
Luke
przyjeżdża wraz z synem Joshem i swoją nową partnerką Gail do
drewnianej chaty w leśnej okolicy. Mały Josh nadal głęboko
przeżywa śmierć swojej matki, a Gail wykorzystuje swoje
doświadczenie jako psycholog dziecięca do niesienia pomocy chłopcu.
To niełatwe, bo on nie chce zaakceptować obecności nowej kobiety w
ich rodzinie. Ich relacja zaczyna się jednak poprawiać, gdy zostają
w chacie sami, ponieważ Luke'a wzywają obowiązki zawodowe. Krótko
po jego wyjeździe Gail i Josh poznają mieszkającą nieopodal
starszą kobietę imieniem Ruth, która handluje różnościami. Jej
asortyment zawiera między innymi łapacze snów, które najbardziej
interesują Josha, z powodu koszmarnych snów nawiedzających go od
przyjazdu do tego zacisznego miejsca. Gail nie wyraża zgody na to,
by chłopiec wszedł w posiadanie łapacza snów, ale Joshowi wkrótce
nadarza się okazja do pozyskania upragnionego przedmiotu bez wiedzy
swojej opiekunki. Wtedy koszmary odchodzą, ale jednocześnie pojawia
się coś śmiertelnie niebezpiecznego.
Amerykański
horror nastrojowy pt. „Dreamkatcher” to pełnometrażowy debiut
reżyserski Kerry'ego Harrisa. Scenariusz w oparciu o pomysły
Harrisa napisał Dan V. Shea, który nigdy nie wcześniej nie
stworzył scenariusza pełnometrażowego obrazu. A przynajmniej nie
przełożonego na ekran. Jedna z ról w „Dreamkatcher” przypadła
w dziale legendzie kina grozy, Lin Shaye, z rad której reżyser
chętnie korzystał (prywatnie Shaye i Harris są przyjaciółmi). W
pierwszoplanową postać wcieliła się natomiast Radha Mitchell,
fanom kina grozy znana między innymi z „Silent Hill” (2006),
„Opętanych” (2010) i „Duchów kanionu” (2016).
„Dreamkatcher” ukazał się w Internecie w kwietniu 2020 roku.
O
łapaczach snów pisał już choćby Stephen King, w swojej powieści
„Łowca snów”, zekranizowanej przez Lawrence'a Kasdana w 2003
roku. Ale w „Dreamkatcher” (nie „Dreamcatcher”) w
przeciwieństwie do Kinga przedmiot ten, albo tylko do niego podobny,
stoi w centralnym punkcie – z niego bierze się cały koszmar,
który rozgorzeje w pewnej leśnej chatce. Pierwsza scena
(niewykluczone, że zainspirowana „Lśnieniem” Stanleya Kubricka)
działa na wyobraźnię. Nastrojowa ścieżka dźwiękowa i widok „z
lotu ptaka” na rozległe, zwarte lasy, przez które przebiega
asfaltowa droga, którą właśnie pokonuje jeden samochód. Siedzą
w nim ludzie, którzy już od jakiegoś czasu starają się stworzyć
szczęśliwą rodzinę. A przynajmniej takie starania wykazują
dorośli: kompozytor muzyczny imieniem Luke i jego partnerka Gail
(przyzwoita kreacja Radhy Mitchell) będąca psychologiem dziecięcym
(o przepraszam: psycholożką dziecięcą). Nieletni syn mężczyzny,
Josh (dobra kreacja Finlaya Wojtaka-Hissonga, który swoją drogą
nie mógł zobaczyć na ekranie efektów swoich starań, bo jego
opiekunowie uznali, że jest za młody na takie filmy), nie jest
natomiast przekonany do obecności nowej kobiety w ich życiu. Tęskni
za matką, która jakiś czas temu utonęła w stawie i co zrozumiałe
nawet nie chce myśleć o tym, że ktoś mógłby zająć jej
miejsce. Gail nie robi nic, co wskazywałoby na to, że chce zastąpić
chłopcu matkę. Zależy jej na bliskiej relacji z tym
straumatyzowanym chłopcem, ale też nie chciałaby, żeby zapomniał
o swojej rodzicielce. Widać, że kobieta nie jest psychoterapeutką
tylko z nazwy – twórcy zadbali o to, by główna bohaterka
„Dreamkatcher” zachowywała się tak, jak można się tego
spodziewać po osobie z jej doświadczeniem zawodowym. Nie naciska
chłopca, nie złości ją jego negatywne nastawienie, nie traci
cierpliwości, nie obraża się, ani nic w tym rodzaju. Gail wie, że
Josh potrzebuje czasu oraz dużo uwagi, również jej, osoby mającej
doświadczenie w pracy z cierpiącymi dziećmi, i to wszystko mu
zapewnia. W końcu jej starania zaczynają przynosić efekty.
Chłopiec powoli się przed nią otwiera; mniej traktuje ją jak
wroga, a bardziej jak powierniczkę. Są sami w tym odizolowanym
miejscu. W dodatku bez samochodu, ponieważ zabrał go Luke
(nieprzykuwająca uwagi rola Henry'ego Thomasa), nagle wezwany do
miasta w celach zawodowych. W pobliżu nich, jak pewnego dnia
odkrywają, znajduje się tylko jedna osoba: starsza pani (jak zwykle
widowiskowy wkład Lin Shaye – normalnie, kocham tę aktorkę!),
która handluje różnymi dziełami własnych rąk. Fani gatunku w
tym momencie powinni już mieć pewność, że „Dreamkatcher”
Kerry'ego Harrisa bazuje na sprawdzonych motywach. Doskonale znanych
każdemu długoletniemu miłośnikowi horrorów składnikach
fabularnych. Mamy przecież wyjazd do odludnego, malowniczego, ale
bezsprzecznie tchnącego też jakąś, w sumie niezbyt ukrytą,
groźbą, miejsca. Mamy coraz bardziej alarmująco zachowuje się
dziecko i osobę dorosłą, która stara się mu pomóc, ale z czasem
naturalnie sytuacja się komplikuje. Mamy też przeklęty przedmiot,
którym tym razem uczyniono coś przynajmniej przypominającego
łapacza snów (twórcy nie starają się zasiać w nas wątpliwości,
co do właściwości tej rzeczy, w posiadanie której wchodzi mały
Josh). I wreszcie dziwaczną sąsiadkę, a w każdym razie tak
odbieraną przez Gail. Starszą kobietę imieniem Ruth z nietypowym
hobby, która... Ujmijmy to tak: rozwój tej postaci nie odbiega od
znanej chyba każdemu wielbicielowi gatunku normy. Właściwie już
od pierwszego jej występu na ekranie w dużym stopniu wiadomo, jaką
rolę odegra w tej historii.
„Dreamkatcher”
dość uparcie trzyma się konwencji horrorów o zjawiskach
nadprzyrodzonych, ale też wprowadza jeden mniej powszechny element
(aczkolwiek nie będący absolutną innowacją), wokół którego tak
naprawdę „ta karuzela się kręci”. Nie jest to nieistotny
dodatek do fabuły, tylko można rzec integralny jej składnik. Mowa
oczywiście o tytułowym przedmiocie, który będzie miał wielce
negatywny wpływ nie tylko na jego nowego posiadacza, ale także,
pośrednio, tymczasową opiekunkę tego drugiego. Mógłby wprawdzie
film Kerry'ego Harrisa być chociaż trochę mniej przewidywalny, ale
nie mogę powiedzieć, że „Dreamkatcher” uderzył mnie
nieumiejętnym wykorzystaniem lubianych przeze mnie motywów. Nie
jest to wprawdzie mistrzostwo świata, ale przynajmniej nie musiałam
zmagać się z jakimiś oderwanymi od reszty, przypadkowymi wątkami,
niekonsekwentnym, nieprzyswajalnie niezrównoważonym prowadzeniem
akcji, czy po prostu niewyobrażalnie beznamiętnym kalkowaniem. Tak,
dostałam tradycyjną opowiastkę o chłopcu dręczonym przez jakąś
złą siłę (właściwie to nie „jakąś”, bo szybko ją
nazwałam – tego twórcy też nie ukrywali) i kobiecie coraz
bardziej utwierdzającej się w przekonaniu, że z jej małym
podopiecznym jest dużo gorzej, niż zakładała. Gail czuje się
coraz mniej bezpiecznie w towarzystwie nieletniego syna swojego
partnera. Jednak to to, co dzieje się z chłopcem w tej odosobnionej
okolicy (drewniana chata stojąca na niewielkiej łączce, którą z
kolei otaczają rozległe lasy) może przyciągać większą uwagę
widzów, nie tylko dlatego, że walka jaką prawie każdej nocy toczy
Josh jest „największym popychadłem akcji”. „Gra pierwsze
skrzypce” w rozwoju tej nieskomplikowanej, schematycznej opowieści.
O uwagę widzów walczy też forma. To znaczy zmagania Gail rzadziej
przetykano, przynajmniej w zamyśle, upiornym wstawkami. Więcej
takich zabiegów zaobserwujemy w nocnych przejściach Josha. Nie są
one wprawdzie tak wyraziste, tak dosadne, tak efekciarskie, żeby
zadowolić wszystkich. Problem z „Dreamkatcher” mogą mieć
przede wszystkim te osoby, które nastawiają się na multum efektów
specjalnych i jump scenek. Dawki i tego, i tego są raczej
niewielkie. (Na marginesie: z tych wszystkich w zamyśle upiornych
dodatków wyróżniłabym gruby, skrzeczący głos chwilami
wydobywający się z gardła Josha). Odnosiłam wręcz wrażenie, że
twórcom „Dreamkatcher” bardziej zależało na psychologicznym
wymiarze scenariusza, niż wizualnych (a w przypadku jump scenek
też audio) dodatkach ukierunkowanych na strasznie odbiorców. Na
zasiewaniu niepokoju w bardziej subtelny sposób, poprzez coraz
wyraźniejsze sugestie poważnych zmian zachodzących w bohaterach.
Postawa Josha względem Gail zmienia się przynajmniej dwukrotnie.
Poznajemy go jako chłopca niechętnie nastawionego do nowej
dziewczyny swojego ojca, z którą jednak potem nawiązuje nić
porozumienia. Druga zmiana, oczywiście na gorsze, zachodzi w nim pod
wpływem nie tak znowu tajemniczej mocy, która wydostaje się
wiadomo skąd. Później może się to jeszcze zmienić, ale
prawdopodobniej będzie to też zależeć od Gail. Bo w niej też
zachodzą zmiany, tj. jej stosunek do Josha zmienia się w odpowiedzi
na zmiany zachodzące w nim. Nic odkrywczego w materii kina grozy,
ale w moich oczach „Dreamkatcher” właśnie tym najbardziej się
bronił. Dynamicznymi postaciami, rozgrywanymi w bądź co bądź
angażującym mnie stylu. Nieprzekombinowanym, aczkolwiek montaż...
Tak, tutaj przedobrzono. Te nagłe cięcia, gwałtowne przeskoki
akcji trochę wybijały mnie z rytmu, na chwilę rozpraszały uwagę.
Pochwalić natomiast muszę jeszcze wybór miejsca akcji (leśne
pustkowie), ale i jak sądzę na mały plusik zasługuje sposób
przedstawienia tak otaczającego chatę lasu, jak i wnętrza samej
tej drewnianej nieruchomości. W miarę mroczny to film, chociaż
przydałoby się jeszcze to podkręcić. Choćby przez bardziej
zdecydowane próby „ściśnięcia” i tak niewielkich przecież
pomieszczeń w tym osamotnionym domku. Wygenerowania zdecydowanie
silniejszego poczucia klaustrofobii, przynajmniej we mnie, bo nie
wykluczam, że niektórym odbiorcom „Dreamkatcher” tyle
wystarczy, by poczuć się mocno nieswojo, by zrobiło im się
naprawdę duszno. Wątpię jednak, żeby pełnometrażowy debiut
reżyserski Kerry'ego Harrisa usatysfakcjonował tych sympatyków
horrorów nastrojowych, którzy lubią być zaskakiwani, bo nawet
zakończenie niezwykle łatwo przewidzieć. Toż to oczywistość! A
nie sądzę, żeby nie dało się do tego dokleić czegoś
niespodziewanego. Ale, ale jest jeszcze jedna scena przerywająca na
moment napisy końcowe. Więc może tutaj... Nie, też standard.
Dotychczasowy
odzew na „Dreamkatcher” Kerry'ego Harrisa, delikatnie mówiąc,
nie jest zachęcający. Przynajmniej na razie film ten zbiera głównie
skrajnie negatywne recenzje, więc pewnie lepiej dwa razy się
zastanowić, zanim podejmie się to... hmm... ryzyko. Ciężko
przechodzi mi to przez klawiaturę z tego prostego powodu, że
osobiście nie uważam tego filmowego przedsięwzięcia za jakąś
druzgocącą porażkę. Moim zdaniem ani to wpadka, ani pozycja
obowiązkowa dla każdego miłośnika horrorów o zjawiskach
nadprzyrodzonych. Konwencjonalne, niezaskakujące, ale mimo tego dość
wciągające kino, utrzymane w miarę (acz bez szaleństw) mrocznym
klimacie i mogące pochwalić się paroma solidnymi występami
aktorskimi z niezastąpioną Lin Shaye na czele stawki. Oraz dość
satysfakcjonującym podłożem psychologicznym, przy czym i w tej
materii radziłabym nie nastawiać się na niezapomniane wrażenia.
Może i to horror dla mniej wymagających odbiorców, ale... Ja tam
ogromnych wymagań nie mam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz