Stronki na blogu

środa, 7 grudnia 2022

„Dotyk śmierci” (1988)

 

Lester Parson uwodzi zamożne wdowy, żeby pozyskać środki na obstawianie wyścigów konnych oraz darmowe mięso dla siebie i swoich zwierząt. Mężczyzna mieszka w zacisznym zakątku Włoch w obciążonym hipoteką domu, który prezentuje się na tyle okazale, żeby mógł wykorzystywać go w budowaniu swojej fałszywej kreacji człowieka sukcesu. Usypiać czujność niezależnych finansowo kobiet, które Lester zwykle wyszukuje w dziale z ogłoszeniami matrymonialnymi w lokalnej prasie. Seryjny morderca i kanibal, którego dobra passa powoli się kończy. Wszystko przez tajemniczego naśladowcę Parsona, zostawiającego organom ścigania, cenne dla nich i jednocześnie skrajnie niebezpieczne dla mięsożernego playboya, wskazówki. Lester nie ma wątpliwości, że ktoś stara się przypisać mu swoje własne zbrodnie i nie bardzo wie, jak temu przeciwdziałać.

Dotyk śmierci” (oryg. „Quando Alice ruppe lo specchio”, ang. „Touch of Death” aka „When Alice Broke the Looking Glass”; w Niemczech dystrybuowany pod tytułem „When Alice Broke the Mirror”) w reżyserii i na podstawie scenariusza Lucio Fulciego - nieodżałowanego twórcy między innymi „Nie torturuj kaczuszki” (1972), „Siedmiu czarnych nut” (1977), „Zombie pożeraczy mięsa” (1979), „Czarnego kota” (1981), „Nowojorskiego rozpruwacza” (1982) oraz tak zwanej Trylogii Śmierci, którą tworzą „Miasto żywej śmierci” (1980), „Hotel siedmiu bram” aka „Siedem bram piekieł” (1981) i „Dom przy cmentarzu” (1981) – powstał w ramach cyklu „The Masters of Thriller” („I maestri del thriller”), można powiedzieć sposobu włoskich filmowców na ominięcie cenzury: wrzucanie brutalnych produkcji bezpośrednio na rynek VHS bądź na małe ekrany. Pod szyldem „The Masters of Thriller” znalazły się między innymi takie pozycje, jak „The Murder Secret” Mario Bianchiego, „Bloody Psycho” Leandro Lucchettiego, „Massacre” Andrea Bianchiego, „Gate of Hell” Umberto Lenziego, „Duchy z Sodomy” i oczywiście nakręcony tuż po nich „Dotyk śmierci” Lucio Fulciego. W akcję „The Masters of Thriller” wciągnął Fulciego operator filmowy Silvano Tessicini, po powrocie tego pierwszego z Filipin, gdzie kręcił „Zombie pożeraczy mięsa 2” (1988). Główne zdjęcia do „Dotyku śmierci” ruszyły w drugiej połowie czerwca 1988 roku w Rzymie, a budżet wyniósł najmniej dwieście siedem milionów lirów włoskich, a najwięcej trzysta pięćdziesiąt milionów (różne sumy podawano).

Podobno na planie „Dotyku śmierci” atmosfera była dość napięta. Reżyser i autor scenariusza, włoski „poeta makabry” często kłócił się z producentami, którzy mieli zarzucać mu zbyt powolne tempo prac (poza ustalonym harmonogram), a Lucio Fulci negatywny wpływ na jego dzieło. Ponoć najbardziej denerwowało go upieranie się producentów przy jak największej liczbie ujęć. Dłuższe „zabawy z kamerą”, to dłuższa praca na planie, a zatem wyższy koszt wytworzenia produktu. Im krócej, tym taniej: z takiego założenia, zdaje się, wyszli niewygodni partnerzy Fulciego przy jednym z jego mniej znanych horrorowych projektów. Jeśli wierzyć opowieściom o spięciach na planie „Dotyku śmierci” (a szczerze mówiąc nie mam powodów, by nie wierzyć), to pozostaje mi tylko żałować, że jeden z największych mistrzów kina gore, nie trafił na bardziej ugodową ekipę producencką. Najlepiej taką, która dałaby mu całkowicie wolną rękę – nie ingerowała w proces twórczy, pozwoliła by ziściła się wizja autora tej historii. Kompletna wizja, a nie jakiś skrótowiec. Bo tak mi niestety to wyglądało – zupełnie jak ustawy uchwalane w polskim parlamencie: jakby pisane na kolanie, w środku nocy, po paru procentach, tak dla kurażu;) Potem raz za razem nowelizowane, rzadko z pożytkiem dla obywateli, ale przecież nie o to chodzi, żeby zrobić dobrze „poddanym”. Filmowcy nie mają tylu szans, co ustawodawcy (niekończąca się seria podobno poprawionych dzieł), a i śmiem podejrzewać, że są bardziej zmotywowani do zaspokajania potrzeb zwykłego szarego obywatela. Muszą się zdecydowanie bardziej starać, by „zgromadzić twardy elektorat”. A jak tu osiągnąć wymierne korzyści, kiedy inni rzucają ci kłody pod nogi, torpedują twoje dzieło? Wygląda na to, że jeden z włoskich gigantów filmowego horroru, na którymś etapie prac nad „Dotykiem śmierci” stracił serce do tego projektu. Przestało mu się to podobać, czemu ja tam się nie dziwię, ale niektórzy mogą, bo historia Lestera Parsona - zapewne wbrew przewidywaniom osoby, która ją wymyśliła - trochę zwolenników znalazła. Właściwie można chyba powiedzieć, że to jedno z najbardziej docenionych późniejszych filmów Lucio Fulciego. Rolę główną powierzono Brettowi Halseyowi, co w mojej ocenie było najlepszą decyzją podjętą w sprawie „Dotyku śmierci”. Odrażająca postać, przez widzów skojarzona z Henrim Désiré Landru, autentycznym francuskim seryjnym mordercą żyjącym w latach 1869-1922 (czyżby główne źródło inspiracji tego scenariusza Lucio Fulciego?), która, jak na moje oko, nie przysporzyła najmniejszych trudności Halseyowi. Przekonująca kreacja ludzkiej bestii, polującej na kobiety spragnione miłości. Lester Parson łączy „przyjemne z pożytecznym”. Przyjemne dla niego – rozrywka na najniższym poziomie, polegająca na odbieraniu życia bliźnim. Nie jestem pewna, czy żądza krwi w tym antybohaterze jest silniejsza od żądzy pieniądza. Potworny przewodnik po świecie przedstawionym w „Dotyku śmierci” pana Fulciego, zdążył uzależnić się od zakładów konnych. Hazardzista, do którego szczęście rzadko, jeśli w ogóle, się uśmiecha. Wiecznie spłukany i najwyraźniej niezamierzający „brudzić sobie rąk” uczciwą pracą. Łatwiej naciągać zdesperowane wdowy. Łaknące nowej wielkiej miłości kobiety w średnim wieku i z jakimś zapleczem finansowym. Poszukiwania odpowiednich kandydatek (na talerz) nie nastręczają mu żadnych trudności. To wręcz dziecinnie proste: wystarczy przeglądać lokalną prasę, a ściślej sektor z ogłoszeniami matrymonialnymi.

Tym, co odróżnia „Dotyk śmierci” Lucio Fulciego od bodaj większości tego typu historii (seryjny mordercy w akcji) jest wygląd zewnętrzny ofiar. Kobieta z zarostem i nieładnymi naroślami na klatce piersiowej, kobieta ze skazą na górnej wardze i kobiety po prostu bardziej wiekowe. Na oko mocniej posunięte w latach od Lestera Parsona, który wyraźnie zmusza się do obcowania z tymi nieszczęsnymi paniami. Przed nimi udaje mu się ukryć swoje prawdziwe uczucia, ale myślę, że nawet niezbyt uważny odbiorca „Dotyku śmierci” dostrzeże odrazę przemykającą przez jego twarz na tych okrutnych schadzkach. Niby randki wstrętnego drapieżnika. W sumie spodobała mi się ta odskocznia od jednej z niepisanych reguł ekranowych siekanin – prędzej oszpecimy, niż upiększymy odtwórczynie pechowych wdów. W tym miejscu wypada jednak zaznaczyć, że tutaj zdania są mocno podzielone. Jedno z najbardziej kontrowersyjnych posunięć w tym fikcyjnym światku? Można i tak to ująć. Tak czy owak, u mnie in plus. O popisie aktorskim Bretta Halseya już napomknęłam, więc przejdźmy do ostatniego punktu na mojej (subiektywnej) liście pozytywów podpatrzonych w „Dotyku śmierci”. Uczta gore. W większości wiarygodnie się prezentujące, całkiem śmiałe krwawe harce Lestera Parsona. Najmniej przekonująco w moich oczach wypadło ćwiartowanie zwłok (manekina, co nader mocno rzuca się w oczy) z początkowej partii „Dotyku śmierci”. Przedtem potwierdziły się niesmaczne podejrzenia, jakie ogarnęły mnie piętro niżej. W przestronnym domu najwyraźniej zajmowanym tylko przez mężczyznę i jego kota (w stajni tego kawalera nie do wzięcia mieszkają natomiast świnki). Hazardzistę, który sprowadza niczego nieświadome kobiety do swojego domu, a kiedy już nabiorą pewności, że znalazły prawdziwego księcia z bajki, wymarzony amant przemienia się w ogra. Gołymi rękami przeora twarz, a jeśli to nie wystarczy, to włoży głowę do piekarnika. Widz nie musi sobie niczego dopowiadać, w pewnym sensie i my zostajemy wepchnięci do tego kuchennego urządzenia. A gdy Lester akurat nie ma ochoty na tak mokrą robotę, albo po prostu chce załatwić sprawę jak najszybciej, zanim uszy do szczętu mu zwiędną, zawsze może postawić na stare, niedobre zadzierzgnięcie. Kiedy sytuacja tego wymaga, a raczej kiedy Lester poczuje się zagrożony, to jak każde zaszczute zwierzę uderzy również poza domem. Zaatakuje w biały dzień, ale nie tak zupełnie na widoku, aż takim ryzykantem nie jest. W każdym razie bez zmrużenia oka zrobi istną miazgę z istoty ludzkiej. „Dotyk śmierci” Lucio Fulciego posiada co prawda akcenty, które można uznać za humorystyczne, ale wydaje mi się, że sklasyfikowanie tej pozycji (choćby przez różne portale internetowe) jako horror komediowy to lekka przesada. Nie jestem pewna, czy te wszystkie niby zabawne sytuacje były zamierzone, czy raczej niechcący „wyszły w praniu” (wypadki przy pracy), ale myślę, że wszyscy zgodzimy się przynajmniej co do tego, że największą zagadką miał być „człowiek cień”. Lester widzi w nim swojego naśladowcę, ale wątpię, żeby wielu widzów zadowoliło się tym wyjaśnieniem. W końcu mamy do czynienia z dorosłym człowiekiem, który, już poza wszystkim innym, znalazł sobie niewidzialnego, przypuszczalnie nieistniejącego powiernika. Wyimaginowany wspólnik w zbrodni? Partner w nieakceptowalnym, ohydnym biznesie? A może największy wróg Parsona? Głos z taśmy. Tak naprawdę nieutrwalony na kasecie magnetofonowej, którą Lester puszcza, ilekroć najdzie go ochota na szczerą rozmowę z drugim (nie)człowiekiem. Wprawdzie nie zafrapował mnie ten wątek (ale pozytywnie zaskoczył ostatni rozdział tej dziwnej historii, finalny etap tego niecodziennego związku), jednakże gdyby to pociągnąć... Przenieść na obszar tutaj zajmowany przez małomiasteczkowego zbira, lokalnego cwaniaczka, lichwiarza, który, poza udzielaniem pożytek, przyjmuje nielegalne zakłady w legalnych gonitwach konnych (bukmacher z szarej strefy). Przez te „karki z pamiętnika mordercy” zdecydowanie najtrudniej było mi przebrnąć. Okropnie się wynudziłam.

Krótka historia pewnego mordercy. Przedstawiona jakby na pół gwizdka, bez należytego zaangażowania w szkaradnie skrzywiony żywot nieświętego. Nie wspominając już o jego ofiarach. „Dotyk śmierci” wielkiego Lucio Fulciego moich oczekiwań niestety nie spełnił. Nie powiedziałabym, że wygórowanych, bo takich szczytów, jak w jego najsłynniejszych produkcjach (np. „Hotel siedmiu bram” aka „Siedem bram piekieł”, „Zombie pożeracze mięsa”, „Nowojorski rozpruwacz”), takiego natężenia pożądanie niekomfortowych emocji, absolutnie sobie nie obiecywałam. Mimo wszystko nie przekreślam całego tego dzieła, wszystkich składników tej włoskiej mięsnej potrawki.

1 komentarz: