. Gdy już emocje opadną, mężczyznę dopadają wyrzuty
sumienia i na swój dziwny sposób stara się zażegnać kryzys,
który spowodował. Zwłaszcza w przypadku tak naprawdę jedynej
bliskiej w jego życiu. W życiu tego nieszczęsnego, ale i w
przeważającym stopniu samolubnego człowieka. Egoistycznego, bo
dotkniętego depresją... Tak, Bates chciał przez to powiedzieć, że
ludzie zmagający się z depresją krzywdzą innych. Więcej nawet:
nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w pewnym stopniu ich za to
wini. Ale z biegiem tej niezwykle wciągającej i bardzo pomysłowej
opowieści coraz silniej skłaniałam się ku bardziej budującej i,
co tu dużo mówić, już w pełni akceptowalnej tezie mówiącej, że
czasami warto trwać przy ludziach, którzy przysparzają nam
nieznośnego bólu. Że nie powinniśmy porzucać ludzi chorych,
nawet jeśli nas krzywdzą – w każdym razie nie tych, którzy
wykazują jakąś, choćby najmniejszą, inicjatywę w kierunku
poprawy swojego zachowania. I oczywiście nie rezygnują ze
specjalistycznego leczenia. To już brzmi dobrze, prawda? W każdym
razie bezpieczniej niż potępienie ludzi borykających się z
zaburzeniami psychicznymi. Ale wydaje mi się, że nawet jeśli summa
summarum, tak to się odczyta, to niesmak w niektórych odbiorcach
„Śmierci w ogniu” i tak pozostanie. Niesmak wywołany nie tylko
otwarciem, ale także oburzającym przedstawieniem młodej, okrutnie
poparzonej kobiety, która została skazana, albo sama się skazała,
na izolację. Kobiety także mającej problemy psychicznie. Kobiety,
która jawi się dość upiornie, choć wcale nie chce się tak jej
odbierać. Walczyłam z tym potwornymi odczuciami względem Pearl.
Było mi zwyczajnie wstyd za to, że tak na nią reaguję – że
patrzę na nią, jak na (przepraszam, ale muszę być szczera)
potwora niosącego śmiertelne zagrożenie dla innych. Można śmiało
powiedzieć, że Richard Bates Jr. zgwałcił moją osobistą
wrażliwość, sprawił, że czułam obrzydzenie do samej siebie. Za
co, paradoksalnie, jestem mu wdzięczna, bo między innymi takich
reakcji oczekuję od kina grozy. Nie po to sięgam po thrillery i
horrory, by znaleźć emocjonalny komfort. Chcę czuć się jak
najgorzej... Chcę więcej takich filmów, jak „Śmierć w ogniu”!
Jest jeszcze coś. Coś, do czego wielu odbiorców omawianej
produkcji, może przywiązywać jeszcze większą wagę niż do
przytoczonych już obrazoburczych aspektów tej kuriozalnej
opowieści. Mowa o ujęciu wiary chrześcijańskiej. A właściwie to
indywidualnym pojmowaniu nauk chrześcijańskich. Bo trzeba pamiętać,
że zjadliwe oko Batesa nie dosięga całej wspólnoty kościelnej,
choć to może być trudne skoro wszyscy praktykujący chrześcijanie
przedstawieni w „Śmierci w ogniu” zostali przedstawieni w
niekorzystnym świetle. Dla pastora Bates co prawda był łaskawszy
niż dla pozostałych, ale i on bez wątpienia jest człowiekiem
ulegającym „szatańskiej” pokusie. W konkurencji na hipokryzję
przegrywa jednak z Violet. A nawet bratem Isabel: dewocyjnym
pyszałkiem, który kocha bliźniego... ale nie każdego. Wybaczać
wprawdzie potrafi, ale trzeba o to zabiegać, bo jak tak bez
uprzedniego pokajania się przed jego świątobliwym majestatem. A
Violet? Violet optuje za życiem w celibacie – uprawiasz seks to
jesteś dziwką, proste. Ale jak nikt nie widzi to... No cóż, jej
też przecież drobne przyjemności od życia się należą. I to nie
jest grzech – u innych z całą pewnością jest, ale nie w jej
przypadku. Proste. Warto jeszcze wspomnieć o dość kameralnej
realizacji „Śmieci w ogniu”. Akcja w niemałym stopniu jest
budowana poprzez dialogi – sporo bez mała nieruchliwych ujęć
wygłaszających swoje często zabawne i/lub niepokojące, odrażające
kwestie nielicznych postaci – ale gdy trzeba rusza z kopyta i
dosłownie ściska za ja... hmm, gardło. Snująca się nocami po
domu Pearl (biała koszula nocna i długie włosy w strąkach, za
którymi „na modłę” azjatyckich ghost stories zwykła
skrywać swoje poparzone oblicze) to tylko przedsmak napięcia, jakie
przygotował dla nas twórca wspaniałej „Chirurgicznej precyzji”
w tym równie udanym dziele. I nie mniej osobliwym, niesmacznym,
chorym. No coś niesamowitego! Odpychającego... Tak, a oderwać się
nie mogłam.
Dzięki,
dzięki, dzięki! Dzięki ci o wielki talencie, Richardzie Batesie
Jr. za podzielenie się swoimi smutkami. Dzięki za stworzenie
niepospolitych, zaskakujących i niezwykle barwnych postaci. Dzięki
za solidny czarny humor i za to żeś taki niegrzeczny. Taki
nieokrzesany, taki niepokorny, taki... bezczelny. „Śmierć w
ogniu” to nie jest film dla ludzi, którzy nie potrafią i nawet
nie chcą śmiać się z czegoś, z czego nie wypada się śmiać. To
nie jest film dla ludzi, którzy nie mają najmniejszej ochoty nawet
przez moment spoglądać z potępieniem na osoby, którym powinno się
współczuć i w miarę możliwości ich wspierać. To film okrutny,
zły, wstrętny stworzony przez człowieka, który może i uznaje
jakieś świętości, ale w tym thrillerze komediowym raczej ich nie
odnajdziecie. W tym brzydko (oj, nieładnie) się bawiącym dziele,
którym osobiście jestem wprost zachwycona. I zniesmaczona. Co,
jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, też traktuję jako wartość dodatnią
„Śmierci w ogniu”. Kameralnego cudaka, dziwoląga z nadzwyczaj
ostrym pazurem dla ludzi... Poprzestańmy może na bardzo ogólnym
stwierdzeniu, że nie jest to produkt dla każdego. O, na pewno nie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz