niedziela, 28 sierpnia 2016

„The Darkness” (2016)


Peter i Bronny Taylorowie wraz ze znajomymi oraz dwójką dzieci, nastoletnią Stephanie i młodszym autystycznym Michaelem, obozują w Wielkim Kanionie. Ich syn znajduje w podziemnej jaskini czarne kamienie z podobiznami zwierząt i nikogo o tym nie informując zabiera je ze sobą. Po powrocie do domu Taylorowie świadkują dziwnym zjawiskom, o które podejrzewają Michaela. Chłopiec tymczasem dużo czasu spędza w swoim pokoju, uporczywie wpatrując się w jedną ścianę, w której jakoby znajduje się jego przyjaciółka Jenny. Peter i Bronny starają się ignorować niepokojące zachowanie syna, do czasu aż, jak wszystko na to wskazuje, jego poczynania zaczynają zagrażać innym. Wkrótce nabierają przekonania, że zachowanie Michaela nie jest ich jedynym problemem, że w domu zagnieździły się jakieś byty, które bynajmniej nie mają przyjaznych zamiarów.

Dotychczasowa twórczość Grega McLeana nie pozostawia żadnych wątpliwości, że postanowił realizować się w kinie grozy. W pełnym metrażu, jako reżyser i scenarzysta debiutował w 2005 roku, zwracając uwagę wielbicieli szeroko pojętego horroru swoim „Wolf Creek”. Dwa lata później ukazał się animal attack zatytułowany „Zabójca”, wyreżyserowany do spółki z Johnem Blushem, na podstawie scenariusza McLeana. Po długiej przerwie kilka lat poświęcił na rozwijanie pomysłu, który zyskał uznanie tak wielu fanów krwawego kina grozy, dokręcając kontynuację „Wolf Creek” i współtworząc miniserial na podstawie swojego najważniejszego filmowego przedsięwzięcia. Jeśli wierzyć zapowiedziom wkrótce ma ukazać się trzecia odsłona „Wolf Creek” również wyreżyserowana przez McLean, co każe mi sądzić, że ma ambicję zrobić z tego „niekończącą się historię”… Jednak pomiędzy „Wolf Creekami” McLean znalazł chwilę na stworzenie czegoś innego, znacznie różniącego się od jego najpopularniejszego osiągnięcia. Jego najnowszy horror, „The Darkness” nie bazuje na stylistyce torture porn, jak „Wolf Creek” tylko porusza się w ramach schematu ghost story. Scenariusz opracowali Shayne Armstrong, Shane Krause i oczywiście sam McLean, a budżet, którym dysponowali twórcy „The Darkness” opiewał na cztery miliony dolarów. Inwestycja już się zwróciła, przynosząc nawet jako taki zysk (szacuje się, że dotychczasowe wpływy przekroczyły sumę dziesięciu milionów dolarów), ale nie spotkała się z wielkim uznaniem widzów.

„The Darkness” to jeden z tych w zamyśle nastrojowych horrorów traktujących o zjawiskach nadprzyrodzonych, o którym szybko się zapomina, bo w ogólnym zarysie niczym się nie wyróżnia na tle całego podgatunku. Konsekwentne poruszanie się w ramach konwencji samo w sobie nie jest złe, przynajmniej nie dla mnie, pod warunkiem, że twórcy takiego straszaka zadbają o odpowiednią oprawę audiowizualną. W erze, jak ja je nazywam, filmowych plastików nie jest to łatwe, a często nawet niepożądane, wszak wielu tak zwanych masowych odbiorców zdaje się całkowicie akceptować silnie skontrastowane, dopieszczone, pastelowe zdjęcia w kinie grozy. Śmiem przypuszczać, że Greg McLean nakręcił „The Darkness” głównie z myślą o takich widzach, najprawdopodobniej nastawiając się jedynie na wielomilionowy zysk. I jak się okazało udało mu się zarobić na tej produkcji, aczkolwiek nie zdołał wkraść się w łaski szerokiej opinii publicznej. Te w większości negatywne reakcje na „The Darkness” w sumie napawają mnie nadzieją na „lepsze jutro dla filmowego horroru”, bo wydaje mi się, że zmusić wielu współczesnych twórców do powrotu do korzeni kina grozy mogą przede wszystkim opinie tzw. masowych odbiorców. Ale dość tych dygresji, przejdźmy do krótkiej subiektywnej oceny najnowszego tworu Grega McLeana, reżysera, który jak się okazuje z miernym skutkiem na chwilę zrobił sobie przerwę w dokręcaniu kolejnych obrazów opartych na jego pełnometrażowym debiucie. Scenariusz „The Darkness” stanowi zbitkę klisz, najczęściej kojarzonych z ghost stories, ale nie tylko. Motyw autystycznego, podejrzanie się zachowującego dziecka może przywodzić na myśl thrillery o morderczych nieletnich, ale pozostałe popularne wątki wtłoczone w fabułę horroru McLeana są już silnie zakorzenione w tradycji produkcji o zjawiskach paranormalnych. Tak więc żadnym zaskoczeniem dla fanów horrorów nastrojowych o nadprzyrodzonych bytach nie powinny być sekwencje obrazujące krany, które same się odkręcają, samoistnie zamykające się drzwi, dziwne hałasy rozlegające się wewnątrz domu zamieszkałego przez rodzinę Taylorów oraz nieprzyjemne zapachy w kuchni, których źródła nie sposób zidentyfikować. Motyw rzekomej wymyślonej przyjaciółki najmłodszego domownika również „jest częstym bywalcem” horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, zostaje więc wątek przewodni, czyli źródło niepoddających się racjonalizacji incydentów, mających miejsce w domu Taylorów. Tutaj widać mały powiew świeżości, szczególnie w formie indiańskiego rytuału, w przeszłości odprawionego w Wielkim Kanionie (początkowe malownicze zdjęcia tego miejsca zaparły mi dech w piersi), przy czym same odniesienia do kultury indiańskiej, w tym przypadku Anasazi są dosyć powszechne w amerykańskich horrorach, więc o innowacyjnych szkielecie wątku przewodniego nie może być mowy – odrobinę oryginalności widać jedynie w szczegółach (czarne kamienie, zwierzęta, które przywołują, osoba nieczująca strachu zdolna zatrzymać potężne byty wdzierające się do znanej nam rzeczywistości i oczywiście Wielki Kanion). Ktoś może powiedzieć, że właśnie w takich subtelnych, znanych zagraniach tkwi urok ghost stories, że to minimalistyczna forma silnie osadzona w tradycji podnosi jakość nastrojowych horrorów i oczywiście będzie miał rację. Z całą pewnością byłabym zadowolona z takiego sznytu, gdyby nie plastikowa realizacja, niepozwalająca wypracować przynajmniej zalążków mrocznego klimatu niezdefiniowanego zagrożenia.

Już pierwsze nieśmiałe próby manifestacji obecności czegoś nieznanego w domu Taylorów kazały mi sądzić, że operatorzy i oświetleniowcy pod wodzą McLeana zapewne nie zdołają zadbać o odpowiednią oprawę wizualną. W horrorach często spotykam się albo ze zbyt oszczędnym sztucznym oświetleniem, uniemożliwiającym mi przyjrzenie się wszystkim szczegółom, albo z nazbyt obfitym. W „The Darkness” miałam do czynienia z tym drugim niedociągnięciem, co w połączeniu z pastelowymi barwami, którymi nasycono większość zdjęć odzierało wszelkie manifestacje nieznanego z tak pożądanej atmosfery grozy. Tytuł filmu jest mylący, bo choć uporczywie wypatrywałam owej ciemności nie zdołałam jej dostrzec, nawet podczas nadmiernie oświetlonych zdjęć nocnych. Pozbawienie sekwencji zasadzających się na sygnalizowaniu obecności jakichś nadprzyrodzonych bytów mrocznej otoczki i charakterystycznych, mrożących krew w żyłach dźwięków sprawiło, że absolutnie wszystkie manifestacje nieznanego przyjmowałam bez emocji, tak jakbym patrzyła na popijanie herbatki w rodzinnym gronie, a nie świadkowała zwiastunom wielkiego niebezpieczeństwa, w obliczu którego stanęli główni bohaterowie filmu. Nawet całkiem pomysłowe ciemne odciski rąk pojawiające się nagle na ścianach, a w jednym momencie również na ludzkim ciele oraz czerwone rysunki demonów pokrywające sufit i ściany łazienki Taylorów nie zdołały mnie pobudzić, właśnie przez „niemoc twórczą” w warstwie audiowizualnej. Nie wspominając już o końcowej ingerencji komputera, której przecież nie mogło zabraknąć we współczesnym mainstreamowym straszaku (ironia) i która oczywiście musiała wręcz razić brakiem realizmu. W takim rozrachunku (ażeby uniknąć odbiegania myślami od spektaklu rozgrywającego się przed moimi oczami) musiałam poszukać czegoś, na czym mogłabym zawiesić wzrok i znalazłam jedynie całkiem ciekawe wątki dramatyczne. Relacji międzyludzkich nie trzeba było wyłuszczać z dbałością o podskórną grozę, jak wypadało to czynić podczas manifestacji nieznanego, a zważywszy na to, że twórcy „The Darkness” ewidentnie nie mieli pojęcia, jak wygenerować mroczną oprawę audiowizualną zapewne dlatego moim zdaniem najlepiej wypadli w wątkach dramatycznych. Świetny duet złożony z Kevina Bacona i Radhy Mitchell zrobił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby wykreować wiarygodne postacie małżeństwa, które przeżywa kryzys, jakiś czas temu zapoczątkowany zdradą mężczyzny. Ich egzystencję komplikuje autyzm syna, a ściślej niepokojące zachowania, które jak zauważają zaczynają stanowić zagrożenie dla innych oraz kompleksy ich nastoletniej córki, które prowadzą do choroby. Coraz częściej sięgająca po alkohol Bronny najwięcej czasu spędza z Michaelem (również przekonująca kreacja Davida Mazouza), zauważalnie mając z nim lepszy kontakt niż Peter, który z kolei lepiej dogaduje się ze Stephanie (moim zdaniem najsłabsza aktorsko Lucy Fry). Niby nic odkrywczego – ot, sztampowa historia rodziny z problemami, która nagle musi zmierzyć się z nieoczekiwanym zagrożeniem w postaci agresywnych bytów gnieżdżących się w ich domu, ale na tyle zgrabnie wyłuszczona, żebym miała na czym zawiesić oko. A nawet wzbogacona odrobiną napięcia w formie rzekomych morderczych skłonności Michaela. Muszę też wspomnieć o jednej sekwencji, która niemalże wycisnęła mi łzy z oczy, a mianowicie smutnym końcu psa sąsiada, ale poza tym nie znalazłam w „The Darkness” niczego, co wykrzesałoby ze mnie jakieś żywsze emocje. No może poza rozbawieniem w końcowych partiach, bazujących na znanym motywie wynajętych kobiet, które przybywają do Taylorów celem wypędzenia duchów z ich domostwa, co czynią w niezamierzenie zabawnym stylu. UWAGA SPOILER I irytacją przewidywalnym happy endem, podkreślonym ostatnim sielankowym ujęciem szczęśliwej rodzinki niby żywcem wyjętej z jakiejś pocztówki KONIEC SPOILERA.

O „The Darkness” trudno nawet powiedzieć, że miał techniczny potencjał, który został zaprzepaszczony, bo wydaje się, że od razu wykoncypowano sobie, że najlepiej dostosować się do głównego nurtu, pomijając oczekiwania długoletnich fanów kina grozy albo zwyczajnie brakło wyczucia gatunku. Choć pomijając końcówkę minimalistyczne, nieprzekombinowane manifestacje nieznanego w większości silnie osadzone w tradycji ghost strories same w sobie jak dla mnie były trafionym pomysłem to niestety pozbawiono je siły rażenia nieudolną realizacją. Gdybym chociaż na początku filmu dostrzegła jakieś zalążki atmosfery mrocznego niezdefiniowanego zagrożenia mogłabym przyznać, że „The Darkness” miał w sobie potencjał, jeśli chodzi o warstwę wizualną, ale w takim rozrachunku mogę jedynie stwierdzić, że koncepcja tekstowa obiecywała miły powrót do korzeni, co stosunkowo szybko zostało zaprzepaszczone niezadowalającą realizacją.

2 komentarze:

  1. Oj, a plakat wygląda tak ciekawie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie ten film to taki bardziej film akcji może niż horror. Ale jednak lepiej mi się go oglądało niż The Remains, który mimo lepiej skonstruowanej atmosfery trochę mnie wynudził.

    OdpowiedzUsuń