Nowa Gwinea. Trwają poszukiwania znanego podróżnika, Henry’ego Stevensona, który
kilka miesięcy temu wszedł do dżungli i od tego czasu nie daje znaku życia.
Jego żona, Susan, wraz ze swoim bratem, Arthurem, namawia miejscowego podróżnika,
Edwarda Fostera, aby zabrał ich do dżungli i pomógł odnaleźć Henry’ego. Mężczyzna
zgadza się równocześnie sugerując, że zaginiony może przebywać na górze,
położonej na jednej wysepce w głębi dżungli i uważanej przez tubylców za
przeklętą. Susan postanawia ukierunkować ekspedycję w stronę osławionej góry,
nie wiedząc jeszcze, że grozi im niebezpieczeństwo ze strony dotychczas
uważanego za wymarłe, plemienia kanibali.
W latach 70-tych i 80-tych, głównie we Włoszech, miał miejsce rozkwit tzw.
kina kanibalistycznego. Akcja takich filmów rozgrywała się w lasach
deszczowych, zamieszkiwanych przez plemiona kanibali, co gwarantowało twórcom
szerokie pole do epatowania przemocą, zarówno względem ludzi, jak i zwierząt.
Komercyjny sukces kina kanibalistycznego zapewniała cenzura – im więcej krajów wstrzymało
dystrybucję danego obrazu, tym większy oddźwięk społeczny, w myśl zasady „zakazany
owoc najlepiej smakuje”, z czego Włosi doskonale zdawali sobie sprawę. Najbardziej
kontrowersyjne horrory kanibalistyczne, „Nadzy i rozszarpani” i „Cannibal Ferox”
do dziś cieszą się sporym zainteresowaniem nawet niezaznajomionych z gore, przypadkowych widzów, nie
wspominając już o oddanych fanach tego nurtu. Ale choć inni reprezentanci tego
podgatunku nie mogą pochwalić się tożsamą popularnością, głównie przez mniejsze
nagromadzenie przemocy, wcale nie oznacza, że nie zasługują na uwagę chociażby
dzisiejszych fanów kina kanibalistycznego. Taką mniej znaną włoską produkcją
utrzymaną w konwencji tego nurtu, która nie przetrwała próby czasu jest zakazana
w Wielkiej Brytanii do 2001 roku „Góra boga kanibali”, wyreżyserowana przez
Sergio Martino, którego ambicją było połączenie przygodówki z krwawym horrorem.
Jak się okazało taki miszmasz gatunkowy zawiódł sporą grupę odbiorców.
Wielbiciele włoskich filmów kanibalistycznych utrzymują, i słusznie moim
zdaniem, że Martino zbytnio rozbudował elementy stricte przygodowe, jednocześnie
zaniedbując czynnik szoku. Natomiast niektórzy krytycy strofują „Górę boga
kanibali” za zbyt dużą dawkę bezsensownej według nich przemocy (jakby gore nie miało być brutalne…).
„Zwierzęta
kierują się instynktami, jak wszystkie inne istoty. Zabijanie i jedzenie.
Ludzie mają takie same instynkty. Tylko prawie zawsze bezcelowo niszczą
wszystko.”
Rola główna przypadła w udziale, pięknej według męskiej części
publiczności, Ursuli Andress, która zachwycała przede wszystkim swoją odpornością
na ekstremalne warunki, panujące w dżungli. Kilkudniowa wędrówka w ogóle nie
wpłynęła na jej fryzurę i makijaż… Miała za zadanie głównie przyciągać wzrok
płci męskiej, natomiast mnie do pewnego momentu mocno irytowała – ale tylko do
pewnego momentu, ponieważ końcówka rozpaliła moją sympatię do kreowanej przez
Andress, Susan. Pierwsza godzina seansu skupia się przede wszystkim na
aspektach stricte przygodowych, z oszczędną dawką przemocy gdzieś w tle. Akcja
zawiązuje się z chwilą wejścia amatorskiej grupy poszukiwawczej w głąb dżungli
w Nowej Gwinei. Profesjonalna, jak na tego rodzaju obraz, realizacja gwarantuje
piękne zdjęcia dzikiej przyrody, które pomimo miejscami nudnawej fabuły
niezmiennie przyciągają wzrok widza. Choć obrazując całą tę trudną przeprawę
grupki śmiałków przez dzikie obszary rozległej wyspy, leżącej na Oceanie
Spokojnym, Martino częstokroć zapominał, że kręci przede wszystkim horror, a
nie film przygodowy, bo tylko kilka wstawek robi w miarę szokujące wrażenie,
głównie przez wzgląd na daleko idący realizm. Na początku dotyczy to tylko i
wyłącznie fauny. Twórcy na długie minuty odrywają się od właściwej akcji, skierowując
kamerę na polowania zwierząt (długa, wzruszająca sekwencja zjadania małpki
przez węża) oraz ich krwawy koniec z rąk człowieka. Tutaj szczególnie
zniesmaczyła mnie scena z jadowitym pająkiem, a to głównie przez moją
arachnofobię, ale większość widzów zapewne zszokuje patroszenie iguany i
powolne zjadanie jej wnętrzności przez przesądnych tubylców. Z czasem
oczywiście nasi dzielni podróżnicy zaczną ginąć – i tutaj szczególnie udała się
twórcom scena dziurawienia przez wymyślną pułapkę ciała człowieka, ale moment
ze zwisającymi z drzew częściami ludzkiego ciała też był niczego sobie. Problem
jedynie w tym, że jak na przeszło godzinę seansu scen gore jest naprawdę niewiele, a kanibale pojawiają się jedynie w
rozmowach pomiędzy protagonistami (gdyby nie tytuł filmu byłabym przekonana, że
wcale nie oglądam produkcji o antropofagach). Scenarzyści najsilniej skupili
się na relacjach międzyludzkich i przesłaniu. To drugie obraca się przede
wszystkim wokół problemu wprowadzania tak zwanej cywilizacji na dzikie obszary
świata, co niszczy przyrodę i prowadzi do bezrozumnej przemocy – gdzie postanie
noga tak zwanych oświeconych jednostek tam niezmiennie zagości zniszczenie.
Natomiast relacje międzyludzkie, w moim odczuciu, znacznie podniosły ogólne
wrażenia w pierwszej godzinie – gdyby nie one i nie te zachwycające widoczki
pewnie przerwałabym projekcję w połowie. Najmocniej zaskakuje postawa głównej
bohaterki, która uparcie broni narwanego braciszka, który z kolei robi wszystko,
aby uprzykrzyć życie swoim współtowarzyszom. Kiedy Arthur zabija swojego
przyjaciela jego siostra błaga swojego kochanka (kochająca żona szukająca męża,
która wpada w ramiona pierwszego napotkanego mężczyzny…), aby nie robił mu
krzywdy. Naprawdę, taka zdawać by się mogło bezmyślna postawa głównej bohaterki
mocno irytuje, ale w końcówce zostaje znakomicie i zaskakująco uzasadniona.
Kiedy już uda się nam przebrnąć przez monotonną pierwszą godzinę seansu
zostaniemy nagrodzeni krwawą, właściwą dla tego nurtu tematyką filmu. Co
prawda, Martino zbytnio nie wysila się w scenach zabijania i zjadania ludzi – dowodem
choćby rozpłatanie nieżywego człowieka i wyjadanie jego wnętrzności oraz obcięcie penisa, które to
pojawiają się chyba w każdym horrorze o ludojadach, ale to, co pokazuje choć
pozbawione oryginalności może poszczycić się daleko idącym realizmem. No, a że innowacyjności
nie ma zbyt wiele to wcale nie znaczy, że w pewnym momencie nie będziemy
zszokowani – mowa oczywiście o wyuzdanej orgii, zakończonej zoofilią.
„Góra boga kanibali” z całą pewnością nie jest moim ulubionym
reprezentantem włoskiego kina kanibalistycznego, głównie przez zbyt oszczędne
epatowanie przemocą, ale pod kątem relacji międzyludzkich, realizacji,
scenografii i przesłania zadowala na tyle, abym z czystym sumieniem mogła
polecić ten obraz wielbicielom nurtu.
Uwielbiam horrory !
OdpowiedzUsuńŚwietny blog, zapraszam do siebie :)!
Miło zobaczyć bloga poświęconego horrorom. :) Gratuluję rzetelnej recenzji!
OdpowiedzUsuń