OSCAR
WILDE, GRANT ALLEN, GEORGE MACDONALD, FITZ JAMES O'BRIEN, ARTHUR
QUILLER-COUCH, WILLIAM BUTLER YEATS, ABRAHAM MERRITT, MARGARET
OLIPHANT, CHARLES DICKENS
„Wakacje
wśród duchów” to trzeci tom specjalnej edycji wydawnictwa Zysk i
S-ka: wybór klasycznych opowieści o duchach i innych
niesamowitościach. Poprzednie antologie, „Wigilia pełna duchów”
i „Z duchami przy wigilijnym stole”, jak już same tytuły
wskazują, były przygotowywane z okazji świąt, co miało
nawiązywać do tradycji kultywowanej głównie w czasach
wiktoriańskich. „Wakacje wśród duchów” są odstępstwem od
dotychczasowej reguły. Tym razem wydawnictwo Zysk i S-ka „przywołuje
istoty z zaświatów” w okresie letnim, z nadzieją, że ich
towarzystwo urozmaici nam wakacje. Jedenaście, wybranych przez
Tadeusza Zyska, opowiadań grozy od dziewięciu żyjących i
tworzących w XIX i XX wieku autorów i autorki, w nastrojowej
twardej okładce zaprojektowanej przez Aleksandrę Zwolankiewicz. Nad
wodą, w górach, czy w domowym zaciszu – nieważne, gdzie spędzasz
wakacje, każde miejsce jest dobre na spotkanie z duchami
mieszkającymi na kartach tego urokliwego zbiorku.
Najpierw
moi ulubieńcy, czyli teksty przygotowane przez Charlesa Dickensa i
Margaret Oliphant. Autor „Olivera Twista” i „Opowieści
wigilijnej”, istna legenda angielskiej sceny literackiej, opowie o
pewnym „Dróżniku”, który doświadcza niepojętych
zjawisk. O swoich straszliwych przeżyciach opowiada nowo poznanemu
mężczyźnie, naszemu narratorowi, który stara się znaleźć dla
nich jakieś racjonalne wytłumaczenie. Tytułowy bohater jest
natomiast przekonany, że widuje istotę z zaświatów. A jakby tego
było mało, w miejscach, w których się mu ukazuje, niedługo potem
ktoś dokonuje żywota. Rzecz o mrocznym przeznaczeniu w adekwatnej
oprawie. Atmosfera nadnaturalności, a w ślad za tym i
tajemniczości, skrupulatnie budowana już od pierwszej stronicy.
Styl przepiękny – w końcu to Charles Dickens – a zakończenie
może zaskoczyć. Idealne dopełnienie całości, domknięcie na
miarę mistrza słowa pisanego, jakim z pewnością był (i wciąż
jest!) sprawca dziwnych perypetii sumiennego dróżnika.
Margaret
Oliphant i jej tajemnicze „Biblioteczne okno”.
Umowna relacja oczytanej dziewczyny, która korzysta z gościnności
swojej mocno posuniętej już w latach ciotki. Najwięcej czasu
narratorka spędza w wygodnym kąciku w wykuszu z książką w ręku.
Jako że jest osobą obdarzoną godną pozazdroszczenia podzielnością
uwagi, podczas lektury zwykle jednocześnie śledzi przebieg rozmów
toczonych w tym samym pokoju. W barwnym towarzystwie, jakim otacza
się jej ciotka. Pewnego dnia rozmowa nagle schodzi na tytułowe
biblioteczne okno znajdujące się dokładnie naprzeciwko okna, w
którym przesiaduje młoda siostrzenica gospodyni. Starszych ludzi
ciekawi, czy to faktycznie okno, czy tylko takie wrażenie sprawia.
Może po prostu szyba została zamalowana, aby uniknąć podatku.
Takie toczą się rozmowy w związku z tym „dziwnym obiektem”.
Ale główna bohaterka tej frapującej opowieści szybko rozwiązuje
ową zagadkę. Właściwie to dochodzi do wniosku, że jej kochana
ciocia i jej starzy przyjaciele, czy to z racji swojego podeszłego
wieku, czy przez niedostateczne skupienie wzroku na interesującym
ich oknie, nie zauważyli tego, co stopniowo wyłania się przed nią.
Dla niej oczywistym jest, że to najprawdziwsze okno. Jeśli się
przyjrzeć, z okna z wykuszem w pokoju ciotki, można obejrzeć sobie
fragment tego bibliotecznego pomieszczenia. W ten sposób rodzi się
obsesja. Mroczna fascynacja niezwykłym oknem, za którym toczy się
(nie)zwykłe życie. Jedno z dłuższych opowiadań w omawianym
zbiorze i zarazem jedno z najmocniej nasyconych, najhojniej
obdarowanych wytrącającym ze strefy komfortu pierwiastkiem
niesamowitości. Witamy w Strefie Mroku!
Dobrych
rzeczy ciąg dalszy. Wsłuchajmy się w „Opowieść starej
piastunki”. (Nie)skromne dziełko George'a MacDonalda o
palącej zazdrości prowadzącej do zbrodni, która bynajmniej nie
kończy tej tragedii. Dawno temu żyli dwaj bracia. Starszy był
powszechnie lubiany, a młodszy wręcz przeciwnie. Kain i Abel. Skaza
i Mufasa:) W każdym razie historia stara jak świat, która w tym
przypadku toczy się i toczy także „po drugiej stronie”. Wieczna
tułaczka złego, ale nie bezgłowego jeźdźca, relacjonowana przez
tytułową piastunkę na użytek spragnionego tej wiedzy młodzieńca,
którego uczyniono głównym narratorem (bo starszej pani
rozprawiającej tej burzowej nocy o duchu nawiedzającym jej okolicę,
siłą rzeczy też dostaje się rola narratorki), i który niebawem
opuści swoje rodzinne strony. Ciemno, straszno... i zaskakująco.
Nieprzekombinowana ghost story z ciekawym zwrotem akcji. Tym
bardziej, że nieoczywistym; prędzej dokładającym wątpliwości,
niż je rozwiewającym.
„Dwie
rączki” z umywalki wychodziły. Aż się przypomina dużo
młodszy „Palec” Stephena Kinga, opowiadanie zamieszczone w jego
zbiorze „Marzenia i koszmary”. Tak, tak, ale Arthur
Quiller-Couch, generalnie rzecz biorąc, o czym innym nam opowie.
Będzie szeptał o młodej kobiecie, która wynajmie uroczy wiejski
domek, w którym w ostatnim czasie mieszkała jedynie starsza
kobieta, gospodyni: cała służba tego niewielkiego przecież
budyneczku. Nadzwyczaj przytulnego, zaskakująco wygodnego. Tak,
głównej bohaterce opowieści dobrze żyje się na tym odludziu. O
czymś pomyśli, coś sobie zamarzy (a trzeba dodać, że nie ma
wielkich zachcianek) i już się spełnia. Czy to robota uczynnej
gospodyni, która jakimś niepojętym sposobem (telepatia?) zawsze
wie, czego panienka sobie życzy? Sielanka i smutek idą tutaj w
parze. Grozy niewiele, ale melancholijny nastrój też znakomicie
sprawdza się we wszelkiej maści opowieściach o rzeczach nie z tej
ziemi.
Do
plejady ponadprzeciętnych, tu już tylko trochę powyżej średniej,
opowieści z tych nadnaturalnych wakacji, zaliczam też spotkania
z... Najpierw kilkukrotnie przenoszony na ekran „Duch
Canterville” autorstwa Oscara Wilde'a (tak, to ten pan,
któremu zawdzięczamy ponadczasowy „Portret Doriana Graya”).
Satyra na konsumpcjonizm. Materializm Amerykanów kontra wrażliwość
duchowa Anglików. Rzecz dzieje się w XIX wieku. Pewien pastor ze
Stanów Zjednoczonych kupuje posiadłość w Anglii, gdzie ma zamiar
na stałe osiąść razem ze swoją żoną i dziećmi. Człowiek, od
którego kupuje tę rezydencję, uczciwie informuje go o złośliwym
duchu mieszkającym w tych nieskromnych progach. Zjawie, która jeśli
wierzyć poprzednim lokatorom i gospodyni od lat trwającej na tym
niekomfortowym posterunku, daje się we znaki wszystkim
śmiertelnikom, którzy mają czelność zakłócać jej spokój
swoją obecnością. To on, Duch Canterville, jest wyłącznym
właścicielem tego domu i biada tym, którzy nie przyjmują tego do
wiadomości. Pastor i jego rodzina muszą odejść – już jego,
Ducha Canterville, w tym głowa. Nic trudniejszego: wystarczy ich
postraszyć... Ale nieoczekiwanie role się odwracają (hehe „Sok
z żuka” Tima Burtona): tytułowy nieżyjący jegomość zawsze był
dręczycielem, a teraz przekona się, jak to jest być dręczonym.
Dykteryjka, bardziej zabawna niż niepokojąca opowieść z ważkim
przesłaniem. Nie bądź materialistą. Miej współczucie także dla
tych, którzy nie budzą wielkiej sympatii. Wspieraj innych. Dawaj, a
i tobie będzie dane. Zamiast tylko brać i bawić się kosztem
innych istot żyjących... i nieżyjących. „Co
to było?”, no cóż to takiego? Jakieś dziwy Fitz James
O'Brien tu odprawia. Na pierwszy rzut oka, zwykły dom. Niczym
niewyróżniający się budynek w Nowym Jorku. No może zaniedbany,
ale nie aż tak, jak nieruchomości stojące w mniej
reprezentacyjnych dzielnicach tego gęsto zaludnionego amerykańskiego
miasta. Poza tym od jakiegoś czasu mówi się, że budynek jest
nawiedzony. I owszem, zadzieje się tutaj coś niepojętego.
Niewidzialna istota. Nie zobaczysz, ale na pewno poczujesz. Możesz
jej dotknąć. Możesz, i chyba powinieneś, ją obezwładnić. A
potem co? Czekać aż umrze, czy poszukać innego sposobu na wyjście
z tego niezwyczajnego impasu? Dość pomysłowa i całkiem wciągająca
to opowieść, której jednak moim zdaniem przydałby się bardziej
zagęszczony klimat zagrożenia. Oczywiście niezdefiniowanego,
ukrytego przed ludzkim wzrokiem.
Moje
początki z „Leśnymi kobietami” Abrahama Merritta
nie były łatwe. Nie potrafiłam odnaleźć się w tej opowieści.
Nie wiedziałam, „jak to jeść”, jak to rozumieć. Czego się
spodziewać i czy w ogóle na coś konkretnego liczyć. Błądziłam
w „zielonej mgle” wraz z mężczyzną przekonanym, że rozumie
mowę drzew. Drzewa też mają osobowość – on to wie i
najwyraźniej lepiej czuje się w tym towarzystwie niż wśród
ludzi. Na tym świecie nie brakuje jednak człeków, którzy w
drzewach widzą wrogów. Niszczyciele Natury, która raczej nie
pozostaje im dłużna. Oni w nią, ona w nich. Ta wojna trwa od
pokoleń, ale nasz bohater może ją zakończyć. Co, jak można się
tego spodziewać, łatwe nie będzie. Mieszkańcy zielonej krainy
proszą, błagają, ale czy to aby nie fantazja? Chwilę to potrwało,
ale w końcu wszystko ślicznie się rozjaśniło. Dreszczyku co
prawda nie zaznałam, trwoga nawet mnie nie musnęła, ale za to
temat bliski mojemu sercu i zaryzykuję przypuszczenie, że Merritt
wyprzedził swoją epokę. Ten tekst teraz jest aktualniejszy niż
kiedykolwiek. W tych naszych niezielonych czasach.
„Podnieść
martwych z grobu” pióra Margaret Oliphant to najdłuższa
historia w „Wakacjach wśród duchów”. Powiedziałabym, że
bardziej minipowieść niż opowiadanie, ale to tylko moja,
absolutnie niewiążąca, opinia. Z perspektywy dzisiejszego
czytelnika pomysł wyjściowy może wydawać się znajomy – puk,
puk! Kto tam? „Mgła” Stephena Kinga. Mgła, jaka zawisła nad
pewną francuską miejscowością. Mgła i ciemność.
À la noc polarna:) Umownie mamy przed sobą raport mera tej
nieszczęsnej krainy - z dodatkami w postaci osobistych relacji paru
innych uczestników tych fatalnych wydarzeń - którą
prawdopodobniej pokarało za upatrywanie boga w mamonie. Za
odwrócenie się od chrześcijańskiego Boga. Boga Jedynego, i jak
już wkrótce ci grzesznicy się przekonają, rzeczywiście
Wszechmogącego. Nie wszyscy zawinili, ale wszyscy będą cierpieć.
Możliwe że to doświadczenie ma ich nauczyć żyć w wierze
(prawdziwej, chrześcijańskiej, a nie obrzydliwym kulcie pieniądza.
Żeby jeszcze mogli liczyć na jego ciągłą pokrzepiającą
obecność). Tylko tyle. Ale nasuwa się jeszcze jedna możliwość.
A mianowicie nie można wykluczyć, że mieszkańcy tego malowniczego
miasta będą jak Adam i Ewa. Na zawsze wygnani z Raju. Jeśli
przeżyją. Jak zginą, to najpewniej wrócą do swoich domów...
Koncepcja interesująca, ale w moim poczuciu Oliphant nie starczało
na całość. Innymi słowy, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że
kręcimy się w kółko. Na siłę wydłużamy tę historię. Mówimy
i mówimy, ale praktycznie żadnej, w każdym razie niewiele, treści,
w tym zawieramy. Opowieści wszystkich osób poza merem (jemu
Margaret Oliphant dała najdłuższy „czas antenowy”) według
mnie są zbędne. Nieładne przedłużacze. Mączące rozdziały,
które chciało się – ach jak chciało – opuścić. Nie uległam
tej pokusie, ale to była ciężka walka. Co do relacji mera – jest
klimacik, jest frasunek, jest niezwykła mgła i takaż sama
ciemność, w której czają się... potwory?
Teraz
będzie (subiektywnie) średniawo. Oscar Wilde i jego „Zbrodnia
lorda Arthura Savile'a”. Przyjęcie w domu pewnej
oryginalnej (jak na swoją epokę) damy. Główna atrakcja: czytanie
z dłoni. Chiromanta i jego straszna przepowiednia. Mroczne
przeznaczenie tytułowej postaci, młodego mężczyzny, który
niebawem ma poślubić piękną niewiastę, w której jest bez
pamięci zakochany. Nie bez wzajemności. Ale nasz dzielny Arthur
dowiaduje się od, mniej czy bardziej podejrzanego, czytacza ludzkich
dłoni, że ta miłość wymaga ofiary. Dlaczego? Nieważne. Trzeba
kogoś zabić i już. Straszne? Bardziej zabawne – wisielczy humor
przede wszystkim, groza może gdzieś tam za kulisami niecierpliwie
przebiera nogami. Czeka i dyszy. Słyszysz? Ja ledwie, ledwie. Sama
fabuła, być może może być. Nic specjalnego, jakoś szczególnie
zajmującego, ale żeby od razu utrapienie, uciążliwość – nie,
tak źle to u mnie nie było.
„Pallinghurst
Barrow” Granta Allena. Stary dwór nieopodal kurhanów,
gdzie dzieją się rzeczy tajemnicze. Jakieś czary się tam
odprawia. Jakaś magia. Najpewniej czarna. Pradawni ludzie. O czasach
pogańskich. Mitologia, duchy i pewien człowiek, którego nogi
poniosą do „krainy nigdy”. Jak na swoje czasy, całkiem odważnie
panie Allen, ale po co tak komplikować? Może to nie najlepsze
słowo, ale nic lepszego akurat nie przychodzi mi do głowy, gdy
przywołuję w pamięci te chwile, w których niepewnie (taka trochę
zagubiona, taka nierozumiejąca, ale powolutku coś tam wreszcie
chwytająca – wyjątkowo niepojętna, jakby powiedzieli młodzi,
niekumata słuchaczka, trzeba przyznać) stałam na tym Allenowskim
gruncie...
… ale
nieporównanie gorzej było ze mną w świecie przedstawionym przez
noblistę, Wielkiego Poetę, Williama Butlera Yeatsa. Z jego „Klątwą
ogni i cieni” miałam naprawdę ostro pod górkę. Wiem, że
prawie nic nie wiem. Coś o purytańskich żołnierzach, którzy
przypuszczają atak na klasztor karmelitów. Nie biorą jeńców.
Zabijają wszystkich mnichów, których tam zastają. I tak rodzi się
klątwa. Sucha „transmisja” nadnaturalnego koszmaru. Emocje
żadne, ale trzeba mieć na uwadze, że się w tej narracji
pogubiłam. Za wysokie progi, jak dla mnie. Tak myślę.
Trzecie
spotkanie z duchami (w tej edycji) zorganizowane przez wydawnictwo
Zysk i S-ka i pierwsze wakacyjne, uznaję za mniej udane od kontaktów
z zimowymi zjawami. Całościowo patrząc, bo „Wakacjom wśród
duchów” też trafiło się trochę smacznych kąsków. W moim
mniemaniu parę solidnych opowiadań, a wśród nich i takie, które
zapewne już zawsze będą kojarzyć mi się z latem 2021. Wracamy w
grudniu? Ufam, że tak. A jeszcze lepiej jesienią, bo czyż nie jest
to najlepsza pora na tajemnicze historie niesamowite? Klasyczne
opowiastki o duchach i nie tylko. O upiornościach, które czasami
okazują się całkowicie nieszkodliwe. O zjawach, które bywają
pomocne. Życzliwsze od żywych...
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Nie słyszałam wcześniej o tej antologii, ale uwielbiam tematykę duchów, więc jak się nawinie, to sięgnę. :)
OdpowiedzUsuń