Stronki na blogu

sobota, 21 stycznia 2023

„Diabelskie warsztaty” (2022)

 

Niespełniony aktor Clayton Walker stara się o rolę demonologa w filmie fabularnym, a jego najpoważniejszym konkurentem jest znajomy z warsztatów teatralnych, występujący głównie w reklamach Donald. Z myślą o przygotowaniach do przesłuchania Clayton zamieszcza w internecie ogłoszenie skierowane do demonologów, na które odpowiada niejaka Eliza Atwood, kobieta mieszkająca samotnie w zacisznej okolicy, mająca doskonałe rozeznanie w interesujących go tematach. Uradowany Clayton niezwłocznie korzysta z zaproszenia w jej skromne progi, gdzie otrzymuje kolejną propozycję. Osobliwa gospodyni namawia go do wzięcia udziału w rytuale oczyszczenia, co wiąże się z koniecznością wydłużenia tej nietowarzyskiej wizyty.

W 2017 roku amerykański reżyser, scenarzysta, producent filmowy i długoletni fan horroru Chris von Hoffmann – między innymi „Drifter” (2016), „Potworna impreza” (2018), jeden segment w antologii grozy pt. „Phobias” (2021) – zajmował się projektem telewizyjnym w rodzaju „Strefy mroku” (1959-1964), antologicznego serialu łączącego w sobie satyrę i horror. W każdym razie ze wszystkich koncepcji ta propozycja von Hoffmanna wzbudziła największe zainteresowanie pozostałych członków ekipy, ale nigdy nie została zrealizowana. Projekt upadł w 2019 roku, ale Chris von Hoffmann nie zamierzał tak łatwo rozstać się ze swoimi pomysłami. Przekuł materiał w scenariusz filmowy, spisany pod natchnieniem swojej teatralnej muzy (wielka miłość do teatru), któremu ostatecznie nadał tytuł „Devil's Workshop” (pol. „Diabelskie warsztaty”). Nakręcony mniej więcej w dwa tygodnie nadnaturalny horror z elementami humorystycznymi/satyrycznymi spod szyldu Lionsgate, Grindstone Entertainment Group i innych, który we wrześniu 2022 roku trafił do strefy VOD i do wybranych kin między innymi w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych.

Roztrzepana opowieść o trzydziestoparoletnim niepewnym siebie kawalerze nazwiskiem Clayton Walker, z uporem maniaka próbującym zaistnieć w branży aktorskiej. Pokazać wszystkim niedowiarkom, że przez ostatnie kilkanaście lat nie gonił za nierealnymi marzeniami. W tę postać wcielił się Timothy Granaderos, który - i tutaj pewnie uplasuję się w mniejszości - w moim poczuciu przyćmił bodaj największą gwiazdę tej produkcji Radhę Mitchell (m.in. „Silent Hill” Christophe'a Gansa, „Zabójca” i „Duchy kanionu” Grega McLeana, „Opętani” Brecka Eisnera – remake „Szaleńców” George'a A. Romero - „Ofiara” Petera A. Dowlinga, „Dreamkatcher” Kerry'ego Harrisa). Chyba, bo obsadę „Diabelskich warsztatów” zasiliła też inna zanana twarz, a mianowicie Emile Hirsch, czołowy reprezentant warstwy satyrycznej w ciasnym, intymnym światku Chrisa von Hoffmanna. Umiarkowanie zabawna postać o imieniu Donald, która powstała w wyniku obserwacji współczesnych realiów poczynionych przez scenarzystę i zarazem reżysera „Diabelskich warsztatów”. Współczesnych celebrytów i prawdopodobnie największych autorytetów: ludzi skutecznie promujących samych siebie w cyberprzestrzeni. Taki zwykły śmiertelnik jak Clayton Walker nie może się równać z takim „zwierzęciem scenicznym” jak Donald. Co prawda ten ostatni może się pochwalić jedynie występami w reklamach, ale Clayton nawet tego mu zazdrości. Na dokładkę do sławy, jaką Donald cieszy się w Sieci. Urodzony aktor, wielki talent, który nie wiedzieć czemu się marnuje... Cóż, to tylko kwestia czasu, aż główny konkurent przodującego bohatera „Diabelskich warsztatów” Chrisa von Hoffmanna dołączy do największych gwiazd kina, aż całe narody będą przed nim klękać, na podobieństwo choćby prowadzącego zajęcia teatralne, na które obaj uczęszczają. Clayton nie wyobraża sobie innej przyszłość dla przemądrzałego Donalda, ale i nie ma zamiaru mu tego ułatwiać. Może i nie czeka go tak oszałamiająca kariera, jaka w jego przekonaniu jest pisana Donaldowi, ale najpewniej cieszyłby się nawet z pomniejszych ról w niszowych obrazach. Na razie jednak mierzy trochę wyżej – pierwszoplanowa postać w szykowanym raczej niewielkim wydarzeniu filmowym, postać, którą upatrzył sobie także jego znienawidzony znajomy. Obaj zaliczają wstępne przesłuchanie, a sprawę ma rozsądzić ponowny casting, termin którego już został wyznaczony. Clayton i Donald mają zaledwie parę dni na przygotowania, ale tylko jeden z nich traktuje to nad wyraz poważnie. Skrajnie nieostrożny przewodnik po tym dosyć obskurnym świecie przedstawionym – możliwe że Chris von Hoffmann za wzór wziął sobie tutaj „Teksańską masakrę piłą mechaniczna” Tobe'ego Hoopera, nigdy bowiem nie krył podziwu dla atmosfery panującej w tym kultowym slasherze. Skoro Clayton ubiega się o rolę domonologa, warto poszukać jakiegoś eksperta. Albo ekspertkę, bo na jego ogłoszenie odpowiada niejaka Eliza Atwood (Radha Mitchell), która swoje pierwsze wejście na te okrutnie podziurawione deski nie-teatru miała już w prologu. Jakiś telewizyjny program o zjawiskach nadprzyrodzonych? Twórcy „Diabelskich warsztatów” jeszcze do tego wrócą. Podczas pobytu Claytona w mrocznym domku wielce podejrzanej niewiasty, najwyraźniej osoby jak najbardziej kompetentnej do wspomożenia człowieka ubiegającego się o rolę domonologa. Wiedza i doświadczenie w dziedzinie okultyzmu. Eliza prowadzi dość pustelniczy żywot, ale jej drzwi zawsze są otwarte dla takich ludzi jak Clayton. Albo to stroniąca od bliźnich jednostka, która dla niego robi wyjątek. Twierdzi, że chce go uwolnić od złych duchów, które powoli unicestwiają jego ja. Porywacze ciał, niebędące godnymi przeciwnikami dla dziewczyny tak obytej w sferze tajemnej, jak Eliza Atwood. A przynajmniej takie wrażenie ta alarmująca nieznajoma stara się wywrzeć na swoim gościu. Uważnym słuchaczu, wprawdzie sceptycznie nastawionym do jej opowieści o duchach i demonach, ale naprawdę pilnie uczącym się do być może najważniejszego przesłuchania w swoim jak dotąd wybitnie rozczarowującym życiu.

Horror-durszlak. Trudno powiedzieć, czy skokowa narracja miała przykryć brak pomysłów na rozwinięcie poszczególnych, niezbyt wyszukanych wątków, czy Chris von Hoffmann w takim brutalnym „szarpaniu materiału” widział tę magiczną oryginalność niestrudzenie poszukiwaną przez jakąś część (nie tylko) miłośników kina grozy. Banalna historyjka podana w niebanalny sposób, o to chodziło? Cokolwiek kierowało głównym architektem „Diabelskich warsztatów”, owoc tych zagadkowych zabiegów, wzbudził we mnie lekkie, zdecydowanie niepożądane mdłości. Zupełnie jakby filmowcy za punkt honoru postawili sobie zadeptywanie wszelkich zalążków zainteresowania przynajmniej u takiego modowego bezguścia jak ja. Niepoprawnej zwolenniczki do bólu konwencjonalnych straszaków. Na gruncie fabularnym „Diabelskie warsztaty” na dobrą sprawę niczym się nie wyróżniają, powiedziałabym wręcz, że biegną dość utartą ścieżką na terytorium horroru, ale pod kątem technicznym mogą uchodzić za mały rarytas. Niekoniecznie absolutne novum w kinematografii grozy, ale na pewno niepospolite zjawisko, które skojarzyło mi się z sylwestrowymi pokazami fajerwerków. Gwarantowany ból głowy dla jednych, wyśmienita zabawa dla innych. Chris von Hoffmann i jego ekipa robią hałas – klasyczne „straszenie” efektami dźwiękowymi, którym nader rzadko towarzyszą „równie upiorne” obrazki. Raptowne przejścia, agresywne wrzutki (nieskoordynowana, szaleńcza zabawa w „buu!”), które nie pozwalały mi zsynchronizować się z rytmem tej opowieści. Głośne kolaże pomyślane jako wzmacniacze generalnie rzecz biorąc alarmującego, niepokojącego klimatu, co ciekawe panującego nie tylko w „jaskini” Elizy Atwood, najbardziej niezawodnymi, najwytrawniejszymi zabójcami mojego zainteresowania. Tak się marnuje dobre zdjęcia, powstałe pod kierownictwem Jacquesa Brautbara. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że robi się z tego kolejny szkodliwy trend w kinie grozy. W każdym razie ja coraz częściej obserwuję większą dbałość o kolorystykę obrazów, a mniejszą o ich sklejanie. Stylowe tace w niezgrabnych rękach. To tak na moje oko, oczywiście - inni „klienci klaustrofobicznej restauracji von Hoffmanna” mogą nie podzielać mojego rozdrażniania. Fabuła kręci się wokół tajemniczego rytuału, który nowa znajoma protagonisty ma zamiar przeprowadzić podobno na jego użytek. Clayton Walker zgadza się spędzić noc u ekscentrycznej Elizy Atwood, która podobno wypatrzyła w jego biednym ciele potencjalnych intruzów, jakieś nieczyste istoty powoli pożerające... jego duszę? W każdym razie Eliza informuje klasycznego niedowiarka, że wcześniej czy później jego osobowość zostanie całkowicie wyparta przez nieproszonych gości, z obecności których mężczyzna przynajmniej nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy. Bo chyba można założyć, że niespełniony aktor szukający natchnienia do upragnionej roli, stopniowo będzie zrzucał sceptyczny pancerzyk w nieprzytulnym domku domniemanej demonolożki? Tymczasem najmniej lubiana przez niego osoba miło spędza czas z dwiema paniami. Kameralna imprezka w domu jednej z nich, która wkrótce zamieni się w istne przesłuchanie, wedle Donalda, mające przysłużyć się obu stronom. On przygotuje się do castingu, a jedna z jego towarzyszek otrzyma coś w rodzaju katharsis. Jak to się ma do przeżyć Claytona? Gałąź niepasująca mi do pnia. Droga donikąd – takie tam niemałe dygresje, denerwującym sposobem na wyjście z twórczego impasu? Tak mi to niestety wyglądało. Kiedy utkniesz, kiedy nie masz pomysłu na pociągniecie lub spuentowanie rozmówek Claytona z podejrzaną panią, czy jakiegoś zastanawiającego zdarzenia pod jej (nie)gościnnym dachem, ratuj się Donaldem. Może przy jego wygłupach nagle cię olśni, a jeśli nie to zawsze można troszeczkę przesunąć wskazówki zegara w niewielkiej nieruchomości na odludziu. Innymi słowy, nie trzeba wracać do problematycznych(?) momentów, udać, że temat już się wyczerpał, a zatem warto zacząć następną dyskusję albo wreszcie zakasać rękawy, bo rytuał sam się przecież nie przygotuje. W zasadzie trzeba przygotować człowieka, który jako rzecze Eliza Atwood, wymaga wyegzorcyzmowania. Z wypowiedzi Chrisa von Hoffmanna wnoszę, że zależało mu na przywołaniu w „Diabelskich warsztatach” klimatu podpatrzonego w serialu „Strefa mroku” i w moim przekonaniu miał ku temu doskonałe narzędzie (zdjęcia!), ale niestety dla mnie zachciało mu się poskakać. Tyle dobrze, że chociaż na końcu (nie mówię o dowcipnych scenkach wciśniętych w napisy końcowe) było na czym oko zawiesić. Kameralna makabryczna uczta, którą nadpsuł wygenerowany komputerowo, porażająco tandetny ogień, a i nie miałabym nic przeciwko, gdyby rzadziej uciekano z kamerą. Więcej ujęć od przodu, mniej od tyłu w pierwszym cudnie niesmacznym uderzeniu. Nie dotyczy patrzenia pod nogi, bo doprawdy ładne rzeczy się tam wyrabiają:)

Strata czasu. Niekompletna, ale marna to pociecha. Jakiś diabeł mnie podkusił do wzięcia udziału w tych, nomen omen, „Diabelskich warsztatach”. Niepouczających zajęciach zorganizowanych przez Chrisa von Hoffmanna. Hałaśliwym wydarzeniu z paroma ironicznymi komentarzami społeczno-obyczajowymi (niekoniecznie przesadna krytyka naszej epoki). Miało to dziełko zadatki na niemożliwie brudny, niemiłosiernie klaustrofobiczny i frapująco, przerażająco paranoiczny horror okultystyczny, które w moim poczuciu pożarła przeklęta trampolina. Narracyjna gorgona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz