Studentka
Dani Ardor, która parę miesięcy wcześniej straciła rodziców i
siostrę, dowiaduje się, że jej chłopak Christian wybiera się ze
swoimi przyjaciółmi Markiem, Joshem i Pellem, do szwedzkiej wioski,
z której pochodzi ten ostatni. Mężczyźni przede wszystkim chcą
obejrzeć tamtejsze obchody z okazji letniego przesilenia. Christian
proponuje Dani, by do nich dołączyła, a ona przyjmuje zaproszenie.
Amerykanie zostają bardzo ciepło przyjęci przez niewielką
społeczność żyjącą w harmonii z Naturą. Odziani w biel
mieszkańcy urokliwej osady otoczonej gęstymi lasami wyglądają
trochę egzotycznie i prowadzą dosyć nietypowy tryb życia. Ich
gości jednak to nie zraża. Wręcz przeciwnie: zderzenie z tą obcą
dla nich kulturą traktują jak cenną przygodę. Do czasu. Młodzi
ludzie wezmą udział w prastarych uroczystościach, które mają
potrwać dziewięć dni. W niepokojącej ceremonii, w szokujących
rytuałach związanych z religią ich gospodarzy.
Amerykanin
Ari Aster zyskał międzynarodową sławę w 2018 roku za sprawą
swojego pierwszego pełnometrażowego filmu, horroru „Dziedzictwo. Hereditary”. Pracę nad swoją kolejną produkcją, „Midsommar”
(polski tytuł: „Midsommar. W biały dzień”), rozpoczął
jeszcze przed sfinalizowaniem tamtego projektu. Ostatnia faza prac
nad „Dziedzictwem. Hereditary” zbiegła się ze wstępnymi
pracami nad „Midsommar. W biały dzień”. Folk horroru
porównywanego do „Kultu” Robina Hardy'ego. Podobieństw do
tamtego obrazu zresztą od Astera oczekiwano. Szwedzka firma B-Reel
Films zwróciła się do niego z prośbą o wyreżyserowanie czegoś
w rodzaju slasherowej odmiany „Kultu”. Aster miał jednak
innym pomysł na tę historię. Spisał scenariusz w oparciu o motyw
wioski, w której obowiązują niepokojące zwyczaje. Firma B-Reel
Films zaaprobowała tekst. Pieniądze wyłożyli więc Szwedzi
(budżet produkcji szacuje się na od ośmiu do dziesięciu milionów
dolarów), a film w większości kręcono na Węgrzech (część w
Stanach Zjednoczonych) w przygotowanej na potrzeby „Midsommar. W
biały dzień” osadzie, budowę której Ari Aster osobiście
nadzorował, jednocześnie dopinając „Dziedzictwo. Hereditary”.
Amerykańsko-szwedzko-węgierski folk horror jednego z
najbardziej obiecujących współczesnych twórców kina grozy na
ekrany kin wszedł w 2019 roku. Dotychczasowe wpływy z całego
świata trochę przekroczyły trzydzieści sześć milionów dolarów,
a przyjęcie przez widzów było praktycznie równie entuzjastyczne,
jak w przypadku hitowego „Dziedzictwa. Hereditary”.
„Midsommar.
W biały dzień” to najprawdziwsze działo sztuki. Niezwykłe
osiągnięcie nie tylko na polu filmowego horroru, ale kinematografii
w ogóle. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że to
arcydzieło zdetronizuje „Kult” Robina Hardy'ego – przez wielu
uważany za sztandarową pozycję horroru/thrillera ludowego.
„Midsommar. W biały dzień” to w mojej ocenie dużo wyższa
liga. Film, który doprowadził mnie do autentycznej ekstazy.
Doskonały w każdym calu. Arcydzieło skończone, według mnie
przebijające poprzednie osiągnięcie Ariego Astera, które przecież
też tuzinkowe nie jest. Właściwie to omawiany obraz w moich oczach
pozostawia w tyle prawie wszystkie XXI-wieczne horrory, jakie
dotychczas obejrzałam. Przez blisko dwie i pół godziny (w obiegu
jest również rozszerzona, 171-minutowa wersja, której niestety nie
miałam okazji zobaczyć) trwałam w innym świecie. W niepokojącym,
ale i zachwycającym świecie stworzonym przez Ariego Astera,
amerykańskiego reżysera i scenarzysty, który odznacza się
nietypowym dla obecnej epoki spojrzeniem na filmowy horror. W erze
plastiku, jump scenek i porażających sztucznością efektów
komputerowych, Aster kręci horror, który można nazwać
odwrotnością tego, do czego przyzwyczaił nas współczesny
mainstream. Horrorem opozycyjnym, za nic mającym obecne trendy.
Aster nie dał się skomercjalizować i miejmy nadzieję, że tak
pozostanie, bo ten człowiek może coś zmienić. Popularność jego
filmów może zachęcić innych filmowców do obrania podobnej drogi.
A to wyrwałoby wreszcie kino grozy ze stuporu, w którym moim
zdaniem od lat się znajduje. Oczywiście od czasu do czasu pojawiają
się horrory niegoniące za obecną modą, ale czy takie jak
„Midsommar. W biały dzień”? Nie powiedziałabym. A w każdym
razie ja nie przypominam sobie XXI-wiecznego filmu grozy nakręconego
w taki sposób. Utrzymanego w takim duchu, jak to cudeńko Ariego
Astera. Polski człon tytułu drugiego horroru tej zdolnej bestii
należy rozumieć dosłownie. Ujęć nocnych jest tutaj jak na
lekarstwo – w zdecydowanej większości akcja toczy się w pełnym
świetle dziennym. Podczas bardzo słonecznego lata w Szwecji
(umownie, bo w rzeczywistości to Węgry), chociaż bodaj ani razu
nie skierowano kamery na tarczę słoneczną. Jasność przenika
jednak lwią część kadrów, aczkolwiek nie jest ona rażąca.
Zdjęcia są bowiem przyblakłe, trochę w stylu kina lat 70-tych XX
wieku. I mimo tego, że akcja toczy się w lecie, że każdy dzień
bez wątpienia jest upalny, to z obrazów bije chłód. Chociaż
chyba bardziej trafnym określeniem będzie przeraźliwe zimno. Nie
jest łatwo stworzyć odpowiedni klimat dla opowieści grozy niemal w
całości rozgrywającej się za dnia, ale jeszcze większą sztuką
jest ukazanie parnego lata w tak zimny sposób. Sądzę, że nawet
David Cronenberg, mistrz takich klimatów (zimnych), nie powstydziłby
się takiego efektu, jakim popisali się twórcy „Midsommar. W
biały dzień”. Hermetyczne środowisko odzianych w biel ludzi
kultywujących prastare tradycje, które w oczach przyjezdnych i
widzów jawią się tyleż egzotycznie, co podejrzanie; osada
otoczona gęstymi lasami gdzieś w Szwecji – drewniane domki,
niewielkie poletko uprawne, fantazyjnie ustawione pod gołym niebem
stoły, przy których zwykle spożywa się wszystkie posiłki,
trójkątna żółta budowla, do której wstęp jest surowo
wzbroniony, kurnik i... niedźwiedź siedzący w oburzająco ciasnej
klatce. Do takiego miejsca trafiła czwórka Amerykanów
zaprzyjaźniona z jednym z członków owej społeczności. Dani, jej
chłopak Christian i ich (zwłaszcza jego) koledzy, Josh oraz Mark,
poznali Pellego w Stanach Zjednoczonych, na uczelni, na której
wszyscy studiują. Scenariusz nie skupia się na początkach tej
relacji. Film rozpoczyna tragedia, przez jaką przechodzi Dani Ardor,
kiedy to Pelle jest już członkiem tej paczki przyjaciół. A potem
akcja przeskakuje o kilka miesięcy w przód. Dani niejako
przypadkiem dowiaduje się o planach swojego ukochanego, od którego
zdaje się być uzależniona. Ich związek jest istotnym elementem
tej historii - „Midsommar. W biały dzień” to również opowieść
o toksycznej relacji kobiety i mężczyzny, którzy niby się
kochają, ale... Dani z całą pewnością darzy bezgraniczną
miłością Christiana. Właściwie to kobieta ma coś na kształt
obsesji na jego punkcie. Całkowicie mu się podporządkowuje. Z
własnej nieprzymuszonej woli. Nadskakuje mu, choć on o to nie
zabiega. Christianowi ewidentnie niezbyt zależy na tym związku.
Trwa w nim, ale bez przekonania. Tak jakby czekał, aż ich związek
umrze śmiercią naturalną. Bo nie ma odwagi, żeby już teraz to
zakończyć – zadać taki cios kobiecie, która niedawno straciła
swoich najbliższych. Christian nie jest całkowicie pozbawiony
empatii, ale i trudno nazwać go sympatycznym młodym człowiekiem.
Egoizm nader często dochodzi w nim do głosu. Kierowanie się dobrem
Dani nie jest dla niego wartością nadrzędną, choć nie można mu
odmówić, że stara się jej nie skrzywdzić. Na tyle, na ile go
stać.
Florence
Pugh, którą fani horrorów mogą kojarzyć z „Uciszyć zło”
Olafa de Fleur Johannessona, w „Midsommar. W biały dzień”
wcieliła się w pierwszoplanową postać Dani Ardor. I to w jakim
stylu! Nie mam wątpliwości że ta kreacja zostanie ze mną na
dłużej, jeśli w ogóle kiedykolwiek zatrze się w mojej pamięci
(wątpliwe tym bardziej, że zamierzam co jakiś czas sobie tę
pozycję odświeżać). Już sama jej gra, nawet w oderwaniu od
wszystkich pozostałych bezcennych składników „Midsommar. W biały
dzień”, generuje przeróżne emocje. Pugh pod kierownictwem Ariego
Astera sprawia, że uczucia targające Dani przechodzą na widza. Jej
emocje stają się jego emocjami. Główna bohaterka i odbiorca filmu
z łatwością mogą się ze sobą stopić, zupełnie jak w
narkotycznych wizjach Dani o stapianiu się z Naturą (zaskakująco
wiarygodne efekty komputerowe i magnetyzujący surrealizm). Niewielka
społeczność, do której trafiają młodzi Amerykanie w swoim
przekonaniu żyje w symbiozie z Naturą. W harmonii, która rządzi
się jednak surowymi prawami. Dla mieszkańców skromnej szwedzkiej
osady, Natura jest świętością. Ale niedźwiedzi chyba to nie
dotyczy... W każdym razie głównym obiektem ich kultu jest
dwupłciowa Matka Natura, która w ich przekonaniu sprawuje
niepodzielną władzę nad wszelkim stworzeniem. A żeby dostąpić
jej łaski należy ściśle przestrzegać restrykcyjnych zasad.
Odprawiać prastare rytuały, prowadzić odpowiedni tryb życia i
oczywiście być gorliwym wyznawcą pewnej religii, która w
nietypowy sposób nieustannie się rozbudowuje. Ari Aster nawet nie
próbuje ukrywać, że Dani i jej przyjaciołom (i dwóm innym osobom
z zewnątrz) grozi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony
„uniżonych sług” Matki Natury. Do rodzinnej wioski Pellego
wchodzimy pełni obaw o jego towarzyszy – małą grupkę Amerykanów
pragnących poznać tę zupełnie nową dla nich kulturę. A nade
wszystko zobaczyć tutejsze obchody z okazji letniego przesilenia.
Wystarczy sam widok tego odizolowanego społeczeństwa, odzianych w
proste białe suknie mężczyzn, kobiet i dzieci mieszkających na
niewielkiej łączce otoczonej zwartą ścianą lasu. W przepięknym
i zarazem groźnym krajobrazie. Malowniczym, owszem, ale nie sposób
nie odnotować brudu przebijającego się przez to naturalne piękno
(tak, zdjęcia są z lekka pobrudzone). Zgnilizny toczącej to
miejsce. Czy zagrożenie jest tylko naturalne, czy również
nadprzyrodzone dowiemy się pod koniec filmu. A może nie. Zależy
jaką interpretację przyjmiemy. Bo Ari Aster nie pozbawia nas
możliwości odczytywania „Midsommar. W biały dzień” na różne
sposoby. Właściwie to zdaje się nas do tego zachęcać. Pozwala
sobie jednakowoż wyróżnić jedną z nasuwających się wersji. Ale
to potem. Ceremonię rozpoczynamy od szoku. Inaczej tego określić
się nie da. Wydarzenia, do których dochodzi pierwszego dnia święta
wyznawców sekty stworzonej przez Astera w oparciu o między innymi
mitologię nordycką, przywiodły mi na myśl „Funny Games”
Michaela Haneke i „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera.
To nie jest jakaś tam pierwsza lepsza rąbanka, beznamiętny pokaz
gore, których w kinie grozy pełno. Śmierć w „Midsommar.
W biały dzień” ma znaczenie. Obok tego nie sposób przejść
obojętnie i nie tylko dlatego, że praktyczne efekty specjalne,
które przy tym i innych makabrycznych sekwencjach wykorzystano robią
przerażająco realistyczne wrażenie. Powolna, nieznośnie intymna
praca kamer, dźwięki i ich brak (swoją drogą sama ścieżka
dźwiękowa tego filmu skomponowana przez Bobby'ego Krlica,
działającego pod pseudonimem The Haxan Cloak, zasługuje na
najwyższe odznaczenia – nie znam XXI-wiecznego horroru, który
mógłby konkurować z audio oprawą „Midsommar. W biały dzień”),
ponura aura i pewność. Ta dręcząca pewność, że już za moment
zobaczymy coś, czego wolelibyśmy nie widzieć. Co ja piszę? Fani
szeroko pojęto horroru na coś takiego prawdopodobnie długo czekali
(a przynajmniej spora ich część). A na tym bynajmniej nie kończy
się ten szarpiący nerwy spektakl przemocy. Umiarkowanie krwawy, ale
przede wszystkim pokazywany od psychologicznej strony – przez
pryzmat osób, które na swoje nieszczęście zderzają się z obcą
kulturą i przeżywają to na różne sposoby. Nas najbardziej będzie
interesowało spojrzenie młodej kobiety, która niedawno straciła
bliskich i naturalnie nadal bardzo to przeżywa. Kobiety, która trwa
w toksycznym związku. Toksycznym, bo jej pozycja w nim jest
zdecydowanie słabsza od pozycji jej partnera Christiana (dobra
kreacja Jacka Reynora). A Dani nie czyni większych starań, żeby to
zmienić. Wręcz przeciwnie: zdaje się okopywać na tej pozycji.
Robić wszystko co w jej mocy, by jej chłopak był zadowolony.
Zdając się przy tym nie zauważać, lub zbytnio się tym nie
przejmować, w jak poniżającym położeniu sama się stawia.
Rozwój, albo raczej zastój tego związku jest nie mniej intrygujący
od działalności wyznawców osobliwej religii, „zaszczytu”
poznania której dostępują protagoniści kinematograficznego
arcydzieła Ariego Astera.
Z
fantazją nakręcony (technicznych atrakcji tutaj nie brakuje, za
przykłady niech posłużą odwrócenie obrazu do góry nogami i
nakładanie się/przenikanie wielu zdjęć), doskonale odegrany,
bardzo nastrojowy, duszący folk horror ze szczyptą czarnego
humoru, oferujący dosyć prostą, ale jakże wciągającą opowieść,
która brzmi zarazem znajomo, jak i obco. Nowa-stara historia ubrana
w naprawdę fenomenalne techniczne łaszki. Orgazm murowany! Taki
właśnie w mojej ocenie jest „Midsommar. W biały dzień”,
drugi, po głośnym „Dziedzictwie. Hereditary”, pełnometrażowy
obraz amerykańskiego reżysera i scenarzysty Ariego Astera.
Człowieka, który posiada rzadko spotykany zmysł estetyczny.
Dziwacznie to brzmi w przypadku filmu, który nie wystrzega się
makabry, drastycznych i diablo wiarygodnie się prezentujących ujęć?
Nie ma ich znowuż aż tak wiele, ale te, które są według mnie
mogą spokojnie uchodzić za dzieła sztuki. Jak i wszystko w tej
produkcji. W „Midsommar. W biały dzień” śmierć dotyka nas
niemal osobiście. Żadna tam beznamiętna jatka, tylko właściwie
nieustające eksplozje emocji, które chciałoby się, żeby trwały
wieczność. Chociaż... Zważywszy na to, jak sponiewierał mnie ten
niespełna dwuipółgodzinny seans, dla mojej psyche chyba jednak
lepiej, że nie trwało to dłużej. Chociaż... No kurczę,
chciałabym w tej hipnozie, w jaką wprawił mnie genialny Ari Aster,
pobyć jeszcze z parę godzinek. Albo kilkanaście, albo... Dobrze,
już dość. Kto nie widział, błagam, niechże obejrzy! Niechaj
przeżyje to, co ja przeżyłam. A w każdym razie tego życzę
każdemu, kto po to cudo sięgnie. Każdemu to znaczy każdemu –
nie tylko fanom kina grozy, bo to jeden z tych filmów, który ma
dużą szansę zachwycić również osoby spoza tego kręgu.
FE-NO-MEN!
Wywołał we mnie tyle emocji, że po zakończeniu płakałam jeszcze z piętnaście minut... I nie do końca potrafię powiedzieć dlaczego. Prawdziwe arcydzieło.
OdpowiedzUsuń