Nie dziwi mnie, że do „Torso” Sergio Martino przylgnęła etykietka proto-slashera, bo sama stosunkowo szybko zaczęłam patrzeć na to kultowe przedsięwzięcie bardziej jak na film slash niż obraz giallo, do którego to nurtu przede wszystkim go dopisano. To też mnie nie dziwi, bo jak by na to nie patrzeć „Torso” posiada integralne elementy tego rodzaju kina, tyle że... po prostu bardziej pachnie mi to slasherem. Niektórzy podciągają tę produkcję również pod home invasion. I znowu: nic dziwnego. Powiedzmy więc, że moim zdaniem to taki miks slashera, giallo i home invasion, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że proporcje nie są wyrównane. Ostatni z wymienionych nurtów kina uwidacznia się w ostatniej, bardzo mocno trzymającej w napięciu i dość brutalnej partii, która wprawdzie nie powinna była mnie zaskoczyć, a jednak przyjęłam ją z niemałym zdumieniem. Ale po kolei. Akcja „Torso” rozpoczyna się w Perugii i obraca wokół środowiska studenckiego, które nie może już czuć się bezpiecznie. Bo jakiś niezidentyfikowany osobnik z sobie tylko znanych powodów, na naszych oczach, przypuścił właśnie atak na parę studentów. Podwójne morderstwo dokonane w zacisznym zakątku miasta to początek krwawej serii, wymierzonej w studentów jednej uczelni, ale sytuacja przynajmniej raz zmusi nie tak znowu tajemniczego oprawcę do zaatakowania także kogoś spoza tej grupy. Zamaskowany osobnik (nic wymyślnego: błękitna kominiarka samoróbka) z jednym ze znaków rozpoznawczych włoskiego kina giallo, czyli skórzanymi czarnymi rękawiczkami naturalnie na dłoniach oraz ozdobnym szalikiem/apaszką z czarno-czerwonym wzorkiem, pierwszym i w sumie ostatnim punktem zaczepiania śledczych. Bo niejako wbrew tradycji gialli, Sergio Martino i Ernesto Gastaldi, bo to oni są autorami scenariusza „Torso”, zmarginalizowali policyjne śledztwo. A właściwie to powinnam napisać: ograniczyli się jedynie do pobieżnego zawiązania tego wątku. Potem go porzucili, prawie całą uwagę poświęcając wąskiej grupce młodych kobiet studiujących w Perugii. Znajomych większości ofiar wciąż nieschwytanego sprawcy, który ukradkiem podąża ich tropem. Do miejscowości Tagliacozzo, gdzie wuj jednej z nich, Danieli, ma willę. Dziewczęta zatrzymują się w tym okazałym domu na wzgórzu, skąd rozciąga się widok na całe to spokojne miasteczko. Ładna, szeroka panorama rejonu Włoch, w którym życie toczy się wolnym, monotonnym trybem. Jak to mówią: nic się tu nie dzieje. Ale jak można się domyślić już wkrótce ów spokój zostanie zburzony. A przynajmniej na „przeklętym wzgórzu”, gdzie przycupnęła tymczasowa przystań czterech studentek z Perugii. O ile tożsamość sprawcy bardzo łatwo rozpracować i to już w pierwszej partii „Torso”, to wyłonienie czołowej postaci pozytywnej może nastręczyć trudności. Przez dość długi czas mnożą się typy – twórcy skaczą od jednej postaci do drugiej, każdej poświęcając mniej więcej tyle samo miejsca, przy czym niektóre osoby szybko zostają zdjęte przez zamaskowanego zbrodniarza. Ale to jakoś zadania mi nie ułatwiło. Nie potrafiłam samodzielnie wskazać final girl, bo przynajmniej płeć głównej postaci od początku była jasna. Wahałam się między dwiema osobami, bardziej jednak skłaniając się ku Danieli, w którą w takim sobie stylu wcieliła się Tina Aumont. Decydujący był „czynnik cnoty”:) Nie wyjawiono mi tej jakże ważkiej w slasherach informacji, czy Dani ma już za sobą swój pierwszy raz, czy nie, ale nie o to chodzi. Rzecz w jej postawie, tak odmiennej od tej reprezentowanej przez jej koleżanki. Lesbijki, Ursula i Katia, zrzucają ciuszki ilekroć tylko najdzie je na to ochota. Nawet na zewnątrz, w biały dzień i nie peszą się nawet wtedy, gdy pojawia się podejrzenie, że w pobliskich krzakach ukrywa się podglądacz. No co? Po postu nie są wstydliwe. Tymczasem Jane (dość przekonująca kreacja Suzy Kendall) jest w przededniu płomiennego romansu z wykładowcą historii sztuki, ale trzeba też nadmienić, że z całej tej wesołej grupki zdaje się być najbardziej, że tak to ujmę, dojrzałą osobą. Taka opiekuńcza, racjonalnie myśląca dusza, która bez większego żalu żegna się z perspektywą imprezowych wieczorów (w mocno kameralnym wydaniu) w willi wujka Danieli, który... lubi ją podglądać. Poza tym dziewczyna ma stalkera, bo chyba tak go można nazwać. Tak czy inaczej od dłuższego czasu niejaki Stefano wszelkimi sposobami stara się zdobyć jej serce. Jego podejście jest na tyle napastliwe, namolne, że Dani ma prawo czuć się prześladowana. Zwłaszcza gdy nabiera podejrzeń, że chłopak przybył za nią także do Tagliacozzo. I jeszcze ten lekarz z przeszywającym spojrzeniem, który - cóż za zbieg okoliczności – przebywał w Perugii w czasie, w którym dokonywały się tam zbrodnie między innymi na studentach, a do Tagliacozzo na powrót wybrał się w tym samym dniu, co Daniela i jej koleżanki. Przypadek?
Stronki na blogu
▼
wtorek, 16 czerwca 2020
„Torso” (1973)
Para
studentów zostaje zamordowana podczas miłosnej schadzki. Niedługo
potem ofiarą tego samego sprawcy pada kolejna studentka. Jedynym
tropem policji jest szalik z charakterystycznym wzorem, ale nie
potrafią połączyć go z konkretną osobą. Koleżanka
zamordowanych osób studiująca na tej samej uczelni, Daniela, jest
przekonana, że widziała u kogoś ten szalik, ale nie może sobie
przypomnieć u kogo. Wraz z przyjaciółkami, Ursulą i Katią,
wyjeżdża z miasta, do willi na wzgórzu należącej do jej wuja. Po
paru godzinach dołącza do nich zaprzyjaźniona Amerykanka Jane.
Studentki mają zamiar spędzić tutaj kilka dni, aby zażyć trochę
relaksu przed powrotem do nauki. Nie wiedzą jednak, że w ślad za
nimi przybył morderca ich znajomych.
„Torso”
wyraźnie dzieli się więc na dwie części. Różnią się nie
tylko miejscem akcji, ale i konwencją. Pierwszej partii zdecydowanie
bliżej do giallo niż drugiej. Mamy enigmatycznego mordercę,
który jest niczym duch – pojawia z nagła i równie raptownie
znika we mgle oraz wtapia się w ciemności, by ni z tego, ni z owego
wyrosnąć za plecami upatrzonej ofiary. I udusić ją swoim lichym
szaliczkiem lub jednym precyzyjnym cięciem poderżnąć gardło, a
potem rozciąć i zatopić palce w martwych oczach najwyraźniej
wyłącznie ofiar płci żeńskiej. Mężczyznom raczej nie poświęca
aż tyle uwagi. Mordy, których się dopuszcza, choć dość brutalne
i generalnie sprawiające mocno realistyczne wrażenie (poza jednym
ujęciem podczas miażdżenia człowieka samochodem, gdzie nie trzeba
się specjalnie przyglądać, by zobaczyć, że to zwykła kukła
jest – potem już wraca aktor), ciężko uznać za jego znak
rozpoznawczy. Bo w sumie nie są to szczególnie wyszukane metody
odbierania ludziom życia na ekranie (w horrorze i thrillerze). Nawet
wziąwszy pod uwagę drugą partię – jeszcze mocniejszą, choć
sporo pozostawiającą wyobraźni widza. Nie mam jednak wątpliwości,
że nawet osoby obdarzone dość ubogą wyobraźnią nie będą miały
najmniejszych problemów z przywołaniem kompletnych obrazów tej
najbardziej odrażającej działalności mordercy w „Torso”. Do
choćby takiego „Mrocznego instynktu” Joego D'Amato owe momenty
nie dorastają, ale i tak można się poczuć nieswojo widząc i
słysząc, i dopowiadając sobie całą resztę tej rzezi. Do
meritum. Otóż, znakiem rozpoznawczym seryjnego mordercy z „Torso”
są lalki. Tak, niby niewinne laleczki, ale te ich puste
spojrzenia... Brr! Widzimy je w przebłyskach imitujących fragmenty
wspomnień oprawcy, które przemykają mu przez głowę, gdy
dopuszcza się swoich zbrodni. Podczas zabijania i okaleczania zwłok
– kreatywne i jakkolwiek dziwnie to może zabrzmieć, niezwykle
widowiskowe zestawienia zdjęć lalki z ciałami ludzkimi. Znakomity
montaż! Więcej o tej przypadłości dowiemy się pod koniec
„Torso”, tuż po jednej z najbardziej trzymających w napięciu
partii, jakie dane mi było na ekranie zobaczyć. Dosłownie wgniotło
mnie w wyro, takie to były emocje! Najpierw przyszło zaskoczenie,
bo choć twórcy zdążyli ugruntować we mnie pewność, że
morderca przygotowuje się do najmocniejszego ataku, to nawet przez
myśl mi nie przeszło, że to rozegra się tak... No właśnie tak.
Obstawiałam inny rozpęd, a więc i inne założenie fabularne. Nie
spodziewałam się, że UWAGA SPOILER od razu na placu boju
pozostanie tylko jedna osoba, i to w dodatku ta też co prawda
typowana przeze mnie na final girl, ale mniej zdecydowanie niż
Daniela. No i cała ta „zabawa w chowanego” z mordercą, niczym w
dużo późniejszym „Bladym strachu” Alexandre'a Aja, a więc i
„Intensywności” Deana Kootza, którą po części Aja
splagiatował KONIEC SPOILERA. Tak mi się skojarzyło w tych
nielicznych przebłyskach „przytomności”, bo generalnie całą
sobą tkwiłam w innym świecie. Zatraciłam poczucie rzeczywistości,
cała w nerwach chowałam się przed niebezpiecznym intruzem. Gdyby
wszystkie obrazy home invasion szczyciły się takim
intensyfikowaniem niewygodnych emocji, to pewnie byłby to jeden z
moich ulubionych nurtów kina grozy. Ale nie znam wielu tak diabelnie
trzymających w napięciu i choć w takim stopniu bazujących na
stylistyce gore (bo istne apogeum przemocy to to według mnie
jeszcze nie jest) filmów o bezpardonowym najeździe na dom,
ewentualnie domy. „Funny Games” Michaela Hanekego, oryginał i
remake, u mnie są poza konkurencją jeśli idzie o nagromadzenie
dręczących emocji, ale mogę porównać doświadczenie z drugą
partią „Torso” do najbardziej pamiętnych fragmentów „Kiedy
dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Tamto dopiero ściskało gardło,
a w „Torso” jest tak samo, tyle że, o ile mnie pamięć nie
myli, u Sergio Martino trwa to dłużej. Ostateczna konfrontacja
zbliża się wielkimi krokami, ale jakoś nastać nie może. Wciąż
i wciąż odsuwa się ją w czasie, przeciąga tę groźną sytuację,
która daje nadzieję na przetrwanie, tylko po to, by raptownie to
zakwestionować. I tak w kółko, aż do przewidywalnego finału
UWAGA SPOILER i prawie że deus ex machina w postaci
„rycerza w lśniącej zbroi” w ostatniej chwili przybywającego
na ratunek niewieście w opałach KONIEC SPOILERA. Jest też w
„Torso” Sergio Martino trochę sekwencji erotycznych – seksu
również z udziałem lesbijek i jeszcze więcej świecenia nagimi
piersiami oraz tyłkami, ale jak na mój gust nie ma tego znowu tak
dużo, żeby zaraz wkładać ten obraz również do szufladki z
napisem „film erotyczny”. Nacisk kładzie się na elementy
horroru i thrillera, a erotykę potraktowano raczej jako taki drobny
dodatek. Ot, bonusiki:) W sumie spodziewane tak w giallo, jak
w nurcie slash.
„Torso”
Sergio Martino w mojej ocenie w pełni zasłużył sobie na cały ten
kult, którym obrósł. A właściwie uważam, że zapracował sobie
na dużo dłuższy wianuszek fanów. Chociaż większość tak
zwanych znawców kina, zawodowych krytyków, na pewno racji by mi nie
przyznało. Bo „Torso” swoją małą sławę zawdzięcza głównie
zwykłym śmiertelnikom. Niewyspecjalizowanym fanom kina grozy, do
których rzecz jasna i ja się wpisuję. Najzagorzalszą miłośniczką
tej mocno trzymającej w napięciu, dość nihilistycznej opowieści,
poruszającej się i w konwencji giallo, i slashera, i
home invasion, absolutnie bym się na nazwała, ale... Lubię
to!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz