Peter i Bronny Taylorowie wraz ze znajomymi oraz dwójką dzieci, nastoletnią
Stephanie i młodszym autystycznym Michaelem, obozują w Wielkim Kanionie. Ich syn
znajduje w podziemnej jaskini czarne kamienie z podobiznami zwierząt i nikogo o
tym nie informując zabiera je ze sobą. Po powrocie do domu Taylorowie świadkują
dziwnym zjawiskom, o które podejrzewają Michaela. Chłopiec tymczasem dużo czasu
spędza w swoim pokoju, uporczywie wpatrując się w jedną ścianę, w której jakoby
znajduje się jego przyjaciółka Jenny. Peter i Bronny starają się ignorować
niepokojące zachowanie syna, do czasu aż, jak wszystko na to wskazuje, jego
poczynania zaczynają zagrażać innym. Wkrótce nabierają przekonania, że
zachowanie Michaela nie jest ich jedynym problemem, że w domu zagnieździły się
jakieś byty, które bynajmniej nie mają przyjaznych zamiarów.
Dotychczasowa twórczość Grega McLeana nie pozostawia żadnych wątpliwości,
że postanowił realizować się w kinie grozy. W pełnym metrażu, jako reżyser i
scenarzysta debiutował w 2005 roku, zwracając uwagę wielbicieli szeroko
pojętego horroru swoim „Wolf Creek”. Dwa lata później ukazał się animal attack zatytułowany „Zabójca”,
wyreżyserowany do spółki z Johnem Blushem, na podstawie scenariusza McLeana. Po
długiej przerwie kilka lat poświęcił na rozwijanie pomysłu, który zyskał
uznanie tak wielu fanów krwawego kina grozy, dokręcając kontynuację „Wolf Creek”
i współtworząc miniserial na podstawie swojego najważniejszego filmowego
przedsięwzięcia. Jeśli wierzyć zapowiedziom wkrótce ma ukazać się trzecia
odsłona „Wolf Creek” również wyreżyserowana przez McLean, co każe mi sądzić, że
ma ambicję zrobić z tego „niekończącą się historię”… Jednak pomiędzy „Wolf
Creekami” McLean znalazł chwilę na stworzenie czegoś innego, znacznie
różniącego się od jego najpopularniejszego osiągnięcia. Jego najnowszy horror, „The
Darkness” nie bazuje na stylistyce torture
porn, jak „Wolf Creek” tylko porusza się w ramach schematu ghost story. Scenariusz opracowali
Shayne Armstrong, Shane Krause i oczywiście sam McLean, a budżet, którym
dysponowali twórcy „The Darkness” opiewał na cztery miliony dolarów. Inwestycja
już się zwróciła, przynosząc nawet jako taki zysk (szacuje się, że
dotychczasowe wpływy przekroczyły sumę dziesięciu milionów dolarów), ale nie
spotkała się z wielkim uznaniem widzów.
„The Darkness” to jeden z tych w zamyśle nastrojowych horrorów traktujących
o zjawiskach nadprzyrodzonych, o którym szybko się zapomina, bo w ogólnym zarysie
niczym się nie wyróżnia na tle całego podgatunku. Konsekwentne poruszanie się w
ramach konwencji samo w sobie nie jest złe, przynajmniej nie dla mnie, pod
warunkiem, że twórcy takiego straszaka zadbają o odpowiednią oprawę
audiowizualną. W erze, jak ja je nazywam, filmowych plastików nie jest to
łatwe, a często nawet niepożądane, wszak wielu tak zwanych masowych odbiorców
zdaje się całkowicie akceptować silnie skontrastowane, dopieszczone, pastelowe
zdjęcia w kinie grozy. Śmiem przypuszczać, że Greg McLean nakręcił „The
Darkness” głównie z myślą o takich widzach, najprawdopodobniej nastawiając się jedynie
na wielomilionowy zysk. I jak się okazało udało mu się zarobić na tej
produkcji, aczkolwiek nie zdołał wkraść się w łaski szerokiej opinii
publicznej. Te w większości negatywne reakcje na „The Darkness” w sumie
napawają mnie nadzieją na „lepsze jutro dla filmowego horroru”, bo wydaje mi się,
że zmusić wielu współczesnych twórców do powrotu do korzeni kina grozy mogą przede
wszystkim opinie tzw. masowych odbiorców. Ale dość tych dygresji, przejdźmy do
krótkiej subiektywnej oceny najnowszego tworu Grega McLeana, reżysera, który
jak się okazuje z miernym skutkiem na chwilę zrobił sobie przerwę w dokręcaniu
kolejnych obrazów opartych na jego pełnometrażowym debiucie. Scenariusz „The
Darkness” stanowi zbitkę klisz, najczęściej kojarzonych z ghost stories, ale nie tylko. Motyw autystycznego, podejrzanie się
zachowującego dziecka może przywodzić na myśl thrillery o morderczych nieletnich, ale pozostałe popularne wątki wtłoczone w fabułę
horroru McLeana są już silnie zakorzenione w tradycji produkcji o zjawiskach
paranormalnych. Tak więc żadnym zaskoczeniem dla fanów horrorów nastrojowych o
nadprzyrodzonych bytach nie powinny być sekwencje obrazujące krany, które same
się odkręcają, samoistnie zamykające się drzwi, dziwne hałasy rozlegające się
wewnątrz domu zamieszkałego przez rodzinę Taylorów oraz nieprzyjemne zapachy w
kuchni, których źródła nie sposób zidentyfikować. Motyw rzekomej wymyślonej
przyjaciółki najmłodszego domownika również „jest częstym bywalcem” horrorów o
zjawiskach nadprzyrodzonych, zostaje więc wątek przewodni, czyli źródło
niepoddających się racjonalizacji incydentów, mających miejsce w domu Taylorów.
Tutaj widać mały powiew świeżości, szczególnie w formie indiańskiego rytuału, w
przeszłości odprawionego w Wielkim Kanionie (początkowe malownicze zdjęcia tego
miejsca zaparły mi dech w piersi), przy czym same odniesienia do kultury indiańskiej,
w tym przypadku Anasazi są dosyć powszechne w amerykańskich horrorach, więc o
innowacyjnych szkielecie wątku przewodniego nie może być mowy – odrobinę oryginalności
widać jedynie w szczegółach (czarne kamienie, zwierzęta, które przywołują,
osoba nieczująca strachu zdolna zatrzymać potężne byty wdzierające się do
znanej nam rzeczywistości i oczywiście Wielki Kanion). Ktoś może powiedzieć, że
właśnie w takich subtelnych, znanych zagraniach tkwi urok ghost stories, że to minimalistyczna forma silnie osadzona w
tradycji podnosi jakość nastrojowych horrorów i oczywiście będzie miał rację. Z
całą pewnością byłabym zadowolona z takiego sznytu, gdyby nie plastikowa
realizacja, niepozwalająca wypracować przynajmniej zalążków mrocznego klimatu
niezdefiniowanego zagrożenia.
Już pierwsze nieśmiałe próby manifestacji obecności czegoś nieznanego w
domu Taylorów kazały mi sądzić, że operatorzy i oświetleniowcy pod wodzą McLeana
zapewne nie zdołają zadbać o odpowiednią oprawę wizualną. W horrorach często
spotykam się albo ze zbyt oszczędnym sztucznym oświetleniem, uniemożliwiającym
mi przyjrzenie się wszystkim szczegółom, albo z nazbyt obfitym. W „The Darkness”
miałam do czynienia z tym drugim niedociągnięciem, co w połączeniu z pastelowymi
barwami, którymi nasycono większość zdjęć odzierało wszelkie manifestacje
nieznanego z tak pożądanej atmosfery grozy. Tytuł filmu jest mylący, bo choć
uporczywie wypatrywałam owej ciemności nie zdołałam jej dostrzec, nawet podczas
nadmiernie oświetlonych zdjęć nocnych. Pozbawienie sekwencji zasadzających się
na sygnalizowaniu obecności jakichś nadprzyrodzonych bytów mrocznej otoczki i
charakterystycznych, mrożących krew w żyłach dźwięków sprawiło, że absolutnie wszystkie
manifestacje nieznanego przyjmowałam bez emocji, tak jakbym patrzyła na
popijanie herbatki w rodzinnym gronie, a nie świadkowała zwiastunom wielkiego
niebezpieczeństwa, w obliczu którego stanęli główni bohaterowie filmu. Nawet
całkiem pomysłowe ciemne odciski rąk pojawiające się nagle na ścianach, a w
jednym momencie również na ludzkim ciele oraz czerwone rysunki demonów pokrywające
sufit i ściany łazienki Taylorów nie zdołały mnie pobudzić, właśnie przez „niemoc
twórczą” w warstwie audiowizualnej. Nie wspominając już o końcowej ingerencji
komputera, której przecież nie mogło zabraknąć we współczesnym mainstreamowym
straszaku (ironia) i która oczywiście musiała wręcz razić brakiem realizmu. W
takim rozrachunku (ażeby uniknąć odbiegania myślami od spektaklu rozgrywającego
się przed moimi oczami) musiałam poszukać czegoś, na czym mogłabym zawiesić
wzrok i znalazłam jedynie całkiem ciekawe wątki dramatyczne. Relacji
międzyludzkich nie trzeba było wyłuszczać z dbałością o podskórną grozę, jak
wypadało to czynić podczas manifestacji nieznanego, a zważywszy na to, że
twórcy „The Darkness” ewidentnie nie mieli pojęcia, jak wygenerować mroczną
oprawę audiowizualną zapewne dlatego moim zdaniem najlepiej wypadli w wątkach
dramatycznych. Świetny duet złożony z Kevina Bacona i Radhy Mitchell zrobił
wszystko, co w ludzkiej mocy, aby wykreować wiarygodne postacie małżeństwa,
które przeżywa kryzys, jakiś czas temu zapoczątkowany zdradą mężczyzny. Ich
egzystencję komplikuje autyzm syna, a ściślej niepokojące zachowania, które jak
zauważają zaczynają stanowić zagrożenie dla innych oraz kompleksy ich
nastoletniej córki, które prowadzą do choroby. Coraz częściej sięgająca po
alkohol Bronny najwięcej czasu spędza z Michaelem (również przekonująca kreacja
Davida Mazouza), zauważalnie mając z nim lepszy kontakt niż Peter, który z
kolei lepiej dogaduje się ze Stephanie (moim zdaniem najsłabsza aktorsko Lucy
Fry). Niby nic odkrywczego – ot, sztampowa historia rodziny z problemami, która
nagle musi zmierzyć się z nieoczekiwanym zagrożeniem w postaci agresywnych bytów
gnieżdżących się w ich domu, ale na tyle zgrabnie wyłuszczona, żebym miała na
czym zawiesić oko. A nawet wzbogacona odrobiną napięcia w formie rzekomych
morderczych skłonności Michaela. Muszę też wspomnieć o jednej sekwencji, która
niemalże wycisnęła mi łzy z oczy, a mianowicie smutnym końcu psa sąsiada, ale
poza tym nie znalazłam w „The Darkness” niczego, co wykrzesałoby ze mnie jakieś
żywsze emocje. No może poza rozbawieniem w końcowych partiach, bazujących na
znanym motywie wynajętych kobiet, które przybywają do Taylorów celem wypędzenia
duchów z ich domostwa, co czynią w niezamierzenie zabawnym stylu. UWAGA SPOILER I irytacją przewidywalnym
happy endem, podkreślonym ostatnim sielankowym ujęciem szczęśliwej rodzinki
niby żywcem wyjętej z jakiejś pocztówki KONIEC
SPOILERA.
O „The Darkness” trudno nawet powiedzieć, że miał techniczny potencjał,
który został zaprzepaszczony, bo wydaje się, że od razu wykoncypowano sobie, że
najlepiej dostosować się do głównego nurtu, pomijając oczekiwania długoletnich
fanów kina grozy albo zwyczajnie brakło wyczucia gatunku. Choć pomijając końcówkę
minimalistyczne, nieprzekombinowane manifestacje nieznanego w większości silnie
osadzone w tradycji ghost strories
same w sobie jak dla mnie były trafionym pomysłem to niestety pozbawiono je
siły rażenia nieudolną realizacją. Gdybym chociaż na początku filmu dostrzegła
jakieś zalążki atmosfery mrocznego niezdefiniowanego zagrożenia mogłabym
przyznać, że „The Darkness” miał w sobie potencjał, jeśli chodzi o warstwę
wizualną, ale w takim rozrachunku mogę jedynie stwierdzić, że koncepcja
tekstowa obiecywała miły powrót do korzeni, co stosunkowo szybko zostało zaprzepaszczone
niezadowalającą realizacją.
Oj, a plakat wygląda tak ciekawie...
OdpowiedzUsuńFaktycznie ten film to taki bardziej film akcji może niż horror. Ale jednak lepiej mi się go oglądało niż The Remains, który mimo lepiej skonstruowanej atmosfery trochę mnie wynudził.
OdpowiedzUsuń