Stronki na blogu

wtorek, 16 czerwca 2020

„Torso” (1973)


Para studentów zostaje zamordowana podczas miłosnej schadzki. Niedługo potem ofiarą tego samego sprawcy pada kolejna studentka. Jedynym tropem policji jest szalik z charakterystycznym wzorem, ale nie potrafią połączyć go z konkretną osobą. Koleżanka zamordowanych osób studiująca na tej samej uczelni, Daniela, jest przekonana, że widziała u kogoś ten szalik, ale nie może sobie przypomnieć u kogo. Wraz z przyjaciółkami, Ursulą i Katią, wyjeżdża z miasta, do willi na wzgórzu należącej do jej wuja. Po paru godzinach dołącza do nich zaprzyjaźniona Amerykanka Jane. Studentki mają zamiar spędzić tutaj kilka dni, aby zażyć trochę relaksu przed powrotem do nauki. Nie wiedzą jednak, że w ślad za nimi przybył morderca ich znajomych.

The Strange Vice of Mrs. Wardh” (1971), „All the Colors of the Dark” (1972), „Góra boga kanibali” (1978), „Wielki krokodyl” (1979): to tylko wyimek reżyserskiego dorobku Włocha Sergio Martino, szczególnie cenionego za swój wkład w nurt giallo. Jego szósty pełnometrażowy film fabularny, „Torso” aka „The Bodies Show Traces of Carnal Violence” (oryg. „I corpi presentano tracce di violenza carnale”), to właśnie jeden z takich drogocennych wkładów Martino w ten rodzaj kina grozy. Jego fanami są między innymi Quentin Tarantino i Eli Roth - „Torso” wpłynął na powstanie „Grindhouse” (2007) i „Hostelu 2”. Po latach uznany za proto-slasher, najpierw był wyświetlany w grindhouse'ach, często na podwójny seansach, wraz z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Jako że w wielu krajach anglojęzycznych film był cenzurowany, niektóre sekwencje nie mają angielskiego dubbingu – rzeczone fragmenty na płytach DVD zwykle, w przeciwieństwie do pozostałych, są w języku włoskim z angielskimi napisami. Ja na szczęście miałam rzadką przyjemność obejrzenia całości „Torso” w oryginalnej wersji językowej, bez tego przeważnie koszmarnego angielskiego dubbingu.

Nie dziwi mnie, że do „Torso” Sergio Martino przylgnęła etykietka proto-slashera, bo sama stosunkowo szybko zaczęłam patrzeć na to kultowe przedsięwzięcie bardziej jak na film slash niż obraz giallo, do którego to nurtu przede wszystkim go dopisano. To też mnie nie dziwi, bo jak by na to nie patrzeć „Torso” posiada integralne elementy tego rodzaju kina, tyle że... po prostu bardziej pachnie mi to slasherem. Niektórzy podciągają tę produkcję również pod home invasion. I znowu: nic dziwnego. Powiedzmy więc, że moim zdaniem to taki miks slashera, giallo i home invasion, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że proporcje nie są wyrównane. Ostatni z wymienionych nurtów kina uwidacznia się w ostatniej, bardzo mocno trzymającej w napięciu i dość brutalnej partii, która wprawdzie nie powinna była mnie zaskoczyć, a jednak przyjęłam ją z niemałym zdumieniem. Ale po kolei. Akcja „Torso” rozpoczyna się w Perugii i obraca wokół środowiska studenckiego, które nie może już czuć się bezpiecznie. Bo jakiś niezidentyfikowany osobnik z sobie tylko znanych powodów, na naszych oczach, przypuścił właśnie atak na parę studentów. Podwójne morderstwo dokonane w zacisznym zakątku miasta to początek krwawej serii, wymierzonej w studentów jednej uczelni, ale sytuacja przynajmniej raz zmusi nie tak znowu tajemniczego oprawcę do zaatakowania także kogoś spoza tej grupy. Zamaskowany osobnik (nic wymyślnego: błękitna kominiarka samoróbka) z jednym ze znaków rozpoznawczych włoskiego kina giallo, czyli skórzanymi czarnymi rękawiczkami naturalnie na dłoniach oraz ozdobnym szalikiem/apaszką z czarno-czerwonym wzorkiem, pierwszym i w sumie ostatnim punktem zaczepiania śledczych. Bo niejako wbrew tradycji gialli, Sergio Martino i Ernesto Gastaldi, bo to oni są autorami scenariusza „Torso”, zmarginalizowali policyjne śledztwo. A właściwie to powinnam napisać: ograniczyli się jedynie do pobieżnego zawiązania tego wątku. Potem go porzucili, prawie całą uwagę poświęcając wąskiej grupce młodych kobiet studiujących w Perugii. Znajomych większości ofiar wciąż nieschwytanego sprawcy, który ukradkiem podąża ich tropem. Do miejscowości Tagliacozzo, gdzie wuj jednej z nich, Danieli, ma willę. Dziewczęta zatrzymują się w tym okazałym domu na wzgórzu, skąd rozciąga się widok na całe to spokojne miasteczko. Ładna, szeroka panorama rejonu Włoch, w którym życie toczy się wolnym, monotonnym trybem. Jak to mówią: nic się tu nie dzieje. Ale jak można się domyślić już wkrótce ów spokój zostanie zburzony. A przynajmniej na „przeklętym wzgórzu”, gdzie przycupnęła tymczasowa przystań czterech studentek z Perugii. O ile tożsamość sprawcy bardzo łatwo rozpracować i to już w pierwszej partii „Torso”, to wyłonienie czołowej postaci pozytywnej może nastręczyć trudności. Przez dość długi czas mnożą się typy – twórcy skaczą od jednej postaci do drugiej, każdej poświęcając mniej więcej tyle samo miejsca, przy czym niektóre osoby szybko zostają zdjęte przez zamaskowanego zbrodniarza. Ale to jakoś zadania mi nie ułatwiło. Nie potrafiłam samodzielnie wskazać final girl, bo przynajmniej płeć głównej postaci od początku była jasna. Wahałam się między dwiema osobami, bardziej jednak skłaniając się ku Danieli, w którą w takim sobie stylu wcieliła się Tina Aumont. Decydujący był „czynnik cnoty”:) Nie wyjawiono mi tej jakże ważkiej w slasherach informacji, czy Dani ma już za sobą swój pierwszy raz, czy nie, ale nie o to chodzi. Rzecz w jej postawie, tak odmiennej od tej reprezentowanej przez jej koleżanki. Lesbijki, Ursula i Katia, zrzucają ciuszki ilekroć tylko najdzie je na to ochota. Nawet na zewnątrz, w biały dzień i nie peszą się nawet wtedy, gdy pojawia się podejrzenie, że w pobliskich krzakach ukrywa się podglądacz. No co? Po postu nie są wstydliwe. Tymczasem Jane (dość przekonująca kreacja Suzy Kendall) jest w przededniu płomiennego romansu z wykładowcą historii sztuki, ale trzeba też nadmienić, że z całej tej wesołej grupki zdaje się być najbardziej, że tak to ujmę, dojrzałą osobą. Taka opiekuńcza, racjonalnie myśląca dusza, która bez większego żalu żegna się z perspektywą imprezowych wieczorów (w mocno kameralnym wydaniu) w willi wujka Danieli, który... lubi ją podglądać. Poza tym dziewczyna ma stalkera, bo chyba tak go można nazwać. Tak czy inaczej od dłuższego czasu niejaki Stefano wszelkimi sposobami stara się zdobyć jej serce. Jego podejście jest na tyle napastliwe, namolne, że Dani ma prawo czuć się prześladowana. Zwłaszcza gdy nabiera podejrzeń, że chłopak przybył za nią także do Tagliacozzo. I jeszcze ten lekarz z przeszywającym spojrzeniem, który - cóż za zbieg okoliczności – przebywał w Perugii w czasie, w którym dokonywały się tam zbrodnie między innymi na studentach, a do Tagliacozzo na powrót wybrał się w tym samym dniu, co Daniela i jej koleżanki. Przypadek?


Torso” wyraźnie dzieli się więc na dwie części. Różnią się nie tylko miejscem akcji, ale i konwencją. Pierwszej partii zdecydowanie bliżej do giallo niż drugiej. Mamy enigmatycznego mordercę, który jest niczym duch – pojawia z nagła i równie raptownie znika we mgle oraz wtapia się w ciemności, by ni z tego, ni z owego wyrosnąć za plecami upatrzonej ofiary. I udusić ją swoim lichym szaliczkiem lub jednym precyzyjnym cięciem poderżnąć gardło, a potem rozciąć i zatopić palce w martwych oczach najwyraźniej wyłącznie ofiar płci żeńskiej. Mężczyznom raczej nie poświęca aż tyle uwagi. Mordy, których się dopuszcza, choć dość brutalne i generalnie sprawiające mocno realistyczne wrażenie (poza jednym ujęciem podczas miażdżenia człowieka samochodem, gdzie nie trzeba się specjalnie przyglądać, by zobaczyć, że to zwykła kukła jest – potem już wraca aktor), ciężko uznać za jego znak rozpoznawczy. Bo w sumie nie są to szczególnie wyszukane metody odbierania ludziom życia na ekranie (w horrorze i thrillerze). Nawet wziąwszy pod uwagę drugą partię – jeszcze mocniejszą, choć sporo pozostawiającą wyobraźni widza. Nie mam jednak wątpliwości, że nawet osoby obdarzone dość ubogą wyobraźnią nie będą miały najmniejszych problemów z przywołaniem kompletnych obrazów tej najbardziej odrażającej działalności mordercy w „Torso”. Do choćby takiego „Mrocznego instynktu” Joego D'Amato owe momenty nie dorastają, ale i tak można się poczuć nieswojo widząc i słysząc, i dopowiadając sobie całą resztę tej rzezi. Do meritum. Otóż, znakiem rozpoznawczym seryjnego mordercy z „Torso” są lalki. Tak, niby niewinne laleczki, ale te ich puste spojrzenia... Brr! Widzimy je w przebłyskach imitujących fragmenty wspomnień oprawcy, które przemykają mu przez głowę, gdy dopuszcza się swoich zbrodni. Podczas zabijania i okaleczania zwłok – kreatywne i jakkolwiek dziwnie to może zabrzmieć, niezwykle widowiskowe zestawienia zdjęć lalki z ciałami ludzkimi. Znakomity montaż! Więcej o tej przypadłości dowiemy się pod koniec „Torso”, tuż po jednej z najbardziej trzymających w napięciu partii, jakie dane mi było na ekranie zobaczyć. Dosłownie wgniotło mnie w wyro, takie to były emocje! Najpierw przyszło zaskoczenie, bo choć twórcy zdążyli ugruntować we mnie pewność, że morderca przygotowuje się do najmocniejszego ataku, to nawet przez myśl mi nie przeszło, że to rozegra się tak... No właśnie tak. Obstawiałam inny rozpęd, a więc i inne założenie fabularne. Nie spodziewałam się, że UWAGA SPOILER od razu na placu boju pozostanie tylko jedna osoba, i to w dodatku ta też co prawda typowana przeze mnie na final girl, ale mniej zdecydowanie niż Daniela. No i cała ta „zabawa w chowanego” z mordercą, niczym w dużo późniejszym „Bladym strachu” Alexandre'a Aja, a więc i „Intensywności” Deana Kootza, którą po części Aja splagiatował KONIEC SPOILERA. Tak mi się skojarzyło w tych nielicznych przebłyskach „przytomności”, bo generalnie całą sobą tkwiłam w innym świecie. Zatraciłam poczucie rzeczywistości, cała w nerwach chowałam się przed niebezpiecznym intruzem. Gdyby wszystkie obrazy home invasion szczyciły się takim intensyfikowaniem niewygodnych emocji, to pewnie byłby to jeden z moich ulubionych nurtów kina grozy. Ale nie znam wielu tak diabelnie trzymających w napięciu i choć w takim stopniu bazujących na stylistyce gore (bo istne apogeum przemocy to to według mnie jeszcze nie jest) filmów o bezpardonowym najeździe na dom, ewentualnie domy. „Funny Games” Michaela Hanekego, oryginał i remake, u mnie są poza konkurencją jeśli idzie o nagromadzenie dręczących emocji, ale mogę porównać doświadczenie z drugą partią „Torso” do najbardziej pamiętnych fragmentów „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Tamto dopiero ściskało gardło, a w „Torso” jest tak samo, tyle że, o ile mnie pamięć nie myli, u Sergio Martino trwa to dłużej. Ostateczna konfrontacja zbliża się wielkimi krokami, ale jakoś nastać nie może. Wciąż i wciąż odsuwa się ją w czasie, przeciąga tę groźną sytuację, która daje nadzieję na przetrwanie, tylko po to, by raptownie to zakwestionować. I tak w kółko, aż do przewidywalnego finału UWAGA SPOILER i prawie że deus ex machina w postaci „rycerza w lśniącej zbroi” w ostatniej chwili przybywającego na ratunek niewieście w opałach KONIEC SPOILERA. Jest też w „Torso” Sergio Martino trochę sekwencji erotycznych – seksu również z udziałem lesbijek i jeszcze więcej świecenia nagimi piersiami oraz tyłkami, ale jak na mój gust nie ma tego znowu tak dużo, żeby zaraz wkładać ten obraz również do szufladki z napisem „film erotyczny”. Nacisk kładzie się na elementy horroru i thrillera, a erotykę potraktowano raczej jako taki drobny dodatek. Ot, bonusiki:) W sumie spodziewane tak w giallo, jak w nurcie slash.

Torso” Sergio Martino w mojej ocenie w pełni zasłużył sobie na cały ten kult, którym obrósł. A właściwie uważam, że zapracował sobie na dużo dłuższy wianuszek fanów. Chociaż większość tak zwanych znawców kina, zawodowych krytyków, na pewno racji by mi nie przyznało. Bo „Torso” swoją małą sławę zawdzięcza głównie zwykłym śmiertelnikom. Niewyspecjalizowanym fanom kina grozy, do których rzecz jasna i ja się wpisuję. Najzagorzalszą miłośniczką tej mocno trzymającej w napięciu, dość nihilistycznej opowieści, poruszającej się i w konwencji giallo, i slashera, i home invasion, absolutnie bym się na nazwała, ale... Lubię to!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz