Stronki na blogu

czwartek, 23 grudnia 2021

„Gwiazdka z duchami. Antologia opowiadań grozy”

 
ZYGMUNT KRASIŃSKI, MARGARET OLIPHANT, J.H. RIDDELL, MRS HENRY WOOD, ROMAN ZMORSKI

Każdego roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia wydawnictwo Zysk i S-ka wypuszcza twardo opakowaną antologię klasycznych opowieści grozy. Zaczęło się w 2019 roku od „Wigilii pełnej duchów”, następne było „Z duchami przy wigilijnym stole”, a rok 2021 przyniósł nam „Gwiazdkę z duchami” (i Wakacje wśród duchów"): trochę ponad sześćset stronicowe tomiszcze ze stylową, utrzymaną w duchu poprzednich zbiorów w tej edycji, okładką, zaprojektowaną przez Urszulę Gireń. Trzecie święta z duchami to dziewięć opowiadań, jedna minipowieść i jeden wiersz od w sumie pięciu autorów i autorek żyjących i tworzących w XIX i, w jednym przypadku, na początku XX wieku. Dawno, dawno temu, to jest głównie w epoce wiktoriańskiej, w okresie świątecznym wielu ludzi miało w zwyczaju raczyć się opowieściami niesamowitymi. Mrocznymi, tajemniczymi historiami o duchach, upiorach i innych przerażających zjawiskach. Całe wieki później polskie wydawnictwo Zysk i S-ka w pewnym sensie wskrzesiło tę magiczną tradycję w niejednym domu. Idą święta, a zatem pora na kolejną dawkę starych dobrych opowieści grozy. Bez nich „białych świąt” sobie nie wyobrażam. Już nie.

Prezentację potraw na tym wigilijnym stole pozwolę sobie zacząć od moich ulubionych. Spójrzcie na to duże naczynie. To największe. Tak, właśnie to. Autorką tego przepisu jest pochodząca z Anglii dama znana jako Mrs Henry Wood (prawdziwe nazwisko: Ellen Price). Ten „kulinarny” przysmak to „Bolesna historia. Opowieść Fatherstona”. Minipowieść o dwóch siostrach, które przeprowadziły się ze swojej rodzimej Anglii do francuskiej miejscowości Sainteville. Wcześniej w tym miejscu osiadła ich bliska przyjaciółka, siostra tytułowego doktora Fatherstona, który co warto zauważyć nie jest narratorem tej opowieści. Jest nim inny poboczny bohater tej historii, człowiek, który pojawi się później i odegra raczej niezbyt znaczącą rolę w historii sióstr. Panien, które niedługo po przybyciu do Francji znalazły sobie średnio przytulne lokum. Wolałyby wprawdzie coś bardziej okazałego, przywykły do większych wygód, ale jeśli się nad tym zastanowić, to i tak miały szczęście. Do emigracji zmusiła ich nie najlepsza sytuacja finansowa. W Anglii zapewne mogłyby sobie pozwolić na wynajęcie ciasnego mieszkanka, a w Sainteville trafia im się dom. Tak zwany czerwony domek, który przy pierwszym kontakcie wzbudza irracjonalny, w każdym razie zastanawiający, strach w starszej siostrze. Ale to jeszcze nie problem. To raczej zapowiedź problemów z mężczyzną, w którym zakocha się jedna z nich. Wpuści go do życia swojego i swojej ukochanej siostry, wbrew ostrzeżeniom tej drugiej. Zagadkowe napady paniki, alarmujące wizje, koszmarne sny, mroczna przepowiednia dotycząca przynajmniej jednej z sióstr. Takie „Oszukać przeznaczenie” naszych przodków:) Właściwie jest tu wszystko: mroczna atmosfera, narastające napięcie, zbrodnia, zjawiska nadprzyrodzone, kryminalna intryga... która dla współczesnego czytelnika pewnie będzie aż nazbyt czytelna, mocno przewidywalna, ale mnie nie odbierało to ani grama przyjemności z trwania w tym zdecydowanie niebezpiecznym świecie przedstawionym.

Skosztujcie proszę „Opowieści wigilijnej” wedle przepisu szkockiej autorki Margaret Oliphant. Tajemniczej, niepokojącej przygody pewnego mężczyzny, który spóźnił się na pociąg. Następny miał przyjechać dopiero nazajutrz. Najlepsze, co w tej sytuacji mógł zrobić nasz bohater to skierować się do najbliższej wioski i znaleźć tam sobie jakiś nocleg. I znalazł, ale na swoje nieszczęście znalazł też towarzystwo na najbliższy wieczór. Przyjął zaproszenie od nowo poznanego dziedzica, szanowanego w tych stronach dżentelmena mieszkającego w dużym domostwie na obrzeżach wioski z żoną i dorosłym synem. Kolacja u rodziny Addamsów... Nie, to może za dużo powiedziane, ale nie ulega wątpliwości, że pod tym dachem coś jest mocno nie w porządku. Coś dziwnego się tu odbywa. Cóż takiego? Ot, zagadka! Wielka tajemnica, która musi, po prostu musi, w końcu się wyjaśnić. Już naszego bohatera w tym głowa. Powiem tylko tyle: doskonałe zakończenie wybornej wycieczki w Nieznane.

Teraz, Panie i Panowie, przejdźmy do potraw, które też powinny popieścić Wasze podniebienia. Proszę, nie żałujcie sobie. Konsumujcie te - prawda, że wspaniale się prezentujące? - (nie)boskie ambrozje. Na przykład te tutaj „Drzwi donikąd. Opowieść niesamowitą na święta”. Wiedzieliście, że ten przysmak wymyśliła Margaret Oliphant. Tak, to też jej dzieło. Posłuchajcie tylko: była sobie rodzina, która przeprowadziła się do starej posiadłości w szkockim Brentwood. To taka wioska, która przypuszczalnie ma swojego ducha. Wszystko na to wskazuje, ale główny bohater historii, szczęśliwy mąż i ojciec trójki dzieci, który wraz z nimi zaczął urządzać się w tym na pierwszy rzut oka wyjątkowo spokojnym miejscu, nie jest człowiekiem łatwo przyswajającym takie fantastyczne opowieści. Uwierzę, jak zobaczę. Ewentualnie usłyszę. U podstaw jego działania nie leży jednak zaspokojenie ciekawości. Rozwiązanie zagadki lamentującej istoty, snującej się nocami w pobliży ruin niegdyś zapewne imponującej posiadłości niedaleko rezydencji naszej nieszczęsnej rodziny, jest motywowane poprawą stanu zdrowia jego potomka. Jedyny syn naszego bohatera, wybitnie wrażliwy chłopiec, najpewniej straci wszelką wolę życia, jeśli jego ojciec nie pośpieszy z pomocą tajemniczej istocie błąkającej się w tych stronach. Niewyszukana co prawda to historyjka z całą pewnością z dreszczykiem, ale sprawnie poprowadzona, zgodnie ze sztuką. Usłysz płaczliwe wołanie pośród drzew i drżyj. Bój się, ale też ulituj nad biednym, zagubionym duchem Brentwood.

Słyszeliście o dziewce nazwiskiem „Gina Montani”? Znała ją pani Henry Wood, czy raczej Ellen Price, ale to już wiecie. A zatem do rzeczy. Historia ta miała miejsce bardzo dawno temu, tak na oko w średniowieczu. Pewien hrabia, bogate panisko, zakochał się z wzajemnością w „nie najlepiej urodzonej” młodej kobiecie. Ale nie to przede wszystkim stanęło na przeszkodzie ich wielkiej miłości. Hrabia nie mógł poślubić tej dziewczyny głównie dlatego, że wyznawała nieakceptowaną w tych włoskich stronach wiarę. Na żonę wybrał sobie więc inną damę z zamiarem udawania przed całym światem, że darzy ją najgłębszym z uczuć. Ale Gina, mimo usilnych starań, nie zdołała długo wytrwać bez widoku swojej ukochanej twarzy. Postarała się więc o pracę w jego dworze – dołączyła do grona służek dumnej małżonki hrabiego. Ta legenda (bo w takim duchu ową rzecz spisano), jak zapewne się domyślacie, kończy się tragicznie. Ta depresyjna, okrutna historia miłosnego trójkąta. Niebezpieczne związki wieki temu.
I jeszcze „Tajemnica” Mrs Henry Wood. Też najwyraźniej nieszczęśliwa historia miłosna. W każdym razie tutejsi bez pamięci zakochani nie mogą być razem przynajmniej dopóki on nie znajdzie dochodowego zajęcia. Oczywiście, wszystko musi być lege artis. To rozumie się samo przez się, bo przecież taki warunek postawił powszechnie szanowany w swoich stronach prawnik – nie wprost, nie kategorycznie, ale tak został zrozumiany, taka wątłą nadzieję chcąc nie chcąc wlał w młodego człowieka zabiegającego o rękę jego jedynej córki. Młodzian udał się więc za Ocean z silnym postanowieniem zdobycia wyższej pozycji w hierarchii społecznej. A jego ukochana czekała i czekała, i powoli usychała z tęsknoty. I już prawie się doczekała, gdy... Wynikła pewna zagadkowa sprawa. Rzecz bardzo skomplikowana, przynajmniej okiem detektywów-amatorów, dżentelmenów usiłujących ją rozwikłać. Okiem dzisiejszego czytelnika ci mężowie mogą być odbierani jako ludzie chronicznie niezdolni do połączenia dwóch kropek. W dodatku leżących bardzo blisko siebie. W gruncie rzeczy rozwiązanie mają tuż przed nosem, chociaż... Tacy jesteście pewni, jak to się odbyło? To może teraz zwątpicie? Prawda, że sprawa już nie jest tak klarowna? Dojdźcie do końca, a zobaczycie, jak wspaniale się to domyka. Choć, prawdę mówiąc, to było do przewidzenia.

Tuszę, że zwrócili już Państwo uwagę na nadzwyczaj bogate walory smakowe dzisiejszej wieczerzy. Może zauważyliście, że w tym roku na ten oto stół trafiło zaskakująco dużo wybornych potraw. Może już trudno Wam wybrać swoich faworytów? Z góry więc uprzedzam, że teraz na Wasze talerze kolejno będą trafiać dania, które moje kubki smakowe też połechtały. Nic tylko konsumować. O, już wjeżdża „Dies Irae”, wedle przepisu Margaret Oliphant. Czujecie tę delikatną gorycz? Jest w tym jakiś ciężar. Nachodzą Was już może jakieś niewesołe refleksje? Myślicie o życiu? W każdym razie teraz jest ku temu najlepszy moment. Pani Oliphant na przykład znała – może nawet bardziej niż kogokolwiek innego – pewną dobrze urodzoną kobietę, która, wygląda na to, zmarła młodo. Tak czy owak, poznajemy ją gdy zdaje się przegrywa z chorobą. Gdy przenosi się „na tamtą stronę”. Duchowa podróż, trochę w stylu „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa. „Świętość to nieskończone współczucie dla innych” - takie przesłanie niesie ta historia. Mądra, pouczająca... banalna? Trochę pewnie tak, zapewne wszystko to już wiecie, ale rozejrzyjcie się proszę wokół siebie i powiedzcie, czy tej „świętości” nie jest aby stanowczo za mało? Przyjrzyjcie się uważnie nieskończenie smutnej wizji Czyśćca(?), Piekła(?) Margaret Oliphant (są i wyrywki z Pisma Świętego) i powiedzcie szczerze, czy tego właśnie chcecie? Taki świat sobie wymarzyliśmy? Nie? To dlaczego taki jest? Czyja to wina? No czyja?

Polski poeta i folklorysta wiązany głównie z tak zwanym czarnym romantyzmem, autor między innymi makabrycznych, upiornych niedługich utworów. O duchach, zmorach, strzygach i innych kreaturach. Ta bezdennie czarna potrawa, którą, drodzy biesiadnicy, właśnie Wam przyniesiono, to dzieło znamienitego kucharza, który żył w XIX wieku. Nazywał się Roman Zmorski, a ten konkretny przysmak nazwał „Skarb ukryty”. Dawno, dawno temu żył sobie bardzo okrutny i zachłanny dziedzic. W końcu umarł, ale lud, który przez długie lata ciemiężył bynajmniej nie mógł jeszcze odetchnąć z ulgą. Nocami to wielkie panisko nadal bowiem snuło się po włościach. Pewnie słyszeliście już o takich kreaturach. Na pewno kojarzycie te nieumarłe istoty. Musieliście już o nich słyszeć. Usłyszcie więc i o tym tu – wejdźcie w tę upiorną, bardzo klimatyczną opowieść o... poszukiwaniu skarbu.
Chcecie więcej pana Zmorskiego? W takim razie widelce w dłoń, bo oto wjeżdża „Ucieczka”. Mroczna historia miłosna. Już miał być ślub, ale przyszła wojna, przyszła śmierć. Czarna rozpacza ogarnęła młode serce. Nie ma już żadnej nadziei... aż tu nagłe puk, puk w okienko. Niektóre kwestie rymowane (interesujące) w tym doprawdy mrocznym, że tak to ujmę, histerycznie makabrycznym (niektórzy pewnie nazwą to po prostu makabreską) świecie przedstawionym. O miłości prawdziwej i trwodze straszliwej.

Brzuchy pełne? No to teraz coś lekkiego. Tak do pochrupania przy, mam nadzieję, zajmujących rozmowach, jakimi do białego rana będziemy się raczyć. Najpierw coś moim zdaniem odrobinkę słodszego. Taka tam „Świąteczna partyjka”, której jako pierwsza skosztowała irlandzka pisarka nazwiskiem Charlotte Riddell. Możliwe że kojarzycie ją jako J.H. Riddell. Znacie? Dobrze, więc teraz krótka historia tej przekąski. Wszystko zaczęło się od przeprowadzki do rezydencji, z którą jak się okazuje wiąże się tajemnicza historia. Jeden z poprzednich właścicieli tego przybytku nagle zniknął. Sprawy nigdy nie wyjaśniono, ale najpewniej duch, o którym szepczą mieszkańcy tego regionu to ów nieszczęśnik, który został uznany za zaginionego. Prosta, niezbyt klimatyczna, ale myślę idealna na rozluźnienie propozycja dla zagorzałych miłośników klasycznych ghost stories.

Jeden z wielkich polskich wieszczy, jeden z czołowych przedstawicieli epoki polskiego romantyzmu, Zygmunt Krasiński i jego, jak mniemam, mniej znane dzieło. „Mściwy karzeł i Masław, książę mazowiecki”. Anno Domini 1041, Kujawy. Okrutna pani na zamku; karzeł, który knuje przeciwko niej; młodzieniec, rzucający się na ratunek ukochanej i nie znający litości książę. Zgaduję, że pan Krasiński pisał to niejako pod wpływem historii Elżbiety Batory. Krwawej hrabiny. Tragiczna, prościutka, pompatyczna historia, w sumie zaskakująco łatwo się wchłaniająca. Szybko leci.

Kochani zebrani, gdyby ktoś zechciał wysłuchać wiersza napisanego przez Romana Zmorskiego, to zapraszamy do salonu. Wiersz nosi tytuł „Noc Świętego Jana” i szczególnie polecam ludziom zakochanym w starodawnej polszczyźnie. Interpretować się nie odważę. Za wysokie progi jak dla mnie.

Wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć. Było miło. Smacznie, wygodnie, w doborowym towarzystwie. Za rok może to powtórzymy. Może nawet uda się zorganizować jeszcze bardziej wystawne wigilijne przyjęcie. Ufam, że tak. Że ta „Gwiazdka z duchami” nie będzie ostatnim z naszych corocznych spotkań. Pytajcie organizatorów, ja tu tylko gadam. I zapraszam, zapraszam wszystkich miłośników opowieści niesamowitych do skosztowania tych klasycznych potraw. Coś dla smakoszy, ale i zjadaczy zwykłego chleba. Wykwintnie i swojsko. Mniam!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz