piątek, 5 października 2018

„The Domestics” (2018)

W postapokaliptycznym świecie małżeństwo, Mark i Nina Westowie, próbuje dostać się do mieszkających w Milwaukee rodziców kobiety. Podróż nie jest łatwa, głównie przez agresywne, konkurujące ze sobą gangi, które rozpleniły się po Stanach Zjednoczonych po zagładzie między innymi dużej części gatunku ludzkiego. Przed apokalipsą Mark i Nina znajdowali się w trakcie postępowania rozwodowego, ich relacja jest więc dosyć napięta. Mimo wszystko jednak mężczyzna jest zdecydowany chronić swoją małżonkę, nawet jeśli miałby przy tym ryzykować własnym życiem.

„The Domestics” jest pierwszym pełnometrażowym filmem Mike'a P. Nelsona (na podstawie jego własnego scenariusza). Nie licząc jednego segmentu w antologii horroru z 2006 roku pt. „Summer School”, w roli reżysera i scenarzysty sprawdzał się tylko w krótkich filmikach. O pracach nad postapokaliptycznym thrillerem „The Domestics” opinię publiczną poinformowano już w marcu 2016 roku. Wtedy ujawniono też między innymi nazwisko reżysera i scenarzysty filmu. Pierwszy pokaz filmu odbył się dopiero w czerwcu 2018 roku, w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych.

„Doomsday” Neila Marshalla. Myśl właśnie o tej produkcji przelatywała mi przez głowę w trakcie seansu „Domestics” Mike'a P. Nelsona. Nie chcę przez to powiedzieć, że jakość jest porównywalna, bo jednak „Doomsday” dał mi mroczniejszy klimat i ciekawszą pierwszoplanową postać, w dodatku odegraną przez jedną z moich ulubionych aktorek, Rhonę Mitrę. Nina West nie ma takiej charyzmy jak Eden Sinclair - nie tylko, a nawet nie przede wszystkim dlatego, że Kate Bosworth według mnie nie spisała się tak dobrze jak Mitra. Nina UWAGA SPOILER przez lwią część seansu (bo absolutnie nie dotyczy to późniejszych scen) KONIEC SPOILERA jest zamknięta w sobie, nie do końca obecna duchem, zamyślona i niezbyt zadowolona z towarzystwa swojego męża Marka, choć przecież gdyby nie on to albo już by nie żyła, albo byłaby teraz seksualną niewolnicą któregoś z licznych gangów szalejących w postapokaliptyczych Stanach Zjednoczonych. Powiedzieć, że Nina jest niezbyt pomocna to za mało – chociaż chce żyć, kobieta nie wykazuje najmniejszej gotowości wsparcia męża na polu walki, a bywa nawet, że wykazuje się sporą bezmyślnością (scenka ze słuchawkami, ta na poddaszu i późniejsze włączenie głośnej muzyki już bez słuchawek). Wygląda to tak, jakby w ogóle nie brała pod uwagę tego, że takim postępowaniem może zwrócić na siebie i swojego męża uwagę śmiertelnie groźnych gangów. Można to wyjaśnić traumą, którą właśnie przechodzi. Już samo znalezienie się w rzeczywistości tak bardzo odmiennej od tej, w której dotychczas egzystowała może zniszczyć psychikę niejednej jednostki, a Nina dodatkowo martwi się o rodziców i nie czuje się komfortowo u boku mężczyzny, który jej towarzyszy w tej ekstremalnie trudnej podróży do Milwaukee. Właśnie tam mieszkają ojciec i matka Niny, z którymi to do niedawna córka miała kontakt radiowy. Ten jednak nagle się urwał i choć scenarzysta „The Domestics” o tym nie mówi, można się domyślać, że to właśnie wtedy kobieta zamknęła się w sobie. Więcej energii poświęca próbom nawiązania kontaktu z rodzicami niż wspomaganiu męża w jego walce o życie ich obojga. Czy Nina zaczęła już osuwać się w otchłań szaleństwa? Takie pytanie nasuwa się patrząc na tę bohaterkę. Ale chociaż trauma, jaką kobieta przeżywa jest usprawiedliwieniem dla jej nieprzemyślanych zachowań, to nie zmienia to faktu, że w postapokaliptyczych obrazach bardziej zajmują mnie silne, niezależne jednostki pokroju Eden Sinclair z „Doomsday” niż takie ciche, wycofane postacie, nad którymi ktoś rozkłada parasol bezpieczeństwa. W „The Domestics” tym kimś jest mąż Niny, Mark West kreowany przez Tylera Hoechlina, na moje oko wypadającego mniej wiarygodnie od Kate Bosworth, która to przecież (moim zdaniem) na wyżyny aktorskiego rzemiosła się tutaj nie wspięła... Aktorstwo aktorstwem, ale dobrze było dostać taką waleczną postać, tym bardziej w sytuacji, gdy na pierwszym planie (albo obok, bo trudno to rozsądzić) postawiono do pewnego stopnia zobojętniałą, zagubioną bohaterkę, jak się wydawało niepotrafiącą stawić czoła zagrożeniom głównie ze strony uzbrojonych gangów, wśród których pewnie znajduje się wiele jednostek, których niedawna apokalipsa cofnęła w rozwoju. Wyobrażałam sobie, że niejeden członek tych band teraz noszący na głowie cudaczną maskę, w niedalekiej przeszłości zawsze udawał się do pracy w garniturze i nawet nie myślał o rozrywce, w jakiejkolwiek formie. Pewnie gdy w Stanach Zjednoczonych (i w domyśle w reszcie świata) zapanowała anarchia niejeden poważny, może nawet łagodny dotychczas człowiek zamienił się w istną bestię, maszynkę do zabijania, istnego prymitywa, któremu krzywdzenie innych sprawia nie lada przyjemność.
 
W „The Domestics”, jak na przykład w „Bastionie” Stephena Kinga (ale radzę nie spodziewać się sporych podobieństw), nie każdy ocalały pragnie by panowało prawo dżungli. Wciąż istnieją ludzie, którzy chcą takiego życia, jak przed apokalipsą, ale liczne gangi nie pozwalają im na chociażby namiastkę takiego bezpieczeństwa, jakie odczuwali przed eksterminacją między innymi dużej części gatunku ludzkiego. Thriller Mike'a P. Nelsona jest filmem drogi, w którym stawia się na dynamizm, a nie powolne budowanie emocjonalnego napięcia. O dużo mroczniejszy klimat to ta produkcja aż się prosiła – kolorowe, żeby nie rzec plastikowe zdjęcia, nieprzyjemnie kontrastowały z rzezią rozgrywającą się na ekranie. Chociaż „rzeź” to za mocne słowo, bo może kojarzyć się z dużą dbałością twórców o płaszczyznę gore, a parę krótkich ujęć nieprzekonująco się prezentujących, umiarkowanie krwawych efektów specjalnych to za mało, żeby oddać to ekipie technicznej „The Domestics”. Trup ściele się gęsto, ale największe takie żniwo zbierają strzelanki, podczas których najczęściej widzimy co najwyżej rozbryzgi krwi – w tych momentach tylko z rzadka oko kamery koncentruje się na właśnie zadanym ranom. Więcej dostrzega się tuż po zakończeniu danej walki wręcz, bo i takich tutaj nie brakuje, ale nie sądzę, żeby nawet to zdołało kogokolwiek zniesmaczyć. Bez względu na to, ile mniej czy bardziej krwawych filmów w swoim życiu obejrzał. Nie powiem, chciałabym, żeby dopracowano tę płaszczyznę. Bez przegięcia w drugą stronę – ot, wystarczyłyby mi ze dwa-trzy ujęcia mocniejszych, wiarygodniej się prezentujących i trochę dłuższych ujęć zmasakrowanych części ludzkiego ciała. Ale jeszcze bardziej tęskniłam za powolnym budowaniem napięcia. Przyznaję, że nie przyjmowałam fabuły „The Domestics” z całkowitą obojętnością, że ta prosta konstrukcja i co nieczęsto mi się zdarza, bardzo dynamiczna akcja, dostarczyły trochę emocji, ale tyko jedna scena (kto obejrzy omawiany film, ten będzie wiedział która) wlała we mnie zadowalającą dawkę napięcia. Wcześniej i później zresztą ono też się pojawiało, ale w nieporównanie mniejszym stężeniu. Pochwalić muszę jeszcze trzy drugoplanowe postacie – pewną działającą w dobrej wierze enigmatyczną kobietę oraz czarnoskórego mężczyznę i jego syna. Gra odtwórców tych ról i przede wszystkim miejsca jakie rzeczone sylwetki zajmowały w tej opowieści znacznie uatrakcyjniły mi seans „The Domestics”. Pewna sekwencja z udziałem jednego z nich nawet mnie zaskoczyła, a niespodzianki to ostatnie, czego spodziewałam się po tym filmie. A i na koniec, warto wspomnieć o dosyć chwytliwych utworach muzycznych wykorzystanych w filmie oraz małym ukłonie w stronę kultowego dreszczowca Georgesa Franju pt. „Oczy bez twarzy”. I spikerze radiowym, którego szalonych, dowcipnych, wulgarnych, ale i przydatnych dla wielu niedobitków wywodów będziemy mogli co jakiś czas posłuchać. I może pozastanawiać się przy tym, dlaczego tak niewygodna dla wszystkich gangów szalejących po postapokaliptyczych Stanach Zjednoczonych, osoba, jeszcze nie została wyeliminowana przez jakiegoś członka któregoś z nich...

„The Domestics” jest jednym z lepszych postapokaliptyczych filmów, jakie dane mi było zobaczyć w ostatnim czasie. Nie jest to duży komplement, bo raczej rzadko po tego rodzaju produkcje sięgam. A jak już to najczęściej trafiam na obrazy, które według mnie niezbyt trudno przebić (mowa o XXI-wiecznych filmach - starszych do tego nie mieszam). Debiutancki pełnometrażowy film Mike'a P. Nelsona żadną perłą w morzu thrillerów/horrorów postapokaliptyczych w mojej ocenie nie jest i w sumie to wątpię, żeby ten niezbyt doświadczony reżyser w ogóle do tego pretendował. Bardziej mi to wygląda na chęć stworzenia czegoś lżejszego, niewymagającego od widza wzmożonej uwagi, główkowania, interpretowania. Czegoś, co najlepiej sprawdzi się wieczorem/w nocy po ciężkim dniu – gdy umysł i ciało są tak zmęczone, że nawet nie chce się myśleć o czymś cięższym, ambitniejszym, mroczniejszym, bardziej rozbudowanym fabularnie i mocno zagłębiającym się w psychikę postaci. Jeśli nastawić się na takie kino to „The Domestics” może się podobać, ale w przeciwnym wypadku nie wróżę odbiorcy zadowolenia z seansu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz