Stronki na blogu

czwartek, 18 marca 2021

„Head Count” (2018)

 

Student Evan odwiedza swojego starszego brata Peytona mieszkającego na pustyni. Wędrując po okolicy napotykają grupę zaprzyjaźnionych młodych ludzi, którzy zapraszają ich do swojego towarzystwa. Evan ochoczo korzysta z propozycji, ale Peyton woli trzymać się na uboczu. Kiedy dzień zaczyna dobiegać końca bracia się rozdzielają: Peyton wraca do swojej przyczepy kempingowej, a Evan postanawia spędzić najbliższą noc ze swoimi nowymi znajomymi w domku wypoczynkowym, który wynajęli na weekend. Najbardziej zależy mu na towarzystwie dziewczyny imieniem Zoe, która też nie kryje zainteresowania jego osobą. Już krótko po dotarciu na miejsce, chłopak zauważa coś, co napawa go niepokojem. Z biegiem czasu jego uwagę przykuwa więcej alarmujących sygnałów.

Pracując nad „Krampusem: Duchem Świąt” Elle Callahan od reżysera tego przedsięwzięcia, Michaela Dougherty'ego, niejako zaraziła się pasją tworzenia horrorów. Lekcje, jakie odebrała na planie tego filmu, bardzo przydały jej się na planie jej pierwszego pełnometrażowego obrazu, którego scenariusz napisała sama. Amerykański horror o zjawiskach nadprzyrodzonych zatytułowany „Head Count” łączy w sobie miłość Callahan do mitologii, folkloru i... Parku Narodowego Joshua Tree. Duży wpływ na tę historia miały jej rodzinne strony – klimat, tradycja Nowej Anglii - co nieco zaczerpnęła też z internetu, ale przede wszystkim inspirowała ją mitologia między innymi indiańska. Zrealizowany niewielkim kosztem obraz wpisujący się w tak zwaną nową falę kina grozy, swoją premierę miał we wrześniu 2018 roku na LA Film Festival, a szerszej publiczności został zaprezentowany w 2019 roku: wybrane amerykańskie kina i platformy streamingowe.

Head Count” debiutującej w długim metrażu Elle Callahan podzielił widzów na dwa dość skrajne obozy. Można co prawda też znaleźć wypośrodkowane opinie, ale łatwiej natrafić na wyrazy czystego zachwytu oraz srogiego rozczarowania. Szczerze mówiąc, zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Co by nie mówić nie żyjemy w epoce, w której, praktycznie we wszystkich sferach życia, szczególnie ceni się subtelności. Z drugiej strony w kinie grozy już od paru dobrych lat obserwujemy proces rozkwitania tego właśnie trendu. Obok dosadnych, dynamicznych, naszpikowanych wymyślnymi efektami specjalnymi, horrorów, pojawiają się pozycje bardziej skoncentrowane na fabule i towarzyszącej jej atmosferze, na powolnym, cierpliwym budowaniu niewygodnych (a więc jak najbardziej pożądanych od tego rodzaju kina) emocji. Elle Callahan miała coś, czego nie ma wielu, jeśli nie większość, współczesnych filmowców. Miała ciekawy pomysł na swoje reżyserskie wejście do świata horroru. Tutaj horroru nadnaturalnego. „Head Count” celuje w tajemniczości z rodzaju tych, które ja nazywam nagłym przeniesieniem do Strefy Mroku. Rzeczywiści, w której dosłownie wszystko może się wydarzyć. Obcując z takimi filmami czuję się (w każdym razie powinnam się tak czuć, bo faktem jest, że nie wszystkie podejścia do tej specyfiki uznaję za udane), jakbym wraz z ich bohaterami ni z tego, ni z owego wskoczyła do innego, mroczniejszego wymiaru. Tylko na pierwszy rzut oka, na pozór przypominającego ten, w którym wszyscy egzystujemy. Reżyserka i scenarzystka „Head Count” chciałaby, żeby jej debiutancki film był oglądany dwukrotnie. Bo dopiero przy drugim razie mamy szansę znaleźć wszystkie, używając słów samej Callahan, wielkanocne jajka, pochowane w tym osobliwym świecie przedstawionym. Pochowane na widoku... Najciemniej jest pod latarnią – to powiedzonko, uważam, najlepiej podsumowuje „Head Count”. Film porównywany do jednego z najgłośniejszych horrorów Johna Carpentera, tj. część widzów dopatrzyła się pewnych podobieństw, potencjalnych zapożyczeń od Carpentera, ale autorka tej historii wskazuje bardziej na niektóre mity, legendy. UWAGA SPOILER Jej potwór, Hisji, powstał w jej wyobraźni z połączenia Wendigo, zmiennokształtnych i magii, mistycyzmu zapamiętanego z jej rodzinnej Nowej Anglii KONIEC SPOILERA. Callahan, co może nasunąć na myśl choćby „Midsommar: W biały dzień” Ariego Astera, postanowiła nieco sobie rzecz utrudnić. Uznała, że straszenie nocą jest zbyt oczywiste. Z dzieciństwa zapamiętała, że najbardziej przerażały ją te momenty w horrorach, które kręcono w nocy, ale już od jakiegoś czasu fascynuje ją sztuka straszenia w pełnym świetle dziennym. W „Head Count” naturalne światło obejmuje ogromną przestrzeń; teren, który w oczach widza będzie uchodził za bezkresny. Gdzie spojrzeć tylko piach, kamienie, skaliste wzniesienia i gdzieniegdzie odrobina roślinności. Jesteśmy na pustyni - konkretnie w Parku Narodowym Joshua Tree - której końca nie widać. Od początku towarzyszymy studentowi imieniem Evan (przekonujący występ Isaaca Jaya, czego niestety nie mogę powiedzieć o całej obsadzie, ale moim zdaniem większość aktorów dobrze się spisała), który przybył w te strony celem spędzenia weekendu z rzadko widywanym starszym bratem Peytonem. Ale potem następuje zmiana planów – Evan wybiera towarzystwo nowo poznanych młodych ludzi, weekendowych najemców domku na pustyni, w pobliżu którego nie ma innych nieruchomości. Poza pustą szopą stojącą na tej samej posesji. W każdym razie, oprócz tych w sumie dziesięciorga młodych ludzi, nie ma tutaj nikogo. Chociaż... Niedługo po przybyciu do tego odizolowanego miejsca Evan zauważa intruza. A przynajmniej wydaje mu się, że ktoś przyczaił się w pobliżu. Ktoś nieproszony, jakiś obcy człowiek zachowujący się dość podejrzanie (stoi i patrzy). Chłopak, którego sympatii Evanowi nie udało się zyskać, chłopak, który nawet nie stara się ukryć swojej niechęci do głównego bohatera filmu, ma jednak inną teorię. Trudno powiedzieć, czy faktycznie w to wierzy, czy mówi tak tylko po to, by przygadać Evanowi, ale cichy obserwator, jakim jest widz, przypuszczalnie weźmie tę możliwość pod rozwagę. Możliwość, że na zewnątrz czai się osoba bliska Evanowi. Osoba, która miała prawo poczuć się odrzucona. Osoba, którą bez wątpienia nasz protagonista mocno zranił wybierając towarzystwo tak naprawdę zupełnie obcych ludzi...

Head Count” to film o wyborach, których po czasie często się żałuje. Wyborach pomiędzy rodziną i znajomymi. Powiedzmy stawianiu rówieśników ponad osobami, z którymi jesteśmy spokrewnieni, a którzy wyraźnie łakną naszego towarzystwa. O stawianiu nowo poznanej dziewczyny ponad dość długo niewidzianym rodzeństwem. Przekonanie, że Evan dokonał niewłaściwego wyboru pojawia się właściwie natychmiast. W każdym razie ja nie miałam najmniejszych wątpliwości, że chłopak gorzko pożałuje tego, jak by nie patrzeć, trochę ryzykownego posunięcia. Bo w końcu nie zna tych ludzi, z którymi postanawia spędzić najbliższą noc. Wprawdzie nic nie wskazuje na to, żeby knuli coś niedobrego, ale horror (i życie) uczy, że pod maskami niegroźnej, niewinnej wręcz powierzchowności czasami kryją się istne bestie. Czyżby więc pierwszoplanowa postać „Head Count” przypadkiem „wlazła w gniazdo żmij”? Czy można być pewnym, że wcześniej czy później nowo poznani ludzie przypuszczą atak na nieostrożnego studenta? Nie. Tak naprawdę to niczego nie można być pewnym. Nawet tego jeszcze mocniej uwypuklonego elementu, głośnego sygnału alarmowego uruchomionego w następnym „akcie”, już w obrębie tymczasowej przystani dziewięciorga zaprzyjaźnionych młodych ludzi, którzy „przygarniają” dopiero co poznanego Evana. Mowa o spodziewanym skręcie w stronę typowego home invasion. Bo jeśli nawet z takowym mamy do czynienia, to podejście Elle Callahan pospolitością nie grzeszy. Nie nazwałabym może tego jakąś wielką innowacją w filmowym horrorze, ale też nie powiedziałabym, że „Head Count” jest obrazem pozbawionym świeżości. Ogólna koncepcja, motyw, na którym Callahan zbudowała swoją opowieść, w ogólnym zarysie długoletnim fanom szeroko pojętego horroru przypuszczalnie jest już znany, ale gdy spojrzeć na całość? Wziąć pod uwagę wszystkie szczegóły, i te łatwo rzucające się w oczy, i te przewijające się w tle, pozostające bardziej w cieniu, na dalszym planie – taki wysiłek może zaprocentować całkiem zaskakującymi odkryciami. W takiej konfiguracji rzecz raczej niespotykana. Ale już rozbijając to na części, rozkładając na czynniki pierwsze można zauważyć, że Elle Callahan zrobiła coś na kształt nowej budowli z paru już istniejących. Chcę przez to powiedzieć, że świadomie, czy nie, powyciągała cegiełki z różnych konwencji, które następnie dopasowała do swojego pomysłu wyjściowego. UWAGA SPOILER To znaczy potwora, którego wolałabym nie zobaczyć. Filmowcy wykorzystali specjalnie skonstruowaną do tego filmu marionetkę, którą poddali obróbce komputerowej. Dodali cyfrowe, nieprzekonujące mnie efekty, ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, że „Head Count” aż prosił mi się o niejednoznaczne, otwarte na różne interpretacje, niedopowiedziane zakończenie KONIEC SPOILERA. Tak tajemnicze, jak cała reszta tego bardzo klimatycznego i diablo wciągającego horroru o rzeczach nader osobliwych. Powiem wprost: w zestawieniu z pozostałymi jego partiami, końcówka filmu wypada wyjątkowo banalnie. Nie wiem, co Callahan podkusiło, żeby pokazać... no to, co na deser pokazała. Ale wszystko co dzieło się przedtem, cała ta oszczędna w środkach, kameralna opowieść z dreszczykiem całkowicie mną zawładnęła. Przepiękna, pomysłowa, efektywna praca kamer – te wędrówki po pustyni – i naprawdę dopasowana, współgrająca z obrazem skuteczna w swojej subtelności ścieżka dźwiękowa. Prawdę mówiąc byłam martwa dla świata. Tak się wkręciłam w ten przepyszny nastrój niezdefiniowanego zagrożenia. W tę wymykającą się racjonalnemu rozumowaniu, niejako gwałcącej twarde, ponoć niezbywalne naturalne prawa rządzące naszym światem, wycieczkę w głąb posępnej pustyni. W tę emocjonującą opowieść o doprawdy niecodziennych przeżyciach młodych ludzi na malowniczym, ale i odczuwalnie „gnijącym” pustkowiu. Pustkowiu, które za dnia wcale nie wydaje się mniej groźne niż w nocy. Callahan, przynajmniej u mnie, udało się wykrzesać intensywne, bardzo silne przeczucie, a właściwie to absolutne przekonanie, że coś złego tu się skrada, także w pełnym świetle dziennym. Niby jest słonecznie, ale tak jakoś ponuro, co nie mam wątpliwości, było efektem zamierzonym, wykalkulowanymi i starannie wyeksponowanym przez prawdziwych profesjonalistów. Ludzi czujących ten gatunek właściwie każdą komórką swojego ciała. A przynajmniej dobrze czujący się w takich nie-do-wiary klimatach. Jak ja to sobie nazywam, w Strefie Mroku. W krainie, w której nie ma rzeczy niemożliwych. W krainie, gdzie żaden zbłąkany wędrowiec nigdy nie poczuje się bezpiecznie. W krainie, w której nie powinno się nawet na sekundę tracić czujności. W krainie, w której przetrwają nie tyle najsilniejsi, ile ci, którzy najszybciej zdołają otworzyć swoje umysły, poszerzyć swoje horyzonty myślowe o... nieskończoność.

Wiem, że pełnometrażowy debiut Elle Callahan, tak w roli reżyserki, jak scenarzystki, nie ma najmniejszych szans mocno zaistnieć w przestrzeni publicznej. Prawie na pewno nie będzie podziwiany przez wielu. Nawet w kręgu długoletnich fanów horrorów nadprzyrodzonych, klimatycznych, tajemniczych opowieści, w których zachodzą zjawiska ze wszech miar dziwne, niecodzienne, dezorientujące, wręcz nieprawdopodobne, „Head Count” najpewniej nie będzie cieszył się powszechną sympatią. Bo mało akcji, mało efektów specjalnych, mało skocznych momentów? Wszystko to prawda, ale pewnie znajdzie się całe mnóstwo innych powodów do skreślenia tego filmu. Rozumiem to, choć sama bawiłam się wprost wyśmienicie. Tylko ta końcówka... A niech tam: i tak bardzo smakowity był to dla mnie kąsek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz