Stronki na blogu

piątek, 3 lipca 2020

„You Should Have Left” (2020)


Bogaty emerytowany bankier Theo Conroy, jego młoda żona, aktorka Susanna i ich sześcioletnia córka Ella wyjeżdżają na walijską wieś. Zatrzymują się w wynajętym domu na wzgórzu, gdzie zamierzają zostać kilka tygodni, spędzając czas jedynie we własnym gronie. Choć Theo i Susanna starają się utrzymać swój związek, oboje czują, że między nimi nie jest już tak jak dawniej. A wspólny wypoczynek na angielskiej prowincji wbrew oczekiwaniom nie poprawia ich sytuacji. Osobliwy dom należący do tajemniczego jegomościa coraz bardziej niepokoi bezskutecznie walczącego ze swoją zazdrością Theo. Mężczyznę, podobnie jak jego żonę i córkę, nawiedzają niezwykle realistyczne koszmary senne. Niezidentyfikowany cień, zagadkowe zdjęcie, samoistnie otwierające się drzwi: wszystko wskazuje na to, że z tym miejscem jest coś mocno nie w porządku. Że jego tymczasowym domownikom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, a przynajmniej takie przeczucie narasta w Theo. Zmęczonym i zestresowanym człowieku, który powątpiewa w szczerość swojej ukochanej żony.

Pod koniec lat 90-tych XX wieku David Koepp na kanwie powieści Richarda Mathesona stworzył horror nastrojowy pt. „Stir of Echoes” (pol. „Opętanie”) z Kevinem Baconem w roli głównej. I to był początek męskiej przyjaźni trwającej do dziś. Przyjaźni, bez której „You Should Have Left” najprawdopodobniej nigdy by nie powstał. Kilka lat temu Kevin Bacon powiedział Davidowi Koeppowi, że powinni nakręcić przerażający, niezbyt drogi obraz o małżeństwie. Koepp natychmiast pomyślał o swoim ulubionym filmie, „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego, i bez dłuższego namysłu przystał na propozycję przyjaciela. Koepp wziął na siebie scenariusz, który na bieżąco omawiał z Baconem. W pewnym momencie aktor podsunął mu powieść Daniela Kehlmanna pod tytułem „You Should Have Left” (której Koepp nigdy wcześniej nie czytał), mówiąc, że wiele z tego, o czym rozmawiali znajduje się tutaj. Ostatecznie zdecydowali się przełożyć na ekran historię Daniela Kehlmanna, nadając filmowej wersji ten sam tytuł. Zdjęcia powstawały w Walii, między innymi w wakacyjnym domu w Llanbister, zaprojektowanym przez znanego architekta Johna Pawsona. Planowano dystrybucję kinową, ale z powodu pandemii COVID-19 film zdecydowano się rozpowszechnić w Internecie – na platformy VOD trafił w czerwcu 2020 roku.

Kevin Bacon, Amanda Seyfried i mała Avery Tiiu Essex w hollywoodzkim nadnaturalnym horrorze psychologicznym, w reżyserii i na podstawie scenariusza Davida Koeppa, twórcy między innymi „Opętania” (1999) i „Sekretnego okna” (2004), opartego na minipowieści Stephena Kinga pt. „Tajemnicze okno, tajemniczy ogród”. „You Should Have Left”, adaptacja, ewentualnie ekranizacja (nie potrafię stwierdzić, gdyż oryginału nie miałam przyjemności poznać), powieści Daniela Kehlmanna pod tym samym tytułem, to obraz stworzony przez człowieka wprost zachwyconego renesansem, jaki od paru lat przeżywa filmowy horror. Produkcjami często zawierającymi ważne komentarze społeczno-obyczajowe i w wielu przypadkach nieposiadającymi dużego budżetu. Minimalistycznymi w formie i maksymalistycznymi w przekazie, ogólnie rzecz ujmując. Intensywnymi, głębszymi horrorami stojącymi w kontrze do plastikowych straszaków, w których aż roi się od efektów komputerowych i prymitywnych jump scenek. „You Should Have Left” to horror z niewieloma praktycznymi efektami i bodaj żadną ingerencją komputera. W każdym razie ja takowej nie odnotowałam. Film z gotyckim posmaczkiem. Koncentrujący się przede wszystkim na opowiadaniu intrygującej historii i budowaniu adekwatnego klimatu. Historii niepozbawionej niezwykłości, ale pod wieloma względami także mocno prozaicznej. Mamy małżeństwo z problemami. Majętnego emerytowanego bankiera, mającego niekoniecznie uzasadnioną złą sławę oraz dużo młodszą od niego aktorkę. Ta różnica wieku była celowa – David Koepp i Kevin Bacon chcieli przedstawić napięcie i nieporozumienia, jakie mogą wynikać z takich istniejących przecież związków. W „You Schould Have Left” różnicę wieku pomiędzy małżonkami przedstawiono jako jedno z głównych źródeł ich problemów, co oczywiście nie oznacza, że Koepp jest zdania, iż każdy taki związek jest skazany na podobne przejścia. Wygląda na to, że napięcie wprowadza postawa Theo. Jego chorobliwa zazdrość. Słabość, z której nie tylko zdaje sobie sprawę, ale i pracuje nad pozbyciem się owej „toksyny”. Stara się wyleczyć z zazdrości „domowymi sposobami” i najwyraźniej odnosi pewne sukcesy na tym polu, ale to nie znaczy, że całkowicie uwalnia się od podejrzeń względem swojej młodej małżonki. One wciąż od czasu do czasu go nawiedzają. Już wystarczającą męką jest dla niego świadomość, że kobieta, którą kocha skończyła właśnie pracę nad filmem, w którym znajduje się przynajmniej jedna scena erotyczna z jej udziałem, ale z tym mężczyzna jeszcze mógłby sobie poradzić. Gorzej, gdyby się okazało, że Susanna ma kochanka, a tego Theo nie wyklucza. Oczywiście uspokaja się, jak może. Stara się przekonać samego siebie, że przesadza, że żona tak naprawdę nigdy go nie zdradziła, ale... Mężczyzna jest rozchwiany – balansuje pomiędzy przeczuciem, że Susanna jest mu niewierna, a przekonaniem, że nadal jest jedynym mężczyzną w jej życiu. A problem tak naprawdę tkwi w nim. Ona tymczasem... Niby niczego, co uzasadniałoby podejrzenia jej męża nie robi. Owszem, prawie nie rozstaje się ze swoim smartfonem – wymienia niezliczoną ilość wiadomości tekstowych z nie wiadomo kim – ale to jeszcze o niczym nie świadczy. W dzisiejszych czasach sklejenie z telefonem to w końcu powszechne zjawisko. Poza tym Susanna już za parę tygodni ma rozpocząć zdjęcia do swojego kolejnego filmu, więc jest prawdopodobne, że ustala szczegóły. Ale mimo wszystko... Coś może być na rzeczy. Albo po prostu zaczęłam ulegać paranoi jej zdestabilizowanego psychicznie małżonka.

(źródło: https://beforeitsnews.com/)
Dobrze zagrany, przykuwający uwagę nastrojowy horror o małżeństwie przechodzącym dość cichy kryzys. Małżeństwie, które wybiera się ze swoją sześcioletnią córką do dżdżystej Walii, na angielską prowincję, do wynajętego domu przypominającego labirynt, w którym jak można się tego spodziewać zderzymy się z zastanawiającymi zjawiskami. A więc wychodzimy (nie licząc krótkiego wstępu) ze sprawdzonego motywu wyjazdu do budzącego podejrzenia, być może nawiedzonego domu na odludziu, który zwraca uwagę nietypową architekturą. Pomysłowym projektem wnętrz. Długimi, ciasnymi, poplątanymi korytarzami. Alienacja, klaustrofobia, pobudzająca wyobraźnię tajemniczość, niezdefiniowane zagrożenie, jakiś nadnaturalny wymiar grozy czającej się w mrocznych, pomimo zaskakującej mnogości żarówek, pomieszczeniach tego molocha. Zimnego, również przez białe światło bijące z licznych żarówek, ale i przez dość spartański wystrój. A zewnętrze... Cóż, istny monolit kompletnie pozbawiony przytulnych, malowniczych akcentów. Ciemna, niegościnna, „lita skała”, która połyka troje przybyszów z miasta. Ale czy na pewno? Może to tylko fałszywe wrażenie wynikające z zaburzonej perspektywy Theo Conroya. I, już w mniejszym stopniu, znajomości konwencji, pod którą podpina się „You Should Have Left”. Bo w końcu w historii gatunku zapisało się już trochę horrorów, które tylko udają historie o nawiedzonych domostwach (a potem następuje zwrot akcji) oraz takich, które można interpretować w przynajmniej dwójnasób. „You Should Have Left” skłania do poszukiwania odpowiedzi w dwóch miejscach. Twórcy niejako zmuszają odbiorcę do wzięcia pod uwagę zarówno motywu złego domu, jak i człowieka z krwi i kości popadającego w szaleństwo. Nie dając przy tym absolutnej pewności, że któreś z tych wyjaśnień jest tym właściwym. Istnieje szansa, że zostawi się nas z niedopowiedzeniami, z otwartą na oścież furtką, zaproszeniem do ukucia własnej interpretacji. Ale z czasem pojawią się też przesłanki, które co uważniejszych widzów mogą skłonić do wysnucia jeszcze jednej teorii. Spisek?. „You Should Have Left” to jeden z tych horrorów, w którym przez dość długi czas pozornie niewiele się dzieje. Obserwujemy czy to powolny rozpad małżeństwa, czy bolesny proces naprawczy. Odzyskiwanie zaufania, tak przecież niezbędnego, w każdym poważnym związku. Albo zatracanie tej jego resztki, która jeszcze się ostała. Warstwa psychologiczna/obyczajowa nie tyle jest mocno rozwinięta, ile wręcz dominuje nad horrorem. W dalszej partii to się wyrówna, ale ci, którzy spodziewają się mnóstwa akcentów tzw. straszących mogą się okrutnie rozczarować. Natomiast ci, którzy wolą subtelniejsze w formie podejście do filmowego horroru, obrazy bazujące głównie na klimacie (ponurym, mglistym, chłodnym, tajemniczym i nacechowanych jakąś nadnaturalnością, odczuwalną, choć nie jest powiedziane, że w tym przypadku znajdzie ona odbicie w treści) myślę, że mają większą szansę zaangażować się w tę produkcję. Może nie zaraz zachwycić, bo jednak atmosfera mogła być dużo bardziej przytłaczająca, a rozwój fabuły... Szczerze mówiąc trochę się zawiodłam. Po wszystkich tych sugestywnych, zagadkowych i budzących niemały dyskomfort akcentach, na które w myślach niezmiennie reagowałam słowami „Witamy w Strefie Mroku!”, spodziewałam się większego zaangażowania w rozwijanie wszystkich tych tajemniczych i pożądanie nieprzyjemnych sygnałów wskazujących na, nazwijmy to nieprzystawanie problematycznego domu do naszego świata. Domu, w którym nie obowiązują żadna prawa fizyki – domu, w którym wszystko się może zdarzyć. Bo wszystko co niepojęte, irracjonalne może być jedynie projekcją udręczonego umysłu człowieka, który ma predyspozycje do pójścia śladami Jacka Torrance'a i George'a Lutza. Bo wszystko co niepojęte, irracjonalne może być przynależne temu miejscu, tej odpychającej nieruchomości, w której jest jakaś moc. Jak już, to niewątpliwie niszcząca. Tak czy inaczej najbardziej ubolewam nad niewykorzystaniem potencjału drzemiącego w unaocznionej już podczas pierwszej nocy spędzanej na walijskiej wsi przez trzyosobową rodzinę - która równie dobrze już wkrótce może się rozpaść, jak skonsolidować - sugestii niezwyczajnie upływającego tutaj czasu. Wygląda na to, że dla Theo płynie on innym tempem niż dla pozostałych tymczasowych domowników tego przestronnego przybytku. A jako że wprost przepadam za takimi wypaczeniami rzeczywistości w kinie grozy, niechybnie zaczęłam wypatrywać dalszych oznak zakrzywień czasoprzestrzeni, ale mój apetyt tylko połowicznie został zaspokojony. Nie wykorzystano potencjału drzemiącego w tej historii, a przynajmniej mnie ten kierunek nie porwał. Elementy ciekawe (acz przynajmniej w większości nieoryginalne), a i proces ich składania trzymający w niemałym napięciu, ale im dalej w las... Niedosyt pozostał, choć całkiem mocno wciągnęłam się w tę nieskomplikowaną i w sumie dosyć konwencjonalną opowieść o małżeństwie z problemami i potencjalnie przeklętym domu na angielskiej prowincji. Oczywiście na wzgórzu. Jakżeby inaczej.

Nie żebym była cała w skowronkach po zobaczeniu „You Should Have Left” Davida Koeppa, filmu opartego na powieści Daniela Kehlmanna pod tym samym tytułem. Hollywoodzkiego nadnaturalnego horroru psychologicznego nakręconego tak „nie po hollywoodzku”. Zero odnotowanych efektów komputerowych i zaledwie odrobina jump scenek. W miarę klaustrofobiczny, całkiem ponury klimacik nadnaturalnej tajemniczości i interesująca historia, z niepowierzchownie wykreślonymi i solidnie odegranymi postaciami. Historia w sumie nie pierwszej świeżości, co dla poszukiwaczy innowacyjności prawdopodobnie będzie miało decydujące znaczenie. Więc ich pozwolę sobie nie zachęcać. Ale fanów kameralnych nastrojowych horrorów, również gotyckich, nie czuję się w obowiązku przestrzegać przed tym dziełkiem. Spokojnie można zerknąć, ale też lepiej nie spodziewać się nie wiadomo czego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz