Daniela,
Stephanie i Gem decydują się spędzić weekend w górach wraz z
Nancy, jedyną członkinią ich paczki z liceum, z którą przez
ostatnie lata nie utrzymywały regularnych kontaktów. Nancy bez
uprzedzenia zabiera swoją koleżankę z pracy, Annie, która
przeżywa separację z mężem. Jej dawne przyjaciółki nie są
zachwycone tą decyzją, ale nie sprzeciwiają się głośno
towarzystwu nieznajomej kobiety. W drodze Daniela proponuje dodatkową
atrakcję: pozostawienie samochodu na poboczu na kilka godzin i
przespacerowanie się po lesie. Wszystkie, poza Nancy, dość ochoczo
przystają na ten pomysł, ale ich entuzjazm nie trwa długo, bo
wszystko wskazuje na to, że z tego lasu nie ma wyjścia. Na domiar
złego prześladuje ich jakaś zagadkowa siła, która łaknie ofiar
w ludziach.
Niskobudżetowy
amerykański survival horror „Babski weekend” (oryg. „All
Girls Weekend”), czwarty pełnometrażowy film fanki horrorów Lou
Simon - po mało znanych obrazach grozy „The Awakened” (2012),
„HazMat” (2013) i „Agoraphobia” (2015) i przed „3” (2017)
– powstał z inspiracji jej ukochanym „Zejściem” Neila
Marshalla i „Lekcją przetrwania” Lee Tamahoriego. Scenariusz
Simon napisała sama (została też współproducentką filmu), a
zajęło jej to trzy-cztery dni. Na miejsce akcji wybrała Everglades
na Florydzie, ale w ekipie, którą udało jej się skompletować,
pojawiły się głosy, że panujące tam upały znacznie utrudnią im
pracę. Ostatecznie Simon zdecydowała się więc na lasy w Georgii.
Zdjęcia trwały trzynaście dni, podczas których ekipę raz
zaskoczyła śnieżyca. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych i w
Niemczech film został wydany w lipcu 2016 roku.
„Babski
weekend” Lou Simon nie został dobrze przyjęty przez widzów (choć
oczywiście wyjątki są), co ona sama tłumaczy przede wszystkim
niskim budżetem. Reżyserka i scenarzystka niniejszego obrazu
zdążyła już wyrazić swoje ubolewanie nad tym, że publiczność
zwykła oceniać niskobudżetówki przez pryzmat drogich produkcji.
Ich twórcy mają zdecydowanie większe pole manewru i swoisty
komfort tworzenia, o którym filmowcy dysponujący „groszowymi”
budżetami mogą jedynie pomarzyć. Przyjmowanie takich samych
kryteriów dla tanich i drogich produkcji Simon uważa za podejście
z gruntu niesprawiedliwe. I pewnie przyznałabym jej rację, gdybym w
swoim życiu nie obejrzała już trochę niskobudżetówek w mojej
ocenie zrealizowanych nieporównanie lepiej niż niejedna szeroko
reklamowana i dystrybuowana tzw. superprodukcja.„Babski weekend”
niestety nie jest jednym z tych tanich horrorów, który z niskiego
budżetu czyni walor. Obskurność, nihilizm, naturalizm... Widać,
że celowano w takie klimaty i słusznie, bo w ten sposób chyba
„najłatwiej wybrnąć z trudnej sytuacji finansowej”, ale nie
nazwałabym tego strzałem w dziesiątkę. Irytujące kadrowanie, nie
najlepiej obliczone zbliżenia i oddalenia, tandetny montaż (jak w
jakiejś południowoamerykańskiej telenoweli) i jeszcze mniej
wprawna gra światłem i cieniem. Wiele zdjęć zdaje się być
prześwietlonych, a miejsce akcji... No cóż, trochę przypomina
scenę w jakimś podrzędnym teatrze. „Babski weekend” kręcono w
prawdziwym lesie, ale ekipa techniczna jakby robiła wszystko, co w
jej mocy, by stworzyć taką szkodliwą ułudę. Z drugiej strony
klimat jest dość ponury, bywa stosownie mroczny i co najlepsze:
przybrudzony. Niezbyt mocno, ale zawsze. Wiem, że takie horrory nie
powinny się podobać. Wiem, że w dzisiejszych czasach w złym
guście jest doszukiwanie się jakichś plusów w takich koszmarkach.
Wiem, że w oczach wielu takie przedsięwzięcia, jak „Babski
weekend” należy li wyłącznie obrzucić błotem. A najlepiej
omijać szerokim łukiem. Tak, wszystko to wiem, ale co poradzę na
to, że tak gładko trawiło mi się ten oto obiektywnie zły obraz.
Dla Lou Simon „Babski weekend” to kino przygodowe z elementami
horroru. Tymczasem ja odbierałam to jako nadprzyrodzony survival
horror. Szkoła przetrwania. Po sporo mówiącym prologu
przenosimy się do mieszkania trzech bohaterek filmu, Danieli,
Stephanie i Gem, gdzie najmocniej rzuca się w oczy wiszący na
ścianie plakat omawianego obrazu (!). Choć Simon nie stawiała
sobie tego za cel, obsada „Babskiego weekendu” jest zróżnicowana
narodowościowo/rasowo. Dwie białe Amerykanki (Katie Carpenter i
Jamie Bernadette), jedna Afroamerykanka (Sharron Calvin), a do tego
Hinduska (Karishma Lakhani) oraz Hiszpanka (Gema 'GiGi' Calero).
Powiedziałabym do wybory, do koloru, ale nie chcę zostać posądzona
o niepoprawność polityczną:) Więc ograniczę się jedynie do
stwierdzenia, że byłam pozytywnie zaskoczona warsztatem tych pań.
Żadna tam wirtuozeria, ale w moich oczach wszystkie wypadły całkiem
przekonująco. A już zwłaszcza wcielająca się w postać Danieli,
Katie Carpenter i Gema Calero jako Gem. Ta pierwsza przewodzi grupie,
z czego najbardziej niezadowolona jest Nancy. Jedyna, która po
skończeniu liceum niejako oderwała się od reszty. A teraz wróciła
ze swoją koleżanką z pracy Annie, ale tylko po to, by spędzić
razem dosłownie jeden weekend. W górach. Potem Nancy zamierza
wrócić tam skąd przyszła i wnosząc po jej zachowaniu w dalszym
ciągu unikać kontaktów z Gem, Stephanie i przede wszystkim z
Danielą. Rządzicielką, której wszyscy ustępują przez wzgląd na
przeszłość, ale nie aż tak, żeby nigdy nie odpowiadać na jej
słowne zaczepki. Nancy, w przeciwieństwie do pozostałych, z Annie
włącznie, nie ma zamiaru dawać Danieli żadnej taryfy ulgowej. Gdy
więc Daniela proponuje kilkukilometrowy marsz przez las, tylko Nancy
się temu głośno sprzeciwia. Ale jest w mniejszości, więc nie
pozostaje jej nic innego, jak podążyć za resztą w głąb, jak już
wiemy z prologu, niezwyczajnego lasu.
Miłośnicy
wszelkiej maści horrorowych rąbanek mogą zauważyć, że „Babski
weekend” wyróżnia się podejściem do postaci. Oczywiście, nie
on jeden, ale przyznacie chyba, że tego rodzaju obrazy najczęściej
są mniej skoncentrowane tak na poszczególnych osobowościach, jak
relacjach pomiędzy nimi. Lou Simon skupiła się głównie na tym
drugim, trzymając się raczej stereotypowych rysów
psychologicznych, sprawdzonych modeli osobowości, ale przygotowałam
się na bardziej powierzchowną robotę. Założyłam też, że czeka
mnie cała seria głupkowatych zachowań i mnóstwo bezsensownego
trajkotania. Bo to tania rąbanka. Film o miastowych zagubionych w
leśnej głuszy. Zimą (ale na śnieg trzeba będzie poczekać). W
niezbyt ciepłych strojach – kurtki jesienne, ale chociaż o
rękawiczkach pamiętały – i z lichym ekwipunkiem. Bo to miał był
tylko kilkugodzinny, odprężający spacerek. Problem w tym, że
nieoczekiwanie dla nich nagle zaczął się wydłużać. A jakby tego
było mało jedna z kobiet przez swoją nieuwagę poważnie się
zraniła. Trzeba przyznać, że to przekonujący powód do
rozdzielenia grupy. Czyli wprowadzenia jednego z ulubionych zagrań
twórców kina grozy. Decyzji, która często jest mimowolnym
ułatwieniem dla takiego, czy innego wroga. W „Babskim weekendzie”
to potencjalnie niebezpieczne posunięcie prowadzi do czegoś innego.
Czegoś, co niektórych może zmusić do wypatrywania wiedźmy z
Blair:) Ale nie, ona chowa się w innym lesie. Tutaj tkwi inna, acz
też mordercza siła. Szept w silnych podmuchach wiatru – tak się
objawia to leśne zło, co pewnie niejednego odbiorcę „Babskiego
weekendu” dodatkowo rozczaruje, ale ja z satysfakcją przyjęłam
tę decyzję twórców. Przy tak napiętym budżecie moim zdaniem
lepiej ograniczyć ilość zleceń dla twórców efektów
specjalnych. Trochę praktycznych, w zamyśle makabrycznych dodatków
w „Babskim weekendzie” się pojawia, a część z nich można
nawet uznać za dość śmiałe, acz nieoryginalne, ale ich wykonanie
pozostawia trochę do życzenia. Substancja służąca za krew zwykle
jest trochę rozwodniona (barwa miejscami bardziej wpada w pomarańcz
niż w czerwień), a rany widać co najwyżej w krótkich
przebłyskach. Aczkolwiek na tyle, na ile jestem w stanie stwierdzić
po tak szybkich ujęciach, przyłożono się do nich chyba bardziej,
niż do poszukiwań cieczy mającej udawać krew. Która nie leje się
zbyt obficie. „Babski weekend” to przede wszystkim opowieść o
kobietach starających się przetrwać w leśnej głuszy. Alienacja,
postępujące tak fizyczne, jak psychiczne wyczerpanie. Brak
pożywienia i konieczność picia potencjalnie skażonej wody (obawa
z tym związana). Dotkliwe zimno i tylko jedno widoczne schronienie.
Chatka w lesie. Czujecie to? Nie? To pewnie nie widzieliście
„Martwego zła” Sama Raimiego. No ale, nawet jeśli już pierwszy
rzut oka na ten zaniedbany przybytek nie uruchomi wszystkich dzwonków
alarmowych w Waszych głowach, to na pewno uczyni to widok zastany
wewnątrz. Bo nasze dzielne wędrowniczki oczywiście wkroczą w te
niegościnne progi. Na ich miejscu zrobiłabym to samo, choć horror
uczy, żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie wchodzić do opuszczonych
domów. A już zwłaszcza w lesie. Ale gdy alternatywą jest
zamarznięcie i na dodatek Wasza koleżanka krwawi, to inaczej się
na to patrzy. Chcę przez to powiedzieć, że Simon, podobnie jak ze
wspomnianym już rozdzieleniem się bohaterek na nieznanym,
nieprzyjaznym terenie, w pełni usprawiedliwia także to posunięcie.
Posunięcie przez długoletnich wielbicieli gatunku, osoby doskonale
znające zasady, jakich należy się trzymać, chcąc przeżyć w
horrorze, przeważnie odbierane jako poważny błąd taktyczny. Czy
Simon rozegra to w podobnie przewrotny sposób, jak akcję z
rozdzieleniem się bohaterek, czy może wejście do tej opuszczonej
chatynki przypieczętuje ich tragiczny los, tak jak się tego
spodziewałam? Pozwolę sobie tego nie zdradzać. Ale jakkolwiek
rozwinie się ta opowieści, wiedzcie jedno: Simon przygotowała
jeden zwrot akcji, którego naprawdę się nie spodziewałam. Nie
żeby dosłownie mnie zmiażdżył, ale... kurczę podobała mi się
ta koncepcja. Nie tylko narzędzie, ale w ogóle cała natura
zagrożenia zaproponowana przez Lou Simon. UWAGA SPOILER
Osobę, której prywatnie bardzo leży na sercu dobro Matki Natury.
Ludzkość powinna podchodzić do niej z szacunkiem i respektem
również dlatego, że to jedna z najpotężniejszych sił na świecie
– takie jest przesłanie „Babskiego weekendu”, więc można go
też włożyć do szufladki z napisem eko horror KONIEC
SPOILERA.
Nic
się nie dzieje. Stanowczo za mało efektów specjalnych. Marniutka
realizacja. Takich głosów pewnie będzie jeszcze sporo. Przy
śmiałym założeniu, że grupa odbiorców „Babskiego weekendu”
Lou Simon na tyle się rozrośnie, żeby uzasadnione było słowo
„sporo”. Przewidywalny, konwencjonalny, naiwny, nadmiernie
uproszczony – prawdopodobnie i takie określania będą na to
filmowe przedsięwzięcie w nieodległej przyszłości spływać.
Nieodległej, bo nie sądzę, żeby w jakiejś dalszej przyszłości
(i znowuż: zakładając, że taka nastanie) ktoś zwrócił uwagę
na to skromne przedsięwzięciem filmowe. No może jakaś garstka
zapaleńców... Tak czy inaczej: nie polecam, choć samej sobie
wyboru pogratulowałam. Naprawdę, nie żałuję, że dałam szansę
tej niskobudżetowej (i to dość mocno rzuca się w oczy!), w miarę
angażującej horrorowej rąbance. Ale ogromna większość z Was
zapewne by żałowała, że dała się skusić jakiejś wariatce,
więc: trzymać się z daleka. Tak będzie bezpieczniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz