Lucia 'Lucy' i Adrian Martinowie, małżeństwo z Manhattanu, od dwóch lat bezskutecznie starają się od dziecko. W końcu postanawiają poszukać wsparcia u mentora Adriana, obleganego lekarza zajmującego się płodnością, doktora Johna Hindle'a. Dzięki opracowanej przez niego metodzie zapłodnienia, Lucy już po pierwszej próbie zachodzi w upragnioną ciążę. Spodziewa się trojaczków, ale doktor Hindle informuje Martinów, że w takim układzie mogą wystąpić komplikacje. Aby ich uniknąć należy przeprowadzić selektywną redukcję: małżeństwo musi zdecydować czy zatrzymać dziewczynkę, czy dwóch chłopców. Wbrew radzie lekarza, Lucy skłania się ku redukcji płodów męskich. Adrian nie ukrywa, że wolałby zastosować się do zaleceń zaufanego doktora, ale widząc, jak bardzo zależy jej na córce, po namyśle przekazuje żonie, że zmienił zdanie. Lucy nie posiada się ze szczęścia... ale to nie trwa długo. W kobiecie powoli rośnie przekonanie, że padła ofiarą jakiegoś zagadkowego spisku.
Drugi pełnometrażowy film - po komedii „Wielkie wakacje Pee-Wee Hermana” z 2016 roku - amerykańskiego reżysera, scenarzysty, aktora, producenta telewizyjnego i muzyka Johna Lee, oparty na jego własnym pomyśle, który narodził się w jednym z najszczęśliwszych i zarazem najboleśniejszych okresów jego życia. Po zajściu jego żony w ciężę, która niestety zakończyła się poronieniem, Lee pogrążył się w lekturze „Piotrusia Pana” Jamesa Matthew Barriego. Jeden fragment mocno go zaniepokoił – rodzice wpatrujący się w okno, przez które wyleciały ich pociechy. Późniejszego reżysera i współscenarzystę „Fałszywego trafu” (oryg. „False Positive”) uderzyło wszechpotężne poczucie straty ludzi, którym w jego interpretacji skradziono najcenniejsze dobra jakie posiadali. Strata, ale i nadzieja na rychły powrót ukochanych latorośli. W poszukiwaniu kolejnych cegiełek tej budowli pomogła mu Alissa Nutting, a na karty scenariusza John Lee przelał tę opowieść wraz z Ilaną Glazer, która też wzięła na siebie kreację pierwszoplanowej postaci, Lucy Martin. Obraz został wyprodukowany przez kultową firmę A24, a prawa do dystrybucji na terenie Stanów Zjednoczonych nabyła internetowa platforma Hulu, która udostępniła go w czerwcu 2021, dosłownie parę dni po premierze na Tribeca Film Festival.
Nazywany współczesnym „Dzieckiem Rosemary” thriller psychologiczny i medyczny w reżyserii Johna Lee, który nie ukrywa, że powieściowe opus magnum Iry Levina i/lub pierwsza ekranizacja tego wybitnego horroru satanicznego wyreżyserowana przez Romana Polańskiego, miała wpływ na jego historię. Ponadto Lee czerpał choćby z takich produkcji, jak „Zagubiona autostrada” Davida Lyncha, „Taksówkarz” Martina Scorsese, „Lśnienie” Stanleya Kubricka i jednego ze swoich ulubionych filmów, „Opętania” Andrzeja Żuławskiego. Nie wszystkie z tych muz ujawniają się w tekście, niektóre da się wyczuć jedynie w sferze duchowej. Eteryczne istoty „wtopione” w tło. John Lee preferuje te obrazy, które pozostawiają pole na domysły widza. Nie jest zwolennikiem wykładania wszystkiego na tacy, narzucania jedynej słusznej interpretacji. Taki plan rozrysował więc dla swojego drugiego pełnometrażowego dziełka. W moim odbiorze zaskakująco nijakiej opowieści o małżeństwie w ciąży, że pozwolę sobie użyć określenia Adriana Martina. W tej roli Justin Theroux, ze strony którego nie zauważyłam żadnych niedociągnięć, ale jestem przekonana, że scenarzyści mogli dużo więcej wycisnąć z tej postaci. Podobny problem miałam z Lucią Martin, która woli być nazywana Lucy. Poprawny występ Ilany Glazer - acz wolałabym, żeby zamieniła się miejscami z Sophią Bush, która tym razem pokazała się jako zaufana koleżanka głównej bohaterki, też niecierpliwie wyczekująca swojego pierwszego dziecka - ale konstrukcja tej postaci mojego wzroku jakoś szczególnie nie przyciągała. Może dlatego, że już gdzieś to widziałam... Się przejadłam, niemniej ośmielę się stwierdzić, że twórcy „Fałszywego trafu” z dużym zrozumieniem podeszli do problemu niejednej współczesnej kobiety. Interesujący manifest feministyczny, którego głównym autorem jest mężczyzna (John Lee). Wnikliwa analiza tych przyszłych ojców, którym tylko wydaje się, że realnie wspierają swoje ciężarne partnerki. Przekonani, że tak samo to przeżywają. Są i kamyki wrzucone do ogródka lekarzy dającym swoim pacjentkom jasno do zrozumienia, że nie znają swoich ciał tak dobrze jak oni. Jak doktor John Hindle (boleśnie oczywista postać, powiedzmy, że ożywiona przez Pierce'a Brosnana), zarozumiały twórca kolejnej metody walki z bezpłodnością. Jeden z najbardziej rozchwytywanych ginekologów w Nowym Jorku, a niewykluczone, że i w całych Stanach Zjednoczonych. Lekarz-celebryta, który w swojej klinice stosuje bodaj najpopularniejszy system zapisów w tym niedoskonałym świecie. Nieznajomi na koniec kolejki, a reszta na cito. Szczęśliwie dla Martinów, Adrian był jednym z ulubionych studentów doktora Hindle'a. Inni muszą porządnie uzbroić się w cierpliwość, ale nie oni, przedstawiciele białej wyższej klasy średniej, dumni posiadacze przestronnego, nowocześnie urządzonego mieszkania na Manhattanie. On jest chirurgiem plastycznym, ona zawodowo zajmuje się marketingiem. Oboje marzą o dziecku, ale jej stosunek do doktora Johna Hindle'a niebawem zacznie się zmieniać. Nie będzie już taka pewna, że los wreszcie szeroko się do niej uśmiechnął. Co gorsza, Lucy powoli dystansuje się także od własnego męża. Zaczyna myśleć, że Adrian gra w przeciwnej drużynie, w drużynie diabolicznego lekarza. Rzeczywistość Lucy na naszych oczach coraz to częściej miesza się z koszmarami sennymi. Jak odróżnić fakty od majaków? Wytyczyć granicę między jawą a krainą marzeń sennych? Niektóre z tych wątpliwości zostają rozwiane przez samych twórców (na przykład krwawienie w trakcie kąpieli), ale zgodnie z medialnymi zapowiedziami reżysera i współscenarzysty „Fałszywego trafu”, resztę pozostawiono w gestii widza (na przykład akcja podejrzana z niedoskonałej kryjówki w pokoju hotelowym; co prawda niezbyt charakterystyczny moment, ale jakoś zapachniało mi „Psychozą” Alfreda Hitchcocka).
Jak mniemam „Fałszywy traf” Johna Lee miał być jednym z tych dreszczowców czy horrorów, które starają się przyprawić widza o iście paranoiczny zawrót głowy. W stylu tak zwanej Trylogii Apartamentowej Romana Polańskiego, którą tworzą „Wstręt” (1965), „Dziecko Rosemary” (1968) i „Lokator” (1976). Tak myślę, choć prawie tego nie czułam. W zasadzie gdyby nie logo A24 na „dzień dobry” (jak to się stało, że taki gigant kina grozy zaopiekował się tą pozycją? To mnie najbardziej w tej ekranowej operacji zastanawia), pewnie nie potrzebowałabym dużo czasu, by dojść do wniosku, że trafiłam na kolejny produkt z telewizyjnej taśmy. Gdzie ilość przeważnie jest ważniejsza od jakości. W zasadzie nie jestem uprzedzona do takich patrzydełek - zawsze to jakiś towarzysz w bezsenne noce, tj. lepsze to, niż gapienie się w sufit – ale parasol A24 tym razem mocno mnie zmylił. Nielicho skonfundowana, mimo że dobrze wiedziałam, iż „Fałszywy traf” po jednym festiwalowym pokazie trafił bezpośrednio do strefy VOD, którą na dobrą sprawę można nazwać „telewizją nowej generacji”. Ugrzeczniony, przegadany spektakl, którego chyba mogłabym postawić w jednym rzędzie z „Dzieckiem Rosemary”, z miniserialem Agnieszki Holland z 2014 roku. Tak, to mniej więcej ten klimat, ten wdzięk kontuzjowanej baletnicy. John Lee jest kojarzony głównie z podwórkiem komediowym, które to w jego ocenie jest chyba kimś w rodzaju dobrego sąsiada mroczniejszej przestrzeni gatunkowej. Z opowieści Johna Lee o jego „Fałszywym trafie” wnioskuję, że klasyfikuje go jako horror, nie thriller, w którym to kierunku ja mam czelność się skłaniać, i że świadomie przemycił do tej opowieści akcenty humorystyczne. Pewności nie mam, ale zgaduję, że z przymrużeniem oka należy traktować nienaturalne, „teatralne” oblicza badanej. Przejaskrawione uduchowienie odmalowujące się na jej twarzy. Najmocniej rzuciło mi się to w oczy podczas wstępnych badań w klinice Johna Hindle'a. Pierwsze oględziny ciała kandydatki (jednej z wielu) do programu tego śliskiego jegomościa. Nie miałam powodów sądzić, że to leczenie eksperymentalne, niedopuszczone do powszechnego użytku - wręcz przeciwnie! - ale tak czy owak, już przy kontakcie z Hindle'em zapaliła mi się w głowie wielka czerwona lampa. Może i powinnam trochę wstrzymać się z wydawaniem wyroków, nie oceniać „(nie)książki po okładce”, bo to może być sprytne pogrywanie na oczekiwaniach wdrukowanych przez podobne historie. Burzyciel czy wybawca? Takie pytanie może i będzie kołatało się w głowie jakiejś części odbiorców, ale ja nie poświęciłam nawet minuty na takie rozważania. Wiedziałam swoje i nikt mnie nie przekona... że czarne jest czarne, a białe jest białe? Mówi się, że pycha kroczy przed upadkiem i pewnie jest w tym sporo racji; powiem więcej, jakąś tam wywrotkę na pewno zaliczyłam. Nie spodziewałam się takich prawych i lewych sierpowych na ostatnim odcinku tej nierównej drogi. Same w sobie nadzwyczaj mocne nie były, ale po takiej lekkiej przeprawie nawet kuksańce mogą zaboleć. Człowiek może uwrażliwić się na najlżejsze bodźce po tak długim bezowocnych wypatrywaniu czegokolwiek na czym można by oko zawiesić. No dobrze, jakieś tam przebłyski były. Choćby tło społeczno-obyczajowe (tutaj dodam jeszcze potworną samotność ciężarnej kobiety, otoczonej „do bólu życzliwymi” ludźmi; pomijam już tak często poruszane w debacie publicznej komplikacje w sferze zawodowej) oraz pojedyncze oniryczne wstawki, które równie dobrze mogą albo rozgrywać się w umownym czasie rzeczywistym, albo być wyśnionym przypomnieniem wcześniej zaistniałych i wypartych zdarzeń. Sekwencje silniej zorientowane na podnoszenie napięcia prowadzono jakby z doskoku. Filmowcom widać bardzo się śpieszyło do nieważne czy cokolwiek wnoszących do fabuły, w większości niemiłosiernie mi się dłużących rozmów w pełnym świetle dziennym. Najgorzej znosiłam spotkania Lucy z rozszczebiotaną Corgan kreowaną przez Sophię Bush, która dała z siebie wszystko, ale ta postać to scenarzystom według mnie najmniej wyszła. Co nie znaczy, że miała silną konkurencję.
Śmiem przypuszczać, że drugie pełnometrażowe osiągnięcie w reżyserskiej karierze Johna Lee, prędko osunie się w otchłań zapomnienia. Niecałkowitego, bo najzacieklejsi eksploratorzy grozowej ziemi w mniej czy nawet bardziej odległej przyszłości zapewne „Fałszywy traf” wykopią. I niektórym to znalezisko z pewnością się spodoba. Farciarze. Mnie w każdym razie ta współczesna wariacja na temat „Dziecka Rosemary” (że pozwolę sobie użyć takiego górnolotnego określenia) nie porwała. Niemroczny amerykański dreszczowiec, czy jak kto woli horror, o depresji przedporodowej albo oburzającej zmowie za plecami kobiety spodziewającej się dziecka. Nie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz