Ziemia
pierwszy raz od dziesiątków milionów lat ma przejść przez ogon
komety. Mieszkająca w Los Angeles osiemnastoletnia Regina Belmont
jest jedną z niewielu osób spędzających tę wyjątkową
przedświąteczną noc w zamkniętym pomieszczeniu. Rankiem
dziewczyna odkrywa, że prawie wszyscy ludzie obrócili się w pył.
A ci, którym udało się przeżyć zamienili się w zombie. Ale nie
wszyscy. Jej młodszą siostrę, Samanthę, też ominął niszczący
wpływ komety. Tak samo nowo poznanego Hectora Gomeza. Młodzi ludzie
połączą siły w walce z krwiożerczymi kreaturami, w tym szalonymi
naukowcami mającymi tajną bazę gdzieś na pustyni.
Scenariusz
kultowej „Nocy komety” (oryg. „Night of the Comet”) pióra
Thoma Eberhardta miał być wyrazem jego zamiłowania do opowieści
postapokaliptycznych. Koniecznie z silnymi bohaterkami. Przy ich
tworzeniu inspirował się Ginger Rogers, ale bardzo pomocne okazały
się też rozmowy z nastoletnimi ludźmi, których poznał, gdy
pracował nad innym projektem. Kiedy scenariusz był już gotowy,
Eberhardt rozpoczął rozmowy ze studiem na temat reżyserii. Od
początku upierał się, że to on powinien rzecz wyreżyserować,
ale dostał zielone światło dopiero, gdy niezależna firma Atlantic
Releasing Corporation postanowiła wyłożyć pieniądze na ten
projekt. Konkretnie: siedemset tysięcy dolarów. Producenci „Nocy
komety”, Andrew Lane i Wayne Crawford, delikatnie mówiąc, nie
byli entuzjastycznie nastawieni do tego przedsięwzięcia. Nie
podobało im się, że to Eberhardt, a nie oni, zasiadł na krześle
reżyserskim. Poza tym za ujmę uznali przydzielenie ich do tak
taniego projektu. Eberhardt był jednak wdzięczny za ich bezcenną
pomoc.
Przez
jakiś czas najpoważniejszą kandydatką do głównej roli w „Nocy
komety” była Heather Langenkamp, dzisiaj kojarzona głównie z „Koszmarem z ulicy Wiązów”, ale ostatecznie postawiono na
Catherine Mary Stewart. Urodziwą i jak się okazało zabójczo
skuteczną w tej odsłonie młodą aktorkę, której w „Nocy
komety” partnerowała niewiele jej ustępująca Kelli Maroney jako
młodsza siostra Reginy Belmont, Samantha. Ta sama, która później
(między innymi) inspirowała Jossa Whedona podczas tworzenia postaci
Buffy Summers. Przy tych kobietkach kreujący Hectora Gomeza, Robert
Beltran, w moich oczach uchodził za coś w rodzaju ozdobnika.
Warsztatowo wypadł całkiem dobrze, ale gdy masz obok takie petardy,
jak Regina i Samantha Belmontówny, to trudno walczyć o pełną
uwagę widza. Jego towarzyszki stanowią intrygującą mieszankę
młodzieńczej swobody, frywolności, a miejscami i naiwności z
ogromną kobiecą siłą. Militarne przeszkolenie, jakie siostry
odebrały od swojego ojca, teraz będzie niezmiernie przydatne. Bo
oto nadszedł koniec znanego nam świata. A przyniosła go kometa,
niecierpliwie wyczekiwana przez dużą część ludności całego
globu. Osiemnastoletnia Regina zamierzała dołączyć do ludzi
tłumnie wylegających na ulice Los Angeles tej wiekopomnej nocy
niedługo przed Świętami Bożego Narodzenia, ale dała się namówić
niejakiemu Larry'emu, koledze z pracy, z którym pozostawała w dość
luźnym związku, na spędzenie tego czasu razem. W pomieszczeniu, do
którego, jak potem się okaże, niszcząca moc komety nie była w
stanie wniknąć. Jej młodsza siostra, Samantha, też miała
szczęście, ale prawie wszyscy pozostali... Z ogromnej części
ludzkości został jedynie czerwony pył, a niektórzy zamienili się
w kreatury przypominające zombie. Co więcej, wiele wskazuje na to,
że wśród tych nielicznych osób, którym udało się przetrwać
ową feralną noc w niezmienionej postaci, są i tacy, którzy już
niedługo też staną się zombiakami. Czy Reginę, Samanthę i ich
nowego przyjaciela Hectora, też to czeka? Łatwo odpowiedzieć sobie
na to pytanie, zważywszy na charakter tej opowiastki. Thom Eberhardt
w swojej „Nocy komety” wymieszał science fiction z komedią i
horrorem. Apokaliptyczny/postapokaliptyczny świat przedstawiony,
żywe trupy (a przynajmniej coś w ten deseń), szaleni naukowcy i
„wojownicze księżniczki”. Do tego nutka
à la wampiryzmu. To znaczy krew odegra istotną rolę w
rozwoju tej szalonej opowieści. Lekkiej, przyjemnie kiczowatej,
zabawnej, ale i potrafiącej utrzymać w należytym napięciu dłużej,
niż można by się spodziewać po tak niezobowiązującym obrazie.
Obok czołowych bohaterek największe wrażenie wywarła na mnie
czerwona barwa, jaką przybrało niebo po przejściu Ziemi przez ogon
komety. Prawie wszystkie sceny dzienne zyskały dzięki temu
charakterystyczną czerwonawą poświatę. Tak, to zdecydowanie znak
rozpoznawczy tej kultowej produkcji. Dodajmy do tego świecące
pustkami ulice i budynki w do niedawna tak tętniącej życiem,
potężnej metropolii. W Los Angeles, bo w tym właśnie mieście
toczy się większa część akcji „Nocy komety”. Dość
przygnębiający widok. I mocno złowieszczy – długie ujęcia
wyludnionych obszarów Miasta Aniołów mogą wprawić w niemały
dyskomfort emocjonalny. Zwłaszcza widok ubrań zalegających na
chodnikach. Ubrań, z których jak się domyślamy jeszcze zanim
zostanie to ubrane w słowa, „ich nosiciele wyparowali” w trakcie
tytułowej nocy. Nocy, która rozwiązała problem globalnego
przeludnienia. Przy okazji powstał nowy gatunek, który wcześniej
można było spotkać jedynie w filmach, powieściach i komiksach.
Monstra przypominające żywe trupy. Wyglądające i zachowujące się
trochę jak u George'a Romero. Zgaduję, że Thoma Eberhardta z tej
stajni inspirował głównie „Świt żywych trupów” (1978), bo w
„Nocy komety” też wybrzmiewa krytyka konsumpcjonizmu. Tyle że
nie tak donośnie, jak w tamtym legendarnym dokonaniu tzw. ojca
zombie movies.
Ankietowane
przez Thoma Eberhardta na potrzeby scenariusza „Nocy komety”,
nastoletnie dziewczyny zgodnie uznały, że życie w
postapokaliptycznym, wyludnionym świecie, byłoby nie lada przygodą.
Dostrzegły jednak jeden zasadniczy minus – trudności ze
znalezieniem partnera. Perspektywa życia bez randek to
najstraszniejsze, co były sobie w stanie wyobrazić w związku z
hipotetyczną sytuacją nakreśloną im przez reżysera i scenarzystę
„Nocy komety” (przepytywane osoby nie wiedziały, do jakiego
konkretnie projektu niejako przykładają rękę). Eberhardt
wykorzystał to w scenariuszu. Frustracja wizją samotnego życia
dopada Samanthę Belmont. Gdy już staje się dla niej jasne, że jej
starsza siostra, Regina, jak zwykle odbiła jej prawdopodobnie
ostatniego mężczyznę na Ziemi. Czyli Hectora Gomeza, kierowcę
ciężarówki meksykańskiego pochodzenia, którego poznały w stacji
radiowej, gdzie udały się w nadziei na znalezienie życia. Relacje
zaskakująco niepowierzchownie wykreślonych młodych bohaterów
filmu, zauważalnie nie miały dla Eberhardta drugorzędnego
znaczenia. Na co, szczerze mówiąc, się przygotowałam. Bo czegóż
innego spodziewać się po komediowym horrorze science fiction? Na
pewno nie takiej eksploatacji protagonistów. Na pewno nie tak
barwnych, złożonych osobowości i tak skrzących kontaktów. Mowa
przede wszystkim o Reginie i Sam, ale bez Hectora pewnie to nie
byłoby to samo. Choć zazwyczaj trzymał się z tyłu, to jego
obecność, można powiedzieć, dodała pikanterii pożyciu sióstr w
postapokaliptycznych realiach. Nie należy jednak przez to rozumieć,
że wcześniej nie wpasowywały się w stereotyp rodzeństwa, które
często „drze koty”. Regina i Samantha niewątpliwie bardzo się
kochają, ale potrafią też porządnie zajść sobie nawzajem za
skórę. Regina, jako ta starsza i bardziej odpowiedzialna siostra
(co oczywiście nie zawsze idzie w parze), stara się studzić
nastroje. Nie żeby zaraz we wszystkim ustępowała rozkapryszonej
siostrze, ale w takich burzliwych chwilach zwykle próbuje skierować
jej uwagę na coś innego. Na przykład zakupy. Bo wiadomo, że jedną
z korzyści życia w zdziesiątkowanym świecie jest możliwość
zaopatrzenia się we wszystko, czego tylko dusza zapragnie. I to
zupełnie za darmo. Dobrze, trzeba myśleć o zagrożeniu w postaci
mięsożernych bestii, które wcześniej były zwyczajnymi ludźmi.
Tak, trzeba opracować jakiś plan przetrwania. I w ogóle wymyślić
sobie życie na nowo, odnaleźć się w tej depresyjnej
rzeczywistości. Ale najpierw przyjemności. Bo głupio byłoby czym
prędzej nie skorzystać z nowych, wspaniałych możliwości, prawda?
Smutki na bok. Co ma być, to będzie. A teraz niechaj zacznie się
szaleństwo zakupowe! Takiego Black Friday to jeszcze nikt nie
przeżył... Podobnie jak to miało miejsce w „Świcie żywych
trupów” George'a Romero, centrum handlowe stanie się areną dość
pasjonujących wydarzeń, w których z całą mocą unaoczni się
siła sióstr. Doskonała współpraca z nutką humoru, bo trzeba
pamiętać, że to „żołnierki” z duszami zwariowanych
nastolatek. Potrafią walczyć, ale nawet koniec znanego im świata
nie pozbawił ich młodzieńczego ducha. Generalizując, bo przecież
nie brakuje nastoletnich ludzi, którzy nie przykładają takiej wagi
do randek i modnych ciuchów, jak Regina i Sam. I którzy w starciu z
uzbrojonymi przeciwnikami najpewniej nie sililiby się na żarciki. I
nie byliby aż tak nonszalanccy... A to tylko początek
niewiarygodnych przejść protagonistek w tym czerwonym świecie. Bo
oto na horyzoncie pojawiają się postacie niby żywcem wyjęte z
jakiegoś klasycznego utworu science fiction. Szaleni naukowcy,
modelowi burzyciele-eksperymentatorzy. Gwardia mózgowców, która
prawdopodobnie knuje coś niecnego. Prowadzi jakieś tajemnicze
badania, które owszem mogą okazać się szansą dla ludzkości, ale
jakoś trudno w to uwierzyć. Powiecie: pomieszanie z poplątaniem?
Thom Eberhardt oczywiście miesza doskonale znane fanom horroru i
fantastyki naukowej motywy, ale czyni to z tak odprężającą
lekkością, z tak elektryzującym wyczuciem, że nie ma się
wrażenia przesytu. A przynajmniej ja tak to widziałam. Tę
kwintesencję szalonych lat 80-tych XX wieku. Dynamiczny, ale i
niepozbawiony wciągającego podłoża psychologicznego, mieniący
się żywymi kolorami, ale gdy trzeba też mroczny i ponury, stricte
rozrywkowy, magicznie kiczowaty obraz z godnymi zapamiętania
żeńskimi postaciami. Przydałoby się tylko więcej umiarkowanie
krwawych efektów specjalnych. Jedna oniryczną wstawka... i to w
zasadzie tyle. A przecież po takim scenariuszu można spodziewać
się większej makabry. To w końcu zombie movie.
I mniejsza, że nie tylko.
„Noc
komety” - docenione przez krytykę i niemałą część oddanych
fanów horrorów i/lub science fiction, dość dochodowe „dziecko”
Thoma Eberhardta. Amerykański niskobudżetowy obraz, który pewnie
zawiedzie tych, co to spodziewają się krwawej przeprawy przez
postapokaliptyczne realia u boku bohaterów z pełną powagą
mierzących się ze śmiertelnie niebezpiecznymi wyzwaniami, jakie
nieoczekiwanie przed nimi staną. Ale jeśli szukacie lżejszej, acz
tak zupełnie niepozbawionej napięcia, opowieści promieniującej
ożywczą energią kina grozy lat 80-tych XX wieku - trochę
kiczowatej, klimatycznej, zabawnej, przebojowej historii z
przykuwającymi uwagę postaciami oraz z motywem żywych trupów i
szalonych naukowców – to „Noc komety” uznajcie za pozycję
obowiązkową. Tak Wam radzę, ja: osoba zauroczona tym małym-wielkim
komediowym horrorem science fiction.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz