środa, 25 czerwca 2014

„Góra boga kanibali” (1978)


Nowa Gwinea. Trwają poszukiwania znanego podróżnika, Henry’ego Stevensona, który kilka miesięcy temu wszedł do dżungli i od tego czasu nie daje znaku życia. Jego żona, Susan, wraz ze swoim bratem, Arthurem, namawia miejscowego podróżnika, Edwarda Fostera, aby zabrał ich do dżungli i pomógł odnaleźć Henry’ego. Mężczyzna zgadza się równocześnie sugerując, że zaginiony może przebywać na górze, położonej na jednej wysepce w głębi dżungli i uważanej przez tubylców za przeklętą. Susan postanawia ukierunkować ekspedycję w stronę osławionej góry, nie wiedząc jeszcze, że grozi im niebezpieczeństwo ze strony dotychczas uważanego za wymarłe, plemienia kanibali.

W latach 70-tych i 80-tych, głównie we Włoszech, miał miejsce rozkwit tzw. kina kanibalistycznego. Akcja takich filmów rozgrywała się w lasach deszczowych, zamieszkiwanych przez plemiona kanibali, co gwarantowało twórcom szerokie pole do epatowania przemocą, zarówno względem ludzi, jak i zwierząt. Komercyjny sukces kina kanibalistycznego zapewniała cenzura – im więcej krajów wstrzymało dystrybucję danego obrazu, tym większy oddźwięk społeczny, w myśl zasady „zakazany owoc najlepiej smakuje”, z czego Włosi doskonale zdawali sobie sprawę. Najbardziej kontrowersyjne horrory kanibalistyczne, „Nadzy i rozszarpani” i „Cannibal Ferox” do dziś cieszą się sporym zainteresowaniem nawet niezaznajomionych z gore, przypadkowych widzów, nie wspominając już o oddanych fanach tego nurtu. Ale choć inni reprezentanci tego podgatunku nie mogą pochwalić się tożsamą popularnością, głównie przez mniejsze nagromadzenie przemocy, wcale nie oznacza, że nie zasługują na uwagę chociażby dzisiejszych fanów kina kanibalistycznego. Taką mniej znaną włoską produkcją utrzymaną w konwencji tego nurtu, która nie przetrwała próby czasu jest zakazana w Wielkiej Brytanii do 2001 roku „Góra boga kanibali”, wyreżyserowana przez Sergio Martino, którego ambicją było połączenie przygodówki z krwawym horrorem. Jak się okazało taki miszmasz gatunkowy zawiódł sporą grupę odbiorców. Wielbiciele włoskich filmów kanibalistycznych utrzymują, i słusznie moim zdaniem, że Martino zbytnio rozbudował elementy stricte przygodowe, jednocześnie zaniedbując czynnik szoku. Natomiast niektórzy krytycy strofują „Górę boga kanibali” za zbyt dużą dawkę bezsensownej według nich przemocy (jakby gore nie miało być brutalne…).

„Zwierzęta kierują się instynktami, jak wszystkie inne istoty. Zabijanie i jedzenie. Ludzie mają takie same instynkty. Tylko prawie zawsze bezcelowo niszczą wszystko.”

Rola główna przypadła w udziale, pięknej według męskiej części publiczności, Ursuli Andress, która zachwycała przede wszystkim swoją odpornością na ekstremalne warunki, panujące w dżungli. Kilkudniowa wędrówka w ogóle nie wpłynęła na jej fryzurę i makijaż… Miała za zadanie głównie przyciągać wzrok płci męskiej, natomiast mnie do pewnego momentu mocno irytowała – ale tylko do pewnego momentu, ponieważ końcówka rozpaliła moją sympatię do kreowanej przez Andress, Susan. Pierwsza godzina seansu skupia się przede wszystkim na aspektach stricte przygodowych, z oszczędną dawką przemocy gdzieś w tle. Akcja zawiązuje się z chwilą wejścia amatorskiej grupy poszukiwawczej w głąb dżungli w Nowej Gwinei. Profesjonalna, jak na tego rodzaju obraz, realizacja gwarantuje piękne zdjęcia dzikiej przyrody, które pomimo miejscami nudnawej fabuły niezmiennie przyciągają wzrok widza. Choć obrazując całą tę trudną przeprawę grupki śmiałków przez dzikie obszary rozległej wyspy, leżącej na Oceanie Spokojnym, Martino częstokroć zapominał, że kręci przede wszystkim horror, a nie film przygodowy, bo tylko kilka wstawek robi w miarę szokujące wrażenie, głównie przez wzgląd na daleko idący realizm. Na początku dotyczy to tylko i wyłącznie fauny. Twórcy na długie minuty odrywają się od właściwej akcji, skierowując kamerę na polowania zwierząt (długa, wzruszająca sekwencja zjadania małpki przez węża) oraz ich krwawy koniec z rąk człowieka. Tutaj szczególnie zniesmaczyła mnie scena z jadowitym pająkiem, a to głównie przez moją arachnofobię, ale większość widzów zapewne zszokuje patroszenie iguany i powolne zjadanie jej wnętrzności przez przesądnych tubylców. Z czasem oczywiście nasi dzielni podróżnicy zaczną ginąć – i tutaj szczególnie udała się twórcom scena dziurawienia przez wymyślną pułapkę ciała człowieka, ale moment ze zwisającymi z drzew częściami ludzkiego ciała też był niczego sobie. Problem jedynie w tym, że jak na przeszło godzinę seansu scen gore jest naprawdę niewiele, a kanibale pojawiają się jedynie w rozmowach pomiędzy protagonistami (gdyby nie tytuł filmu byłabym przekonana, że wcale nie oglądam produkcji o antropofagach). Scenarzyści najsilniej skupili się na relacjach międzyludzkich i przesłaniu. To drugie obraca się przede wszystkim wokół problemu wprowadzania tak zwanej cywilizacji na dzikie obszary świata, co niszczy przyrodę i prowadzi do bezrozumnej przemocy – gdzie postanie noga tak zwanych oświeconych jednostek tam niezmiennie zagości zniszczenie. Natomiast relacje międzyludzkie, w moim odczuciu, znacznie podniosły ogólne wrażenia w pierwszej godzinie – gdyby nie one i nie te zachwycające widoczki pewnie przerwałabym projekcję w połowie. Najmocniej zaskakuje postawa głównej bohaterki, która uparcie broni narwanego braciszka, który z kolei robi wszystko, aby uprzykrzyć życie swoim współtowarzyszom. Kiedy Arthur zabija swojego przyjaciela jego siostra błaga swojego kochanka (kochająca żona szukająca męża, która wpada w ramiona pierwszego napotkanego mężczyzny…), aby nie robił mu krzywdy. Naprawdę, taka zdawać by się mogło bezmyślna postawa głównej bohaterki mocno irytuje, ale w końcówce zostaje znakomicie i zaskakująco uzasadniona.

Kiedy już uda się nam przebrnąć przez monotonną pierwszą godzinę seansu zostaniemy nagrodzeni krwawą, właściwą dla tego nurtu tematyką filmu. Co prawda, Martino zbytnio nie wysila się w scenach zabijania i zjadania ludzi – dowodem choćby rozpłatanie nieżywego człowieka i wyjadanie jego wnętrzności oraz obcięcie penisa, które to pojawiają się chyba w każdym horrorze o ludojadach, ale to, co pokazuje choć pozbawione oryginalności może poszczycić się daleko idącym realizmem. No, a że innowacyjności nie ma zbyt wiele to wcale nie znaczy, że w pewnym momencie nie będziemy zszokowani – mowa oczywiście o wyuzdanej orgii, zakończonej zoofilią.

„Góra boga kanibali” z całą pewnością nie jest moim ulubionym reprezentantem włoskiego kina kanibalistycznego, głównie przez zbyt oszczędne epatowanie przemocą, ale pod kątem relacji międzyludzkich, realizacji, scenografii i przesłania zadowala na tyle, abym z czystym sumieniem mogła polecić ten obraz wielbicielom nurtu.

2 komentarze:

  1. Uwielbiam horrory !
    Świetny blog, zapraszam do siebie :)!

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło zobaczyć bloga poświęconego horrorom. :) Gratuluję rzetelnej recenzji!

    OdpowiedzUsuń