Stronki na blogu

czwartek, 23 czerwca 2022

Laure Van Rensburg „Nikt, tylko my”

 

Zakochana para z Nowego Jorku. Dwudziestoparoletnia studentka Ellie Masterson i siedemnaście lat starszy od niej wykładowca literatury Steven Harding. Ona nieśmiała i uległa, on czarujący i kontrolujący. Długi weekend w nowoczesnym domu w zaśnieżonym lesie nad zatoką Chesapeake w stanie Maryland. Nikt, tylko oni. Idealny sposób na zacieśnienie więzi. Romantyczne chwile na odludziu. Ellie planowała to od dawna. Dziewczyna, która została. Dziewczyna, która zdobyła serce dumnego profesora, który nie zwykł utrzymywać dłuższych relacji z kobietami. Miało być tak pięknie. Tak dobrze było im ze sobą. Tak się wydawało, ale z dala od cywilizacji maski wreszcie opadną. I poleje się krew.

Laure Van Rensburg urodziła się we Francji, a po ukończeniu uniwersytetu w Paryżu przeprowadziła do Anglii, gdzie mieszka do dziś ze swoją kotką Phoebe. Pisze od dziecka, ale po przeprowadzce zrobiła sobie przerwę z powodu problemów językowych – jej francuski stracił na sile, a angielskim nie władała jeszcze na tyle biegle, by spisywać w nim swoje historie. Miłość do książek zaszczepiła w niej matka, która w dzieciństwie wręczyła jej „Les Malheurs de Sophie” Comtesse de Ségur. Kolejny zwrot nastąpił, gdy w jej małe ręce trafił egzemplarz „Psa Baskervillów Arthura Conana Doyle'a – wtedy po raz pierwszy zasmakowała mroczniejszej fikcji. Największe wrażenie zrobiły na niej jednak „Wichrowe wzgórza” Emily Brontë, którą to książkę wypożyczyła z biblioteki gdy miała około trzynastu lat. Ze współczesnych autorów/autorek najbardziej ceni sobie Catrionę Ward, autorkę między innymi „Ostatniego domu na zapomnianej ulicy”, Chrisa Whitakera, autora między innymi „We Begin at the End” i Gillian Flynn, autorkę między innymi „Zaginionej dziewczyny”, „Ostrych przedmiotów” i „Mrocznego zakątka”. Laure Van Rensburg jest też wielką miłośniczką kina z lat 40-tych i 50-tych XX wieku, a wśród jej ulubieńców są „Wielki sen” Howarda Hawksa i „Wszystko o Ewie” Josepha L. Mankiewicza. „Nikt, tylko my” (oryg. „Nobody But Us”) to jej debiutancka powieść, która swoją światową i polską premierę miała w roku 2022 (wcześniej światło dzienne ujrzało kilka jej opowiadań, z których część uczestniczyła w różnych konkursach literackich – publikowanych na jej stronie internetowej i choćby w takich miejscach jak Litro Magazine, Storgy Magazine i The Real Jazz Baby). „W szufladzie” Rensburg trzyma powieść, którą napisała przed „Nikt, tylko my”, i dla której, mimo usilnych starań, nie udało jej się znaleźć wydawcy. Przynajmniej na razie. Pierwsze polskie wydanie „Nikt, tylko my” przygotowało wydawnictwo Muza w tłumaczeniu Anny Rajcy. Stosownie klimatyczną okładkę zaprojektował Tomasz Majewski.

Ruch #MeToo i osobiste przykre doświadczenia: z tych źródeł w największym stopniu czerpała Laure Van Rensburg konstruując fabułę „Nikt, tylko my”. Kameralnego, intymnego psychologicznego dreszczowca, revenge thrillera, który może budzić skojarzenia z „Misery” Stephena Kinga (mnie podczas lektury częściej nachodziły wspomnienia filmu „Kto tam?” w reżyserii Eliego Rotha – tutaj jednak muszę zaznaczyć, że to też nie jest zbyt gorący trop). Tak czy inaczej, to dość specyficzna powieść, inna od tego, do czego, myślę, przywykli namiętni odbiorcy współczesnych powieściowych thrillerów z grubszą warstwą psychologiczną. Fabuła sama w sobie niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnia, wielką świeżością ten smok nie wionie, ale już technika układania tych puzzli w moim przekonaniu nie jest powszechnie praktykowana. Niby literatura popularna, a język (w czym zapewne swoje zasługi ma też tłumaczka, pani Anna Rajca) jakby zeskoczył z półki zarezerwowanej dla tak zwanej literatury wysokiej. A przynajmniej lekko podwyższonej. Wychodzimy od jednego z ulubionych motywów twórców kina grozy, zwłaszcza horrorowych rąbanek. Wyjazd na weekend, na długi weekend (wystarczyło bym wspomniała kultowy obraz Colina Egglestona z 1978 roku) do wynajętego przestronnego domu w leśnej głuszy, nad zatoką Chesapeake w stanie Maryland. Fatalny pomysł! Bohaterom opowieści grozy nigdy nic dobrego nie przyszło z wypadów za miasto. Trzymaj się cywilizacji, to może jeszcze trochę pożyjesz. O kim mowa? O Ellie Masterson czy Stevenie Hardingu? A może obojgu? Laure Van Rensburg zachęca do rozważenia różnych dostępnych wariantów. Dobitnie pokazuje, że ta historia może rozwinąć się na wiele sposobów (to przypomniało mi wykład Stephena Kinga, gdzie w charakterze rekwizytu wykorzystał swoje „1408”). Powtórka z „Nawiedzonego” aka „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson albo „Lśnienia” Stephena Kinga? A może home invasion? Za oknami tymczasowego lokum Ellie i Stevena chyba przemyka jakaś postać. Kierowca samochodu dostrzeżonego w lusterku wstecznym przez Stevena w drodze do tej przykrytej grubą warstwą śniegu samotni? Wszystko wskazuje na to, że jeśli już, to obserwuje ich kobieta. Żywa lub martwa. Żywe lub martwe zło. Umowne sprawozdanie (narracja pierwszoosobowa) dwudziestoparoletniej Ellie nierównomiernie przeplata się z rozdziałami, których centralną postacią jest jej o siedemnaście lat starszy partner, profesor Steven (narracja trzecioosobowa). Jest jeszcze dziennik tajemniczej dziewczyny (Ellie?) - zapis wielkiej miłości czy po prostu młodzieńczego zauroczenia i jeszcze większego rozczarowania. Smutna historia najdroższej Jane Eyre. Tu i teraz: „sztuka dwóch aktorów”. Z szybkiego wglądu w przyszłość (prolog) wiemy, że później na scenę wkroczą też inne postaci, ale zanim to nastąpi inne twarze ujrzymy tylko w retrospekcjach. Pomijam tutaj wspomnianą widmową kobiecą postać być może krążącą wokół domu w lesie. Mało tego: można odnieść wrażenie, że intruz wdziera się też do środka. Wyblakła fotografia, zapomniana kobieta, która niegrzecznie doprasza się uwagi. Chce wyrównać rachunki. Wydostać się ze szczelnie zamkniętej, mocno zakurzonej szufladki w skarbnicy pamięci grzesznej jednostki. Kto jest oprawcą, a kto ofiarą? Nie, moim zdaniem to źle postawione pytanie. Powinno być: kto jest większym oprawcą? To nie jest kraj dla idealnych ludzi. W świecie przedstawionym przez Laure Van Rensburg, zupełnie jak w prawdziwym życiu, ludzkie serca nie są ani oślepiająco białe, ani bezdennie czarne. Mozaika wszelkich odcieni szarości. Pojęcie dobra i zła jest względne. To, co dla jednych jest niewybaczalną zbrodnią, dla innych nieszkodliwą przyjemnostką. Nie ma poszkodowanych, wszyscy zyskują, a nawet jeśli kogoś przypadkiem pochłonie najczarniejsza z otchłani, to nie powinno się poczuwać do winy. To nie było celowe działanie. Nie chciałeś tego. Czego nie można powiedzieć o twojej nemezis. Ona chciała. Długo czekała na tę chwilę. Zemsta, słodka zemsta. Rachunek sumienia, ale już niekoniecznie żal za grzechy. Nie-komfort wybrania kary za coś, czego jak się upierasz nie zrobiłeś. Nie zawiniłeś, a niby musisz za to odpowiedzieć? Niedoczekanie! Nie poddasz się tak łatwo. Nie dasz jej tej satysfakcji. Tej wariatce. Tej zjawie, która na twoje nieszczęście została.

Witaj Ellie, witaj Stevenie w mrocznej strefie. W domu, który być może zachował wspomnienia związane z poprzednimi gośćmi. Domu, który chętnie was przyjmie, ale uważajcie, bo może już nie wypuścić. Połknie was, a potem, jak zawsze, cierpliwie będzie czekać na kolejnych lokatorów. Ludzi łaknących odpoczynku od miejskiego zgiełku. Tam, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku. Poza dziką zwierzyną, która niestety czy stety jest zajęta swoimi sprawami. Samotny dom pośród drzew, nieopodal bezkresnego oceanu. W dodatku zanosi się na śnieżycę, która prawie na pewno odetnie ci drogę ucieczki. Albo wam, bo wbrew pozorom ten mecz nie jest ustawiony. Owszem, szanse nie są wyrównane, ale dopóki piłka w grze, nic nie jest przesądzone. Szala zwycięstwa w każdej chwili może się przechylić na stronę twojego przeciwnika. Wroga, którego tak czy inaczej zamierzasz zniszczyć. Choćby za cenę własnego życia. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Profesora Stevena Hardinga poznajemy jako człowieka sukcesu, który ma dość skomplikowaną relację z ojcem, aroganckim pisarzem i nauczycielem akademickim Stewartem Hardingiem. Niedoceniany przez ojca, pod nadopiekuńczymi skrzydłami matki. Chłopiec, który znienawidził swojego rodziciela, a jednak niezmiennie i zazwyczaj bezproduktywnie zabiegał o jego pochwały. Poza tym stracił szacunek do matki, wielokrotnie zdradzanej, a mimo to uparcie trwającej przy mężu, całkowicie podporządkowanej jego woli. Niedaleko padło jabłko od jabłoni. Syn upodobnił się do ojca. Choć pewnie uniesie się gniewem, jeśli rzucicie mu to w twarz. Steven ma o sobie zdecydowanie wyższe mniemanie. Osobowość narcystyczna, która powiela błędy znienawidzonego rodziciela. Błędy? Czy to aby nie za mało powiedziane? Ech, te względności. Ujmijmy to więc tak: Steven, podobnie jak jego ojciec, niestrudzenie skacze z kwiatka na kwiatek. Czas przeszły? To się okaże. Czy zdradza dziewczynę, która została. Tak w myślach Steven nazywa swoją Ellie (najwyraźniej traktuje ją jak swoją własność, a przynajmniej tak mi to brzmiało), bardziej adekwatne wydaje się jednak określenie „dziewczyna, która nie została szybko odrzucona”. Steven zdążył już nabrać przekonania, że to ta jedyna. Druga połówka, której wcale nie szukał. Jak to mówią: co jest ci przeznaczone, to na drodze rozkraczone. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby uznać, że to faktycznie kobieta jakby stworzona specjalnie dla niego. Potulna owieczka, która daje, niczego w zamian nie oczekując. Jak gdyby zaprogramowana na zaspokajanie wszelkich potrzeb swojego wybranka. Rycerza na białym koniu, który, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, nie szczędzi jej prezentów. Steven dobrze wie, jak dopieszczać „swoje zabawki”. Tak traktuje Ellie? Nad tym można dyskutować, ale z wcześniejszych nie tyle miłosnych, ile seksualnych przygód Stevena wyniosłam mniej więcej taki obraz kochanka. Młodziutkie kobiety były niczym glina w jego zaborczych dłoniach. Był jak Frankenstein, czy raczej jego marna namiastka. Zamiast tworzyć nowe życie, wprowadzał niewinne dziewczęta w nietajemne arkana, od dzieciństwa w dorosłość, co dla niejednej mogło okazać się nader bolesnym doświadczeniem. Bo zawsze liczył się tylko on. Tylko jego potrzeby. Zaspokoić apetyt i zacząć od początku. Ze „świeżym mięskiem”. „Nikt, tylko my” to powieść feministyczna, ale nie kolejny traktat pod tytułem „wszyscy mężczyźni to oprawcy, a wszystkie kobiety to ofiary”. Laure Van Rensburg unika takich uproszczeń. Nie demonizuje całej płci męskiej i nie gloryfikuje tej drugiej. Komu kibicować? Po czyjej stronie stanąć w tym nieubłaganie zaogniającym się konflikcie, w tej niecodziennej partii szachów, która pewnikiem doprowadzi do rozlewu krwi? Wycieńczająca szermierka słowna, na kozetce u diabolicznej nie-terapeutki, antyterapia zniewolonego nieboskiego stworzenia wdrożona przez inną zniewoloną, straszliwie pokiereszowaną istotę. Ani chybi przejdzie do rękoczynów. Tylko czekać na pełnokrwisty survival, a tymczasem na niespokojnie sobie porozmawiajmy. Byle szczerze. I pozaglądajmy w przeszłość. Poznajmy ciąg wydarzeń, który doprowadził nas do tego przeklętego domu w przeklętym lesie. Gdzie może nie opowiesz się po żadnej ze stron. A może po każdej? Niestała w uczuciach – tak muszę określić mój stosunek do uczestników tej tragedii. Raz po raz łapałam się na tym, że trzymam kciuki za człowieka, który w innych okolicznościach, u mniej zręcznego żonglera emocjami, mniej empatycznego eksploratora niedoskonałych ludzkich umysłów, pewnie nie uzyskałby mojego wsparcia. Pewnie twardo stałabym po drugiej stronie barykady. My kontra tamten. Autorka „Nikt, tylko my”, przypadkiem czy celowo, nawet takiego komfortu mi nie zapewniła. Stałam w swego rodzaju rozkroku... przez większą część tej fascynującej, niepokojącej i przygnębiającej opowieści o mieszczuchach „bawiących się” w lesie.

Nikt, tylko my” Laure Van Rensburg nie wydaje mi się powieścią skazaną na sukces. Murowanym hitem, przynajmniej na polskiej scenie wydawniczej. Z naciskiem na „przynajmniej”. I pisze to osoba, która gdyby tylko potrafiła, to ułożyłaby jakąś pieśń pochwalaną dla tej pierwszej opublikowanej powieści Francuzki, która osiadła w Anglii. Mroczna, stylowa, klaustrofobiczna, depresyjna historia, umiejętnie operująca sprawdzonymi motywami. I jednocześnie kolejny głos w debacie publicznej na temat stosunku niektórych mężczyzn do niektórych kobiet. O ofiarach, drapieżnikach i jeszcze bardziej zdeterminowanych łowcach. O krzywdach, których nie da się naprawić. O karach, które pragnie się wymierzyć. O bólu, którego z pewnością nie uśmierzy nawet długo wyczekiwana kara. Znajoma opowieść wyłożona w moich oczach na pięknie inkrustowanej tacy. I to właśnie ta ostatnia (przesadne zdobienia) może okazać się największą niedogodnością dla jakiejś części śmiałków decydujących się na wejście do tego ponurego lasu. Może tak: jeśli zachwyciła Cię powieść „Latarnicy” pióra Emmy Stonex, to „Nikt, tylko my” Laure Van Rensburg jest właśnie dla Ciebie! Prawdopodobnie.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz