Studenci, Henry, Chelsey, Ian i Val, zgłaszają się na ochotników do badań parapsychologicznych jednego z ich wykładowców, profesora Davida Harta. Najbliższy weekend mają spędzić w ogromnej posiadłości wzniesionej przez nieżyjącego już Fredricka Williamsa, jednego z największych amerykańskich wytwórcy kapeluszy. Profesor Hart z pomocą swoich studentów chce zweryfikować pogłoski mówiące, że miejsce to jest zamieszkałe przez duchy. Niedługo po przekroczeniu progu domostwa Szalonego Kapelusznika Henry i jego koledzy zaczynają doświadczać niepojętych zjawisk.
„The Mad Hatter”: amerykański horror nadprzyrodzony będący pełnometrażowym debiutem reżyserskim Cate Devaney, która współpracowała między innymi ze Scottem Derricksonem – storyboardzistka „Sinister” (2012), „Zbaw nas ode złego” (2014) i „Doktora Strange” (2016). Scenariusz „The Mad Hatter” Devaney napisała wespół z początkującym scenarzystą, R.V. Romero, który obmyślił całą fabułę, wychodząc od pomysłu Armando Gutierreza, producenta, aktora i współautora scenariusza dramatu biograficznego „Walt Before Mickey” (2015). W styczniu 2021 roku „The Mad Hatter” został wpuszczony do wybranych amerykańskich kin, a w maju tego samego roku udostępniono go na platformach VOD.
Pierwsze skojarzenie (tytuł): „Alicja w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. Główne źródło inspiracji? No nie wiem. „The Mad Hatter” Cate Devaney opiera się na motywie, który zdaje się żywcem wyjęty z „Nawiedzonego” aka „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson, kultowej powieści gotyckiej po raz pierwszy przełożonej na ekran w 1963 roku przez Roberta Wise'a. Potem, w 1999 roku, była adaptacja w reżyserii Jana de Bonta, a w roku 2018 serial Mike'a Flanagana. Samo podobieństwo do notabene jednej z moich ulubionych książek, nie byłoby dla mnie problemem - tak jak nie jest choćby w przypadku „Czerwonej Róży” Craiga R. Baxleya, miniserialu rozpisanego przez Stephena Kinga – gdyby twórcy „The Mad Hatter” inaczej do tego podeszli. Uważasz, że „Nawiedzony” Jana de Bonta jest przesadnie efekciarski? Ciekawe więc, jak podsumujesz pierwszy długometrażowy film Cate Devaney... „The Mad Hatter” otwiera bal maskowy w posiadłości tytułowego kapelusznika, Fredricka Williamsa, który szybko zamienia się w orgię. A potem wkracza niszczycielski żywioł, czołówka, i już jesteśmy w czasach współczesnych, na amerykańskiej uczelni, gdzie studiuje główny bohater filmu, dwudziestojednoletni Henry (przeciętna kreacja Samuela Caleba Walkera). Małomówny, niezbyt towarzyski młody mężczyzna, którego prześladuje jakaś zjawa. Czy to duch małej dziewczynki, czy zwyczajne halucynacje, traumatyczne wspomnienia z mniej czy bardziej odległej przeszłości? Tego być może dowiemy się później. Nasza luźna znajomość z Henrym zaczyna się od takiego oto „zagadkowego” przeżycia na kampusie, a potem już rozsiadamy się w sali wykładowej – niepotrzebnie, bo to też nie potrwa długo – i wsłuchujemy w irytująco szczątkową opowieść profesora Davida Harta o Fredricku Williamsie autentycznej postaci (oczywiście tylko w świecie przedstawionym przez twórców „The Mad Hatter”), której dusza ponoć utkwiła w imponującej posiadłości tego sławnego wytwórcy kapeluszy. Posiadłości, do której nasz profesorek właśnie się wybiera, aby sprawdzić, czy w tych fantastycznie brzmiących opowieściach tkwi choćby ziarno prawdy. A towarzyszyć będą mu studenci-ochotnicy. Wśród nich Henry, zamknięty w sobie młodzieniec, który może mieć osobisty interes w spędzeniu całego weekendu w towarzystwie wykładowcy psychologii. Może gdzieś w głębi duszy liczy na to, że profesor pomoże mu przepracować traumatyczną przeszłość, pokonać wreszcie wewnętrzne demony, uporać się z koszmarnymi snami i naturalnie jeszcze gorszymi wizjami doznawanymi na jawie. Domorosłych badaczy zjawisk paranormalnych za progiem domu wzniesionego na zlecenie tytułowego Szalonego Kapelusznika, „wita” jeden z wielce podejrzanych opiekunów zabytkowej posiadłości, niekontaktowy mężczyzna kreowany przez istną legendę kina grozy Michaela Berrymana (między innymi oryginalne „Wzgórza mają oczy” w reżyserii Wesa Cravena i „Bękarty diabła” Roba Zombie). Przepych à la „Nawiedzony” Jana de Bonta, archaiczny wystrój, problematycznego domostwa, robi wrażenie, ale efekt byłby zdecydowanie lepszy, gdyby filmowcy bardziej przyłożyli się do budowy całej emocjonalnej otoczki. Wolniej i nie tak powierzchownie. Od jednego tylko w zamyśle upiornego incydentu do następnego, a gdzieś na marginesie trochę oderwanych, niezbyt ciekawych, niewiele wnoszących informacji na temat coraz to bardziej zdezorientowanych gości przeklętego dworu, w którym przed laty doszło do tragedii. Swoją drogą od początku wiadomo jakiej, to żadna tajemnica. Dobrze, przyziemne scenki typu „młodzi się bawią” też się przewijają - niezbyt interesujące beztroskie chwile niedokładnie wykreślonych studentów, UWAGA SPOILER którzy na pierwszy rzut oka mocno się od siebie różnią, ale po bliższym przyjrzeniu... To chyba miała być tajemnica. Nie mam pewności, bo już hipnoza, jakiej na początku pobytu w domu Szalonego Kapelusznika, został poddany Ian, sprawę mi rozjaśniła - trudno nie połączyć jego najwyraźniej nieprzyjemnych wspomnień z traumą Hanry'ego, a potem już tylko czekać na podobnego rodzaju „rewelacje” o Chelsey i Val. Skojarzenie: „Obłęd” Davida R. Ellisa KONIEC SPOILERA. Ale „The Mad Hatter” to przede wszystkim zlepek „super strasznych ujęć”: w większości generowanych komputerowych, porażających sztucznością niby narkotycznych przeżyć, koszmarnych snów i nie mniej koszmarnych halucynacji, doznawanych w „nowym Domu (nie) na Wzgórzu”
W całym tym efekciarskim rozgardiaszu, jakim w mojej ocenie jest pierwsze reżyserskie dokonanie Cate Devaney w pełnym metrażu, odnotowałam zaskakująco dużą rolę muzyki. Zaskakująco, bo we współczesnym kinie grozy, a już zwłaszcza w przeładowanych efektami specjalnymi straszakach (spoza tak zwanej nowej fali horroru), z wyjątkiem jump scenek, ścieżka dźwiękowa zwykle robi za blade, mało charakterystyczne, a często wręcz prawie niesłyszalne, tło. „The Mad Hatter” może się pochwalić wpadającą w ucho instrumentalnym spokojnym utworem przewodnim, w którym czuć jakąś zawoalowaną zapowiedź niebezpieczeństwa. Ale na tym nie koniec. Efekty dźwiękowe, naprawdę głośne uderzenia w przewód słuchowy widza, szczerze mówiąc bardziej przykuwały moją uwagę od tych wszystkich niby przerażających „bajerów” wizualnych. No prawie wszystkich, bo mała dziewczynka w białej koszuli nocnej zadręczająca głównego bohatera filmu Devaney; ta sylwetka, przy której nie majstrował komputerek, ta nieoryginalna wprawdzie, ale na pewno staranna, w miarę upiorna charakteryzacja, to najlepsze, co mnie w tym cudacznym świecie spotkało. Przekombinowanym, nieuporządkowanym (w tym chaosie chyba miała być metoda), beznamiętnym, plastikowym horrorze o nawiedzonym domu. W każdym razie domu, w którym rozgrywają się jakieś niecodzienne wydarzenia. Nie tak znowu trudne do przeniknięcia, jak zapewne chcieli tego twórcy „The Mad Hatter”, zjawiska, które mogą, ale nie muszą mieć charakter nadprzyrodzony. Gdzie w tym wszystkim tytułowy kapelusznik? Gdzieś tam się gadzina chowa (ogniste widmo w karnawałowej masce) albo to właśnie on raz po raz wyrasta na ekranie – te wszystkie zjawy bez pomyślunku, bez uprzedniego przygotowania zadowalającego podłoża atmosferycznego, bez dostatecznej intensyfikacji napięcia (nieśmiałe próby w tym kierunku się zdarzają – na przykład płonąca postać zbliżająca się do wirujących w tańcu pijanych studentów – ale bez wyjątku bezowocne) mogą być, ale nie muszą, po prostu różnymi wcielaniami Szalonego Kapelusznika. Są jeszcze opiekunowie posiadłości, którzy już bardziej podejrzani być chyba nie mogli. Tak, twórcy „The Mad Hatter” nie bawią się w subtelności także na tym polu. Przejaskrawiają, uwypuklają, podkreślają paroma gruby krechami. Taka technika podtrzymywania w widzach przekonania, że to złe miejsce jest. Henry i jego znajomi, rzecz jasna, nie wiedzą na co się piszą. Wiedzą, że najbliższy weekend spędzą na szukaniu dowodów bytowania jakichś sił nieczystych, nadprzyrodzonych istot, w rozległej posiadłości wzniesionej przez od dawna nieżyjącego Fredricka Williamsa, tak zwanego Szalonego Kapelusznika, ale oczywiście nie sądzą, żeby wystawiali się na niebezpieczeństwo. Nie widzą w projekcie profesora Davida Harta (w tej też niewidowiskowej roli pomysłodawca niniejszej opowieści Armando Gutierrez) żadnych zagrożeń. Nie to, żeby nie wierzyli w duchy. Henry i najbardziej domyślna osoba w tym wąskim gronie, studentka o imieniu Chelsey, w którą z takim sobie skutkiem wcieliła się Isadora Cruz, nie są takimi sceptykami, jak ich narwany, ewidentnie mający problemy z gniewem kolega Ian, chłopak Val (i znowu: przeciętne kreacje Nicka Millera i Rachel Brunner). Wierzą, ale nie biorą na poważnie legendy krążącej na temat wielkiego domostwa sławnego kapelusznika, którego jedyne dziecko, mała Emma, zginęła w pożarze, który dawno temu wybuchł właśnie w tej nieruchomości. Swoją drogą, ogień to swoista wizytówka Szalonego Kapelusznika – boleśnie kiczowaty, potwornie sztuczny znak tego filmowego przedsięwzięcia. Któremu podejrzewam przysłużyłby się niższy budżet – mniej kasy to większa szansa na mniej efektów komputerowych, które w moich oczach zabiły ten obraz. Może i potężnego potencjału owa historia nie miała, ale uważam, że dałoby się z tego zrobić klimatyczną, całkiem emocjonującą, pobudzającą ciekawość albo chociaż niemęczącą, typową opowieść o przeklętym domostwie, przyjemnie kojarzącą się z najsłynniejszym, wybitnym utworem Shirley Jackson. W takim kształcie też się kojarzy, ale nieprzyjemnie. Ot, przeładowane efektami, uważam, mało treściwe, przewidywalne, przejaskrawione, toporne, kombinujące jak koń pod górę, plastikowe filmidło, zastanawiająco zbieżne z ponadczasową historią Shirley Jackson i zarazem tak rozbieżne. Popłuczyny po legendzie? Na pewno mizerniutki, ciężkostrawny posiłek dla mojego organizmu, ale już niekoniecznie Twojego.
Lubisz współczesne historie o przynajmniej na pozór nawiedzonych przez jakieś istoty z zaświatów domach, w których aż roi się od efektów specjalnych, najlepiej komputerowych? Jeśli tak to (nie)koniecznie sprawdź „The Mad Hatter”, pełnometrażowy debiut reżyserski Cate Devaney, która, wraz z początkującym w tej dziedzinie R.V. Romero, napisała też scenariusz tego „niewesołego spektaklu”. Jeśli zaś, tak jak ja, masz raczej niską tolerancję dla CGI w horrorze, to może być ci ciężko przebrnąć przez to „dziwowisko”. Dotrwać do zbawiennych napisów końcowych. W każdym razie osobom, które szukają horrorów bazujących na klimacie, subtelnościach, które celują w skromniejsze, kameralne, nieefekciarskie grozowe pozycje (przynajmniej takie co to nie szafują „wybuchowymi” dodatkami), „The Mad Hatter” polecić nie mogę. To nie ta bajka. Zupełnie inny rodzaj - haha – straszenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz