„Latarnicy” (oryg. „The Lamplighters”) to pierwsza powieść angielskiej autorki Emmy Stonex opublikowana pod jej własnym nazwiskiem – wcześniej „ukrywała się” pod trzema pseudonimami – która swoją światową (i polską) premierę miała w roku 2021. Stonex urodziła się w Northamptonshire w pierwszej połowie lat 80-tych XX wieku i już we wczesnym dzieciństwie zafascynowała się literaturą. Konkretnie opowieściami o duchach znalezionymi w domu babci, w zakurzonym pokoju kiedyś należącym do jej ciotki. W wieku siedmiu, ośmiu lat Stonex zaczęła pisać własne historie silnie inspirowane tymi opowieściami z dreszczykiem. A raczej starała się je naśladować. Po studiach rozpoczęła pracę w wydawnictwie Little, Brown Book Group (wtedy funkcjonującym pod nazwą Time Warner Book Group) na stanowisku asystentki redakcyjnej. „Latarnicy” to owoc nieszkodliwej obsesji Emmy Stonex na puncie latarni morskich i latarników, wymarłej służby, o której sporo się naczytała i naoglądała. Stonex różnie się z tymi jej „Latarnikami” układało – płakała, złościła się, czasami tak bardzo, że wrzucała rękopis do szuflady, ale gdy emocje opadały, czasami w środku nocy, wracała do tego „kapryśnego dziecka”. Nie mogła, nie potrafiła zrezygnować z tego projektu. Latarnie morskie to jej muza, miłość, którą pragnęła ubrać w słowa. Wyrazić ją poprzez swoją drugą miłość: do pisarstwa. Stonex prowadzi już rozmowy na temat filmowej wersji „Latarników”.
Miłośniczka twórczości Sarah Waters, Rose Tremain, Brit Bennett, Sarah Moss i Penelope Lively, która w ostatnim czasie szczególnie zachwyciła się „Ostatnim domem na zapomnianej ulicy” pióra Catriony Ward, „Latarników” luźno oparła na autentycznej historii: tajemniczym zniknięciu latarników Thomasa Marshalla, Jamesa Ducata i Donalda MacArthura, do którego doszło w 1900 roku na skalistej wyspie Eilean Mór w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych. Powieści w Polsce wydanej pod szyldem Ech (pierwsze wydanie), imprintu literackiego wydawnictwa Czarna Owca, w twardej oprawie oszałamiającej kolorami (wykorzystano graficzną oprawę niektórych wydań zagranicznych) w przepięknym tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej. To w ogóle piękna powieść jest. Emma Stonex w moim poczuciu z całą mocą dała tutaj wyraz swojej niezwykłej wrażliwości. Dobitnie pokazała, że wcale nie trzeba strzelać z największych dział, jakie tylko przyjdą pisarzowi do głowy, by skruszyć ludzkie serca. Szarpie struny głęboko ukryte w organizmie czytelnika, przemawia wprost do tego, co niektórzy nazywają duszą. Stonex nie tyle pisze o samotności, ile czyni nas samotnikami. Zupełnie jak w Domu na Wzgórzu Shirley Jackson – wędrujemy samotnie już nie tylko po szalonej budowli, ale na pewno pod grubym płaszczem ciszy. Świat przedstawiony w „Latarnikach” zwiedzamy z ciężkim sercem, ale też nadzieją na niechybne uwolnienie się od tego niedookreślonego balastu. Jest nam źle, ale nie do końca wiemy dlaczego. Vanitas vanitatum et omnia vanitas (marność nad marnościami i wszystko marność). Dlaczego tak trudno uwolnić się od tego przekonania? Jak uwolnić myśli od tej gryzącej mgły? Odnaleźć sens w ponurej rzeczywiści. W życiu, przez które idziemy bez kompasu, bez towarzysza, ze świadomością, że to nie będzie trwało wiecznie. Emma Stonex daje nam do zrozumienia, że przemijalność w równym stopniu może przerażać, co podtrzymywać na duchu. Wiedza, że wszystko ma swój kres, że ta nasza życiowa podróż kiedyś się skończy, może być naszą latarnią w tym szarym świecie. Dodawać odwagi, mobilizować do czerpania z tego zawsze zbyt krótkiego żywota pełnymi garściami. Działać, zamiast okopać się w latarnianej wieży, ciasnym gniazdku otoczonym obojętnym morzem. Jedni widzą w nim przyjaciela, w zimnym ramionach którego można poczuć się bezpiecznie, można się schronić przed wszelkimi niebezpieczeństwami czy tylko drobnymi niedogodnościami tego świata. Inni widzą w nim wroga, pozbawioną skrupułów, zaborczą, wszechpotężną siłę, która z łatwością zniewala nie tylko ciała, ale i umysły. A jej narzędziem latarnia. Dostojna pani, onieśmielająca dama, jej królewska mość Maiden Rock. Latarnia, w której panuje iście gotycka atmosfera. Wzniesiona w czasach wiktoriańskich, wyrastająca wprost z morza, upiorna konstrukcja, która u schyłku 1972 roku upodobniła się do Mary Celeste. W każdym razie takie skojarzenie może się nasunąć, mimo że już na wstępie poinformowano nas o innej, mniej znanej, historii, która stanowiła coś w rodzaju punktu wyjścia dla tej zasadniczo fikcyjnej opowieści. Emma Stonex na tym autentycznym fundamencie postawiła w całości wymyśloną historię, która wymyka się klasyfikacji gatunkowej. To jest nie sposób przypisać „Latarników” do jednego gatunku. Kryminał, dramat psychologiczny, powieść egzystencjalna, w której całkiem donośnie odzywają się echa gotyckiej literatury grozy. Klimat niczym w starych dobrych ghost strories. Bez względu na to, czy Maiden Rock, latarnia morska w Kornwalii, stojąca kilkadziesiąt kilometrów od Land's End, jest siedliskiem istot z zaświatów, czy nie, wygląda jakby była. Trudno nie patrzeć na tę królową latarni jak na nawiedzone przez duchy domostwo, jedno z tych, od których aż roi się w światku horroru. Klasyczna upiorna nieruchomość w niepospolitym przebraniu. W końcu nieczęsto nadarza się okazja do zwiedzenia nawiedzonej latarni morskiej. A przynajmniej sprawiającej takie wrażenie.
W „Latarnikach” Emma Stonex przeplata w pewnym sensie dwie opowieści. Historia trzech latarników osadzona w 1972 roku i historie kobiet, umownie snute w roku 1992, czyli dwadzieścia lat po zniknięciu ich życiowych wybranków. Helen Black już dawno temu przepracowała stratę ukochanego mężczyzny. W przeciwieństwie do Jenny Walker nie dopuszcza do siebie wiary, że jej mąż nadal żyje. W przeciwieństwie do Jenny nie snuje najróżniejszych teorii na ten temat. Nie zależy jej na wyjaśnieniu tej zagadki, bo od wielu już lat żyje w przekonaniu, że mężczyzn zabrało morze. Jenny, jak to mówią, ma bardziej otwarty umysł od Helen. Ta pierwsza nie wyklucza, że sprawa może mieć podłoże nadprzyrodzone, podczas gdy ta druga podobne historie uznaje za ni mniej, ni więcej jak stek bzdur. I wcale nie uważa, że autor powieści przygodowych/marynistycznych znany jako Dan Sharp, zdoła rozwiać wszelkie wątpliwości związane ze zniknięciem między innymi jej męża. Ona pierwsza przychyla się do jego prośby o przedstawienie swojej historii. Gdyby Helen nie zdecydowała się na zwierzenia, Jenny zapewne też nie zdobyłaby się na taki krok. Skoro jednak Helen przerwała milczenie, ona nie mogła pozwolić, by czytelnicy Dana Sharpa nie poznali jej punktu widzenia. Jenny miała bowiem powody przypuszczać, że Helen nie zdobędzie się na całkowitą szczerość w swoich rozmowach z panem Sharpem. Jenny zresztą też nie zamierza mówić mu całej prawdy. Ona też ma swoją wstydliwą tajemnicę, ale tak się składa, że w przeciwieństwie do tamtej, zna sekret Helen. Wie, czego ta kobieta się dopuściła. Zresztą właśnie to przed wieloma laty je poróżniło. Helen długo starała się naprawić ich relację, odnowić kontakt z kobietą, która może i nigdy nie była jej przyjaciółką, ale choćby dlatego, że obie były żonami latarników, zawsze uważała, że warto oczyścić atmosferę pomiędzy nimi. Żony latarników trzymają się razem, taka jest zasada. Ale Jenny nie chce mieć nic wspólnego z tą kobietą. Jest jeszcze Michelle Davies, kiedyś dziewczyna Vincenta Bourne'a, teraz nieszczęśliwa żona świadoma, że w swoim życiu kochała tylko jednego mężczyznę. Latarnika, którego straciła w niewiadomy sposób. Podczas gdy Helen i Jenny snują swoje historie na użytek dociekliwego powieściopisarza, ona uparcie milczy. Chce oddać sprawiedliwość swojemu ukochanemu, zdaje sobie sprawę z tego, że jest jedyną osobą mogącą oddalić od niego wszelkie podejrzenia. Ukazać w lepszym świetle od tego, jaki utrwalił się w świadomości wielu. Michelle nie może jednak zdobyć się na odwagę. Chce porozmawiać o swoim Vinniem, ale coś ją powstrzymuje. Ma za dużo do stracenia. Boi się przerwać milczenie. Rozdziały, które nazwę „opowieściami dla Dana Sharpa” są tak jakby niepełne. Autorka w tych chwilach daje głos tylko kobietom, które przed wieloma laty w niewyjaśnionych okolicznościach straciły swoich mężczyzn. Ani Sharp, ani nikt inny, wszystkowiedzącego narratora nie wyłączając, nie ujawniają nam swojej obecności. Dialog na pewno się toczy, ale my słyszymy tylko kwestie interlokutorek Dana. Taki tam dialog jednostronny. O Helen, Jenny i Michelle Stonex będzie też pisać, powiedzmy, w tradycyjny sposób. Powiedzmy, bo tak naprawdę nieczęsto trafia mi się powieść napisana ten diabelnie sugestywnym językiem. Te zdania to czysta poezja! Najprawdziwsze dzieło sztuki. Właściwie to dwa dzieła sztuki. Opowieści kobiet i relacje ich mężczyzn. W tym drugim przypadku, poza ostatnią partią, dostajemy narrację pierwszoosobową – przestrzeń reprezentowana przez życiowe wybranki, jak od początku wiemy latarników, którzy zniknęli ostatniego grudnia 1972 roku, umowna teraźniejszość, to taka bardziej przeplatanka narracji pierwszo- i trzecioosobowej. Wypada też nadmienić, że autorka dorzuciła jeden wiersz, trochę listów i parę doniesień prasowych, rzecz jasna fikcyjnych. W każdym razie Stonex w pewnym sensie będzie przenosić nas do Maiden Rock w ciałach jej opiekunów. Innymi słowy będziemy śledzić wydarzenia na latarni oczami głównego latarnika Arthura Blacka, jego pomocnika Billa Walkera i nadetatowego latarnika, najmłodszego z nich, zaledwie dwudziestodwuletniego Vincenta Bourne'a. Poznamy ich myśli, złe i dobre wspomnienia, charaktery... mroczne zamiary? Jakieś szaleństwo się tu zakrada. Do tej przeraźliwie ciasnej, odizolowanej strzelistej budowli, o którą rozbijają się morskie fale. Porywisty wiatr, deszcz, mgła. Razem, a jakby osobno na krańcu świata. Samotni, cierpiący, ale też znajdujący w tej cichej latarni wytchnienie od nadmiernie rozpędzonego życia na lądzie. Dla jednych przytulny azyl, a dla innych istne przekleństwo. Niebo albo piekło. Zależy czyimi oczami będziemy lustrować tę zabytkową przestrzeń. Klaustrofobiczną, trudno dostępną, oddaloną od reszty świata, duszną, posępną latarnię morską, która dla takich doświadczonych w tym fachu osób, jak na przykład Arthur Black, jest raczej czymś w rodzaju rajskiej wyspy. Jedynym, co jeszcze trzyma ich przy życiu? Na pewno miejscem, w którym czują się najlepiej. Są jednak wyjątki. Na przykład Bill Walker – człowiek, który nader niechętnie kontynuuje rodziną tradycję, który nie potrafił sprzeciwić się swojemu ojcu. Został latarnikiem, bo tak chciał jego rodzic. Vince bardziej przypomina Arthura, dla niego ta praca to prędzej ratunek niż mroczne fatum. Szansa na lepszą przyszłość, miast przykry obowiązek, z którego nie ma się odwagi, siły, zrezygnować. Zaryzykować z innym zajęciem. Spróbować utrzymać siebie i swoich najbliższych poza firmą The Trident House Fellowship. Firmą, która ma swoje za uszami, ale potrafi zadbać o swoich pracowników i ich najbliższych. Dopóki jej się to opłaca. I dopóki jesteś posłuszny/a. Nie wychodzisz przed szereg. Nie rozmawiasz z takimi „mącicielami”, jak Dan Sharp.
Co spotkało tytułowych latarników? Co tak naprawdę wydarzyło się w latarni Maiden Rock w Kornwalii 31 grudnia 1972? Jakie sekrety skrywa to miejsce? Co kryje się w sercach życiowych wybranek nieszczęsnych latarników? Jakie rewelacje odkryją przed powieściopisarzem zamierzającym spisać tę historię. To ma być pierwsza książka non-fiction w jego karierze. Czy ta wielce zagadkowa sprawa w 1992 roku zostanie rozwikłana? Czy Emma Stonex da nam odpowiedzi na wszystkie pytania, które stawia w „Latarnikach”? Wolałabym nie. Wolałabym, żeby ta najważniejsza kwestia pozostała w gestii czytelnika. Szeroko otwarta na owoce wyobraźni każdego odbiorcy. Chciałabym... cofnąć się w czasie, żeby znowu przeżyć to po raz pierwszy. Zazdroszczę tym, którzy dopiero szykują się na tę melancholijną opowieść o samotności, żałobie, o niezaspokojonym pragnieniu zbliżenia się do drugiego człowieka, usilnych staraniach by burzyć te przeklęte mury wznoszone nie wiadomo po co, przez nas, ale i innych samotników czuwających na swoich zimnych, szarych latarniach. Klaustrofobiczna, depresyjna historia trochę jakby z pogranicza jawy i snu. Kryminał, dramat psychologiczny i powieść egzystencjalna w jednym. A to wszystko skąpane w iście gotyckiej atmosferze. Ze szczyptą surrealizmu. Literatura wysoka przebrana za literaturę popularną, tak bym to dzieło określiła. Nie, nie dzieło. Zjawisko. Egzotyczny okaz powołany do życia przez autorkę obdarzoną niezwykłą wrażliwością, którą potrafi przenieść na czytelnika. Sprawić by spojrzał na otaczający go świat, ale i wejrzał w głąb siebie, oczami, które widzą więcej. Oczami Emmy Stonex.
Za książkę bardzo dziękuję imprintowi literackiemu wydawnictwa Czarna Owca:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz