Stronki na blogu

wtorek, 17 stycznia 2023

„Dom mroku” (2022)

 

Hapgood Jackson odwozi do domu ponętną kobietę poznaną tego samego wieczora w barze. Ku jego zaskoczeniu okazuje się, że jego towarzyszka mieszka w najprawdziwszym zamku, który podobno od pokoleń należy do jej rodziny. Niewiasta zaprasza go do środka, a Hap ani myśli nie wykorzystać takiej szansy. Mężczyzna jest przekonany, że czeka go upojna noc z nader chętną i podniecająco tajemniczą kobietą z zamożnego rodu i początkowo faktycznie wszystko układa się po jego myśli. Romantyczny wieczór przy kominku, w gustownie urządzonym saloniku w ogromnej zabytkowej posiadłości w pewnym momencie zostaje jednak zakłócony. Pojawia się nowa, nieprzewidziana okoliczność, która wprowadza Hapa w nielekkie zakłopotanie, ale gdy emocje opadają, dostrzega w tym kolejny szeroki uśmiech od losu. Fałszywy uśmiech?

Kameralny neogotycki horror/thriller psychologiczny z domieszką czarnego humoru w reżyserii i na podstawie scenariusza Neila LaBute'a, twórcy między innymi „Kultu” (2006), remake'u kultowego folk horroru Robina Hardy'ego z 1973 roku pod tym samym polskim i oryginalnym („The Wicker Man”) tytułem oraz dreszczowca z Samuelem L. Jacksonem i Patrickiem Wilsonem pt. „Dzielnica Lakeview” (2008). „Dom mroku” (oryg. „House of Darkness”) to mały pomnik dla klasycznych produkcji grozy ze stajni Hammer Film Productions, co też nie było bez znaczenia, postawiony przez człowieka realizującego się nie tylko w branży filmowej, ale także teatralnej. Idealny projekt na okres bezwzględnego panowania covida, tym bardziej, gdy trzeba sobie radzić z mniejszym budżetem. Lockdown w prywatnym zamku w stanie Arkansas, zorganizowany przez amerykańskiego reżysera, scenarzystę i producenta (ale akurat nie producenta „Domu mroku”), który na liście ulubionych filmów ma między innymi „Draculę” Toda Browninga i niewymienionego w czołówce Karla Freunda, „Głód miłości” Claire Denis oraz „Tylko kochankowie przeżyją” Jima Jarmuscha.

Justin Long (m.in. „Smakosz” Victora Salvy, „Wrota do piekieł” Sama Raimiego, „Życie.po.Życiu” Agnieszki Wójtowicz-Vosloo, „Kieł” Kevina Smitha, „Barbarzyńcy” Zacha Creggera) i Kate Bosworth (m.in. „Black Rock” Katie Aselton, „Zanim się obudzę” Mike'a Flanagana, „Zwykli obywatele” Mike'a P. Nelsona, „Barbarzyńcy” Zacha Creggera) dawno, dawno temu... w czasach nam współczesnych. „Dom mroku” Neila LaBute'a otwierają i zamykają tablice z krótkimi tekstami będące wyraźnym ukłonem w stronę kina z pierwszych dekad XX wieku (przede wszystkim kina niemego). Aktorską obsadę można policzyć na palcach jednej ręki, a prawie cała akcja toczy się w jednej nieruchomości, ponurym zamczysku w zwyczajnej dzielnicy zwyczajnego amerykańskiego miasta. Jak choćby w „Śmierci i dziewczynie” oraz „Wenus w futrze” Romana Polańskiego czy „Rozmowie z gwiazdą” Steve'a Buscemiego, spektakl w największej mierze zasadzający się na dialogach. Jeden z tych scenariuszy, który równie dobrze sprawdziłby się na deskach teatrów, z czego jego autor, Neil LaBute, doskonale zdawał sobie sprawę. Więcej: nosił się z takim zamiarem i prawdopodobnie zrealizowałby go, gdyby nie obostrzenia tłumaczone walką z pandemią COVID-19. Nienormalność, którą z uporem maniaków reklamowano jako nową normalność (iście orwellowska nowomowa), że tak to ujmę, najbardziej przychylna była właśnie takim filmowym produkcjom. Produktywne spożytkowanie czasu w areszcie domowym, szerzej znanym jako twardy lockdown (eh, ten marketing), w imponującej rezydencji jakby żywcem wyjętej ze starych dobrych opowieści gotyckich. Zamku należącym do nowej znajomej Hapgooda Jacksona, doradcy biznesowego, przedstawiciela niższej klasy średniej, któremu chyba już nie mogło bardziej się poszczęścić. Tak widzi to on, ale odbiorcy „Domu mroku” prawdopodobnie zgoła inaczej będą się na to zapatrywać. Wystarczy spojrzeć na obiekt pożądania tego wygadanego i nieostrożnego mężczyzny. Młodego boga, któremu trafił się prawdziwie niebiański nektar. Enigmatyczna, ale wyraźnie chętna urodziwa panienka z wyższych sfer, która bez najmniejszych oporów wprowadza tego, bądź co bądź, nieznajomego „ogiera” w swoje wystawne progi. Wierzcie lub nie, ale wystarczył mi jeden rzut oka na tę niedobraną parkę, by przeniknąć zamiary twórców. Mocno przedwczesne rozeznanie w sytuacji. UWAGA SPOILER A mówią, żeby nie oceniać ludzi po wyglądzie:) Wydaje mi się jednak, że pierwsze celowe silniejsze pchnięcie na ścieżkę zrozumienia (wariacja na temat ponadczasowego arcydzieła literatury gotyckiej pewnego nieżyjącego już Irlandczyka, ewentualnie jego filmowych adaptacji/ekranizacji tudzież wiekowego plagiatu) to moment, w którym tajemnicza nieznajoma zdradza swoje imię. Dalszy ciąg tej gry w skojarzenia nastąpi w najmniej dogodnym dla naszego wątpliwego bohatera (antybohatera?) momencie: następne wiele mówiące imię. Skoro w sekcji spoilerowej jesteśmy, to pozwolę sobie jeszcze zwrócić uwagę na ostatni akt tej ekranowej sztuki, pochwalić wysiłek filmowców - niepospolita, bardziej makabryczna niż w standardowej mitologii (tak, tak są wyjątki), smacznie niesmaczna konsumpcja znanych bestyjek ze świata horroru KONIEC SPOILERA. W tak ulepionych historiach wiele, jeśli nie wszystko, zależy od obsady. Mógłby się posypać ten mroczny „domek z kart”, gdyby choć jedno ogniwo w krótkim aktorskim łańcuchu w niedostatecznym stopniu wczuło się w swoją postać. Cóż, w moich oczach stał całkiem stabilnie – maleńka trupa zgromadzona przez Neila LaBute'a w tym chłodnym zamczysku, uważam, sprostała temu wyzwaniu, wyróżnić muszę jednak Kate Bosworth, „solidną rekonstruktorkę”, czy jak kto woli, pilną uczennicę tych wszystkich emanujących seksapilem, niegodnych zaufania, ale w gruncie rzeczy bardziej przyciągających aniżeli odpychających pań, które swoje czarne skrzydła bodajże najbardziej rozwinęły w latach 70. XX wieku. Tak czy inaczej, w głowach długoletnich fanów kina grozy ten szalenie intensywny występ Kate Bosworth może uruchomić swoisty pokaz slajdów, tj. kadrów wyrwanych z tożsamej, tyle że starszej, fali – wspomnienia pewnych horrorów z poprzedniego wieku.

Słowny ping-pong, psychologiczne szachy, zabawa w (po)chowanego według Neila LaBute'a. Oferta dla skromnisi, ludzi, którym niewiele do szczęścia potrzeba. Chcę przez to powiedzieć, że „Dom mroku” cechuje bardzo daleko posunięty minimalizm. Środkowy palec wymierzony w horrory łubudubu. Bezczelnie odmawiają nam twórcy tego dziełka zabawy w „buu!” i każą tak niemiłosiernie długo czekać na soczystsze, dosadniejsze obrazki. Toż to modowa zbrodnia! Żeby aż tak iść pod prąd, żeby w takim poważaniu mieć oczekiwania dzisiejszej publiczności? Niecałej, bo mimo wszystko ostało się jeszcze trochę „leśnych dziadków” (to ja) wprost przepadających za „takim nudziarstwem”. Co to z wypiekami na twarzy przysłuchują się zwykłemu ględzeniu nieruchawych postaci. Siedzą i gadają, i gadają, i dalej gadają... To jakiś żart? Jeśli zabawny, to tak. Jeśli żałosny, to nie, takie perwersje LaBute'owi prawie na pewno w głowie nie były podczas prac nad tym filmowym wywrotowcem. Kino drastycznie cofnięte w rozwoju. W sumie klimat mógłby być bardziej retro (boleśnie brakowało mi stylizacji zdjęć na powstałe w XX wieku; oczywiście abstrahując od wspomnianych już tablic z „bajową treścią”, czołówki i napisów końcowych), mogliby twórcy wzmocnić archaiczny wystrój strasznego zamczyska. Tuż po przekroczeniu tego niekoniecznie niegościnnego progu, ale wszystko na to wskazuje, Hapgood Jackson zauważa jakąś postać, której absolutnie się tutaj nie spodziewał. Całkiem upiorna sylwetka, którą ostatecznie bierze za zwykłe przywidzenie. W końcu tego wieczora nie wylewał za kołnierz, a wcześniej wylał litry potu w biurze. Innymi słowy, to był nielicho męczący dzień i pełen pozytywnych wrażeń wieczorek w barze w centrum miasta. A to jeszcze nie koniec niespodzianek, jakie Opatrzność przygotowała dla tego nieprawdomównego człowieka. W każdym razie sam przyznaje, że zdarza mu się ściemniać, ale dla swojej przygodnej towarzyszki jest gotów zrobić wyjątek. Tak mówi, ona jednak nie wyglądała mi na przekonaną. Czyżby w duchu naigrawała się z tych „rycerskich” zapewnień? Tylko kreowała się na ostatnią naiwną? Niedokładnie przylegająca maska niewiniątka noszona przez istotę z piekła rodem? Femme fatale czy przyszła ofiara proszonego gościa? Aktor ze spalonego teatru i potencjalna wielka gwiazda sceniczna. Laureat Złotej Maliny i być może zdobywczyni Oscara w życiowym melodramacie – rzekomy dżentelmen i najwyraźniej absolutnie zauroczona panna. Do tego doprowadziły Neila LaBute'a rozmyślania o najbardziej nieudanej randce, jaka (nie) może się człowiekowi przytrafić. Taki mały eksperyment myślowy, zabawianie się „durnowatymi” wizjami. Intencje Hapa, wbrew jego staraniom, od samego początku były dla mnie całkowicie czytelne, ale aby nie pozostawić żadnych niedomówień, rozwiać ewentualne wątpliwości, jego stwórca już wkrótce każe Hapowi przeprowadzić jedną rozmowę telefoniczną. Maska definitywnie opada. No, chyba że to taka zwykła gadka-szmatka, popisywanie się, szpanowanie przed kolegą. Niech tamten (wyimaginowany, a na pewno niesłyszany przez widzów rozmówca niemal skaczącego z radości dzisiejszego wybranka urodziwej dziewoi) zzielenieje z zazdrości, a ja tymczasem zachowam się jak istny Książę z Bajki? Dacie wiarę? Przecież jak na dłoni widać, że Hap z trudem utrzymuje swojego najlepszego przyjaciela, albo najzacieklejszego wroga, w spodniach, że najchętniej przeszedłby już do rzeczy. Co go powstrzymuje? Na pewno nie kobieta, która tak pięknie go ugościła, o czym najdobitniej zaświadczy przejęcie przez nią inicjatywy. Nie taki znowu śmiały podrywacz z tego naszego Hapa. A przynajmniej dla tej enigmatycznej nieperfekcyjnej pani niezwyczajnego domu, to zdecydowanie żółwie tempo. Nudzą ją takie „niekończące się” seksualne podchody, więc w końcu „chwyta tego byka za rogi”. A on udowodnia, że nie taki z niego oprych, jak mogłoby się wydawać. Jeśli to jakiś test, to Hap w mojej ocenie zdaje go śpiewająco. Ale noc jeszcze młoda. Kto wie, jakie pułapki czekają w ciemnych zakamarkach tego upiornego zamczyska? Na niego albo na nią. Bo niebezpiecznie jest sprowadzać do mieszkania nieznajomych. Tym bardziej, gdy „twoja chata tak bezwstydnie bogata”. Tym bardziej, gdy z nikim nie dzielisz tego nie tak znowu nieprzytulnego lokum. Neil LaBute dokonał tutaj świadomego odwrócenia ról – zamarzyło mu się wywrócenie do góry nogami twardszego filmowego materiału – chyba przede wszystkim podyktowanego ciekawością, jak odbiorcy odnajdą się w tej niestereotypowej sytuacji. Czy te osoby, którym zdarzało się już zagorzale dopingować fikcyjne panie w opalach, które szczerze obawiali się o ich życie, tak samo zareagują na mężczyznę w opałach? Zakładając, że w tym wąskim gronie to właśnie jemu trafiła się najbardziej trefna karta od Opatrzności. Jest i pogrywanie z widzami, którym nie są obce jumperowe strachajła – tam, gdzie inni zrobiliby hałas, LaBute specjalnie (zmyślnie) odmawia nam takich podniet. Jest jeszcze jedna godna uwagi mała przerwa w tych nocnych rozmowach – przystanek jaskinia – i przerażająca historia rzekomo o duchach. Jeśli o mnie chodzi dostatecznie zajmujących rozmowach, aczkolwiek bywało, że moje zainteresowanie nielekko spadało. Takie tam sporadyczne nieciekawe chwile w ciekawym świecie przedstawionym przez profesjonalną ekipę pod przewodnictwem Neila LaBute'a. W bebechach Domu Mroku.

Polecać albo nie polecać; oto jest pytanie. Urokliwa symfonia, ale obawiam się, że tylko dla wąskiej niszy. „Dom mroku” Neila LaBute'a to z premedytacją przegadane dziełko. Hermetyczny, „zastoinowy”, niehałaśliwy horror w stylu gotyckim i zarazem thriller psychologiczny niezbyt szczodrze posypany wisielczym humorem. Pomnik dla Hammer Film Productions (ośmielę się dodać, że nie tylko) może i nie trwalszy niż ze spiżu, mój wzrok jednak ściągnął. No, ale ja niewymagająca jestem – wiecie ten typ, co to z reguły zadowala się byle czym – z całym szacunkiem dla pozostałych sympatyków tego „oburzająco kameralnego potworka”. To o mnie, nie o Was.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz