Tampa na Florydzie. Vincent Gotto zostaje skazany za zabójstwo swojego kilkuletniego syna, ale opinia publiczna jest przekonana, że odpowiada też za śmierć paru innych dzieci. Jego obrońca, prawniczka z urzędu Jennifer Garrick, jako jedyna nie wierzy, że jej klient jest seryjnym zabójcą. Zakłada, że Gotto kogoś kryje, ale nie potrafi wyjaśnić, dlaczego miałby to robić. Jednym z dowodów w sprawie jest drewniana marionetka wyobrażająca Pinokia, którą Vincent Gotto swego czasu wystrugał dla syna. Traf chce, że zabawka trafia w ręce ośmioletniej córki Jennifer, Zoe, która od rozwodu rodziców uczęszcza na terapię psychologiczną. Dziewczynka szybko przywiązuje się do Pinokia. Traktuje lalkę jak żywą istotę, najlepszego przyjaciela, z którym zawsze może porozmawiać i się pobawić. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że Pinokio bywa bardzo niegrzeczny. Niebezpieczny. Zoe stara się skłonić go do zmiany zachowania, ale uparta lalka ani myśli rezygnować ze swojej krwawej działalności.
„Syndrom Pinocchia” (oryg. „Pinocchio's Revenge”, znany też jako po prostu „Pinocchio”) to mieszanka slashera i dreszczowca psychologicznego w reżyserii i na podstawie scenariusza Kevina Tenneya, twórcy między innymi „Diabelskiej planszy” (1986), „Nocy demonów” (1988) i „Zemsty czarownika” (1989). Choć Tenney był zadowolony z ostatecznego kształtu „Syndromu Pinocchia”, przyznał, że nigdy nie napisałby tego scenariusza, gdyby nie dostał na niego zlecenia. Firma Trimark Pictures zażyczyła sobie czegoś w stylu „Laleczki Chucky” Toma Hollanda i „Karła” Marka Jonesa, a Tenney uznał, że warto odnieść się też do „Magii” Richarda Attenborougha. „To prawda, to [„Syndrom Pinocchcia”] nie Magia, ale w końcu nie miałem Anthony'ego Hopkinsa, prawda?” - stwierdził w jednym z wywiadów, dodając jednak, że uważa, iż udało mu się znaleźć kompromis między wymaganiami dystrybutora i swoimi ciągotami. Jednego tylko nie może przeboleć – zmiany tytułu dokonanej przez dystrybutora. Kevin Tenney nazwał ten projekt „The Pinocchio Syndrome”, ale firma Trimark Pictures przemianowała go na „Pinocchio's Revenge”. Reżyser i scenarzysta przedmiotowego obrazu żartuje sobie, że w poprzednim życiu musiał obrazić Walta Disneya, a zmiana tytułu jego wersji „Pinokia” to jego kara.
Laki, lalki, straszne lalki. Tym razem padło na Pinokia, niegrzecznego drewnianego pajacyka stworzonego przez pisarza Carla Collodiego (powieść dla dzieci, która pierwotnie wychodziła w odcinkach w latach 1881-1883), ale obecnie bardziej znana w interpretacji stajni Walta Disneya. „Pinokio” w wydaniu Kevina Tenneya to coś zupełnie innego. Żadna tam bajka dla (nie)grzecznych dzieci o pajacyku, który marzył o staniu się prawdziwym chłopcem, tylko opowieść z dreszczykiem o ośmioletniej dziewczynce, która w swoim przekonaniu na przyjaciela wybrała sobie zabójcę w postaci drewnianej marionetki. Moim zdaniem największą siłą „Syndromu Pinocchia” (dlaczego nie „Syndrom Pinokia”?) jest zabieg, który Tenney najpewniej podpatrzył w „Magii” Richarda Attenborougha, przy czym wyraźniej go zaznaczył. Niby wszystko jest oczywiste, ale po bliższym przyjrzeniu, można zacząć się zastanawiać. Tym razem widz „zostanie zaprogramowany” na rzecz o morderczej lalce, nie zaś o mocno zaburzonej ludzkiej istocie, która za swoje zbrodnie obwinia Bogu ducha winną zabawkę. Czyli poniekąd od „Magii” w „Laleczkę Chucky” Toma Hollanda. Nowa właścicielka podejrzanej lalki, ośmioletnia Zoe Garrick, co prawda znalazła się w kręgu podejrzeń niektórych dorosłych, ale Tenney dba o to, by widz patrzył na Zoe, jak na Andy'ego Barclaya (Holland wprawdzie dążył do czegoś innego, ale cóż... niezbyt się do tego przyłożył) – kolejną ofiarę ożywionej lalki. Innymi słowy odbiorca ma twardo opowiadać się po stronie dziewczynki, ale tylko do czasu. I jego wątpliwości nie ominą, i on wkrótce zacznie się zastanawiać, czy aby „nie udzieliło mu się szaleństwo” jedynego dziecka Jennifer Garrick, przekonująco wykreowanej przez Rosalind Allen, czego niestety nie mogę już powiedzieć o kreacji małej Brittany Alyse Smith (Zoe). Wypada jednak wspomnieć, że Kevin Tenney był zachwycony rezultatem pracy tej ostatniej, z którą swoją drogą zaskakująco, zważywszy na jej wiek, dobrze mu się współpracowało (prawdziwa profesjonalistka). Wracając do fabuły. Film otwiera zatrzymanie, na gorącym uczynku, mężczyzny, który prawdopodobnie pozbawił życia kilkoro dzieci, w tym swojego rodzonego syna. Z braku dowodów prokuratura ograniczyła akt oskarżenia do jednego zabójstwa: zabójstwa jego nieletniego syna. Obronę (z urzędu) tego człowieka powierzono Jennifer Garrick, która po zbadaniu sprawy nabrała przekonania, że jej klient z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, próbuje wziąć na siebie winę także za zbrodnie dokonane przez kogoś innego. Dlaczego to robi? Może dlatego, że jego los i tak jest już przesądzony, a opowiadanie o zabójczej lalce raczej mu nie pomoże? Wręcz przeciwnie: ludzie zapamiętają go jako bredzącego wariata, czego zdecydowanie wolałby uniknąć. Nie ma za to ochoty przedłużać swojego życia na tym padole. W przeciwieństwie do Jennifer, nie chce zawalczyć o łagodniejszy wymiar kary. Woli krzesło elektryczne, bo czuje, że teraz, po stracie jedynego dziecka, nie ma już po co żyć. Syna, którego własnoręcznie zabił i nie wygląda na to, aby tego żałował. Kochał go, ale nie żałuje, że z powodzeniem targnął się na jego życie... Zastanawiająca rzecz, którą zgłębimy niejako z perspektywy innej rodziny. Rodziny, która przyjęła pod swój dach ulubioną zabawkę chłopca zamordowanego przez swojego rodziciela. Drewnianą marionetkę, którą ostatni klient Jennifer Garrick swego czasu wystrugał dla swojego jedynego dziecka i w jej przekonaniu (w którym jest osamotniona) jego jedynej śmiertelnej ofiary.
Grzeczne lata 90-te XX wieku (generalizacja). Gdyby „Syndrom Pinocchia” powstał w poprzedniej dekadzie, gdyby Kevin Tenney - przypomnijmy twórca dość makabrycznej „Nocy demonów” - nakręcił ten obraz zaledwie parę lat wcześniej, to prawdopodobnie znacznie zyskałby on na jakości. To znaczy, przynajmniej w oczach tych jego odbiorców, którzy oczekiwali czegoś deczko mocniejszego. „Syndrom Pinocchia” utrzymano w klimacie, który może nasuwać niepożądane skojarzenia z kinem familijnym. Co prawda kolorystyka jest odrobinkę przymglona, przyblakła, ale nie jest to jeszcze ta szarości, jakiej można oczekiwać od tego rodzaju opowieści. Mrok też jest raczej bezpieczny: niedostatecznie lepki, niebudzący podskórnego niepokoju, niewprawiający w silniejszy dyskomfort emocjonalny. A i napięcie narasta dosyć niemrawo. Również w scenach, które niewątpliwie miały służyć przede wszystkim potęgowaniu niewygodnych emocji, wzmacnianiu poczucia nieuchronnie zbliżającego się śmiertelnego zagrożenia – coś złego się tu zakrada, coś ruszyło na polowanie i tym czymś najprawdopodobniej jest drewniana marionetka, nieplanowany prezent urodzinowy. Zoe Garrick od rozwodu rodziców, od odejścia ojca, który jednak niestrudzenia zabiega o kontakty z córką – Jennifer też zależy na tym, żeby Zoe miała jak najlepsze relacje z ojcem, ale dziewczynka nie chce z nim rozmawiać, ponieważ obwinia go za rozpad ich małej rodziny – zmaga się z koszmarami sennymi, a jej terapeuta na dodatek podejrzewa, że są w niej spore pokłady wściekłości, dla której może nie znaleźć bezpiecznego ujścia. Mężczyzna ma powody sądzić, że dziewczynka jest skłonna do agresywnych zachowań. Niedługo po pojawianiu się niezbyt przyjemnej, a powiedziałabym nawet, że dość upiornie wyglądającej lalki (w kinie grozy to taki zwyczaj: dawać dziecku straszną zabawkę, chociaż... w tym przypadku dziewczynka raczej sama ją sobie sprezentowała), zaczynają ziszczać się obawy psychologa Zoe. W każdym razie on wydaje się być pewien, że wypadki, do jakich dochodzi w otoczeniu jego małej pacjentki, tak naprawdę są powodowane przez nią samą. Jennifer odrzuca taką możliwości – właściwie reaguje oburzeniem na te potworne oskarżenia wysnuwane przez „przemądrzałego doktorka”. Jennifer nie tyle święcie wierzy, ile chce wierzyć, że jej córka nie ponosi winy za te wszystkie (aż dwa) nie tak znowu krwawe zdarzenia, do jakich doszło niedługo po jej ósmych urodzinach. Niedługo? No, powiedzmy, że trochę cierpliwości Kevin Tenney od nas wymaga. Fabuła rozwija się nieśpiesznie, intryga zagęszcza się w mało slasherowym stylu. Pierwszym partiom „Syndromu Pinocchia”, Tenney w moim poczuciu nadał bardziej formę thrillera psychologicznego. W ten gatunek, uważam, celował częściej – a może po prostu tak mu się niechcący trafiło – podczas przeprowadzania nas przez pierwszy etap niezwykłej przyjaźni dziecka z nową zabawką. Jedyny taki egzemplarz na całym świecie. Marionetka wystrugana przez mężczyznę, który później dopuścił się przynajmniej jednej odrażającej zbrodni. Wystrugana z myślą o jego jedynym dziecku. Ale o jej wyjątkowości świadczy przede wszystkim jej niespotykana żywotność. To żyje! I zabija. Każdego, kto w jakiś sposób się jej naraził. Jej albo jej młodziutkiej przyjaciółce. Zoe tego nie chce. Więcej: próbuje przemówić niegrzecznej lalce do rozumu. Zresocjalizować gagatka i jednocześnie dochować sekretu, który jej powierzył. To ostatnie nie najlepiej jej wprawdzie wychodzi, ale Pinokio nie zawraca sobie tym zbytnio głowy. Bo kto da wiarę opowieściom dziecka o chodzącej samopas i mówiącej lalce? Sytuacja wprost wymarzona dla siewcy śmierci. Charles Lee Ray najwyraźniej nie przemyślał tego zbyt dobrze. Jeśli czujesz nieodpartą potrzebą zabijania, jeśli masz zamiar zaspokajać swój morderczy apetyt, mieć pełną swobodę działania, to lepiej być lalką niż człowiekiem. To uśmiech losu, a nie przekleństwo, panie Lee Ray. I Pinokio zdaje się to rozumieć. To nie Disney. Nic nie wskazuje na to, by ten Pinokio marzył o zastąpieniu swojej drewnianej powłoki powłoką cielesną. O zostaniu prawdziwym chłopcem. Albo mężczyzną, bo lalka, która ma szansę przyprawić o szybsze bicie serca przynajmniej (przynajmniej!) osoby dotknięte pediofobią, nie ma mentalności dziecka. Widać, że nasz Pinokio swoje już przeżył, a teraz okrutnie manipuluje ośmiolatką, dla której ta przyjaźń jest wybawieniem od straszliwej samotności. Najwięcej wolnego czasu Zoe spędza ze swoją młodą opiekunką, Sophią (przyzwoity występ Candace McKenzie), która pomaga też Jennifer w prowadzeniu gospodarstwa domowego. A od kiedy matka Zoe porzuciła prywatną praktykę adwokacką i przeszła do sektora publicznego, dziewczynka nie narzeka też na brak kontaktu z matką. Zdecydowanie częściej ją widuje. Ale choć Zoe temu zaprzecza, brakuje jej ojca. Całkiem możliwe, że nawet sobie tego nie uświadamia, że ta naturalna przecież potrzeba została w pewnym sensie zepchnięta do podświadomości, stłumiona przez dziecko, które zawiodło się na swoim rodzicu. Zoe nie ma też przyjaciół wśród swoich rówieśników. Tylko szkolne, bardzo luźne, znajomości. Nic więc dziwnego, że kiedy wreszcie odnajduje tę upragnioną, wytęsknioną przyjaźń, nie chce z niej rezygnować nawet wtedy, gdy ma już pewność, że jej wierny kompan stanowi zagrożenie dla innych. „Syndrom Pinocchia” to taki dziwny produkt, w którym „maniera telewizyjna” (technika przypominająca ugrzecznione filmy kręcone w XX wieku na potrzeby małego ekrany, ale w sumie można też pomyśleć o utrzymanych w lżejszej tonacji horrorach, nakręconych niewielkim kosztem z myślą o szerzej zakrojonej dystrybucji) miesza się z pewnym wysublimowaniem. Te przenikające, nakładające się na siebie obrazy na tle głowy przeklętej lalki (szczególnie uwypuklono nieruchome, puste spojrzenie, jej zimno-niebieskie martwe oczy). To pomysłowe, dobrze pomyślane, prowadzenie kamery w trakcie wybranych wędrówek małego, zabójczego stworzenia: efektowne, acz niezbyt mocno trzymające w napięciu, ujęcia subiektywne. A zakończenie, mmm. To dopiero COŚ. To dopiero finał! Tylko... po co ten epilog?
Thriller psychologiczny i slasher w jednym. Najpierw bardziej dreszczowiec, potem już bardziej horror z nurtu slash. W delikatniejszym wydaniu, ale jednak. „Syndom Pinocchia” Kevina Tenneya to jedna z mniej znanych opowieści o niedobrej lalce. Produkt zapomniany, ignorowany, niekochany. Taka sierotka, która, moim zdaniem, nie może się równać z „Magią” Richarda Attenborougha, ale czy tak daleko jej do nieśmiertelnej, ponadczasowej, hitowej „Laleczki Chucky” Toma Hollanda? No nie wiem. „Syndrom Pinocchia” na pewno lepiej się kończy. Są też u Tenneya techniczne, wręcz artystyczne smaczki, jakich nie zobaczymy w podejściu Hollanda do motywu zabójczej lalki. Ale za to znajdziemy tam więcej mroku, zręczniejszą żonglerkę napięciem i nie zapominajmy, barwniejszy czarny charakter. Co nie znaczy, że Tenneyowsi Pinokio jest zły. To znaczy jest zły, ale w innym sensie. To na wskroś zepsute drewniane chłopaczysko, które w horrorze wyglądem może się szczycić. A że jego działalność nie jest jakoś szczególnie makabryczna, że „Syndrom Pinocchia” pod tym kątem znacznie odstaje od „Nocy demonów”, opus magnum Kevina Tenneya... „Laleczka Chucky” też krwią obficie nie spływa i jakoś ciągle utrzymuje się na powierzchni (tak, tak, duże niedopowiedzenie, zważywszy na jej ogromną, praktycznie niesłabnącą popularność). Więc i tej mało krwistej horrorowej „siekaninie” wypada dać szansę. Nie skreślać z góry, zwłaszcza, że to taki, powiedzmy, ambitniejszy slasherek. Takie bardziej psychologiczne podejście do tematu... lilipuciego zabójcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz