W
postapokaliptycznym świecie małżeństwo, Mark i Nina Westowie,
próbuje dostać się do mieszkających w Milwaukee rodziców
kobiety. Podróż nie jest łatwa, głównie przez agresywne,
konkurujące ze sobą gangi, które rozpleniły się po Stanach
Zjednoczonych po zagładzie między innymi dużej części gatunku
ludzkiego. Przed apokalipsą Mark i Nina znajdowali się w trakcie
postępowania rozwodowego, ich relacja jest więc dosyć napięta.
Mimo wszystko jednak mężczyzna jest zdecydowany chronić swoją
małżonkę, nawet jeśli miałby przy tym ryzykować własnym
życiem.
„The
Domestics” jest pierwszym pełnometrażowym filmem Mike'a P.
Nelsona (na podstawie jego własnego scenariusza). Nie licząc
jednego segmentu w antologii horroru z 2006 roku pt. „Summer
School”, w roli reżysera i scenarzysty sprawdzał się tylko w
krótkich filmikach. O pracach nad postapokaliptycznym thrillerem
„The Domestics” opinię publiczną poinformowano już w marcu
2016 roku. Wtedy ujawniono też między innymi nazwisko reżysera i
scenarzysty filmu. Pierwszy pokaz filmu odbył się dopiero w czerwcu
2018 roku, w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych.
„Doomsday”
Neila Marshalla. Myśl właśnie o tej produkcji przelatywała mi
przez głowę w trakcie seansu „Domestics” Mike'a P. Nelsona. Nie
chcę przez to powiedzieć, że jakość jest porównywalna, bo
jednak „Doomsday” dał mi mroczniejszy klimat i ciekawszą
pierwszoplanową postać, w dodatku odegraną przez jedną z moich
ulubionych aktorek, Rhonę Mitrę. Nina West nie ma takiej charyzmy
jak Eden Sinclair - nie tylko, a nawet nie przede wszystkim dlatego,
że Kate Bosworth według mnie nie spisała się tak dobrze jak
Mitra. Nina UWAGA SPOILER przez lwią część seansu (bo
absolutnie nie dotyczy to późniejszych scen) KONIEC SPOILERA
jest zamknięta w sobie, nie do końca obecna duchem, zamyślona i
niezbyt zadowolona z towarzystwa swojego męża Marka, choć przecież
gdyby nie on to albo już by nie żyła, albo byłaby teraz seksualną
niewolnicą któregoś z licznych gangów szalejących w
postapokaliptyczych Stanach Zjednoczonych. Powiedzieć, że Nina jest
niezbyt pomocna to za mało – chociaż chce żyć, kobieta nie
wykazuje najmniejszej gotowości wsparcia męża na polu walki, a
bywa nawet, że wykazuje się sporą bezmyślnością (scenka ze
słuchawkami, ta na poddaszu i późniejsze włączenie głośnej
muzyki już bez słuchawek). Wygląda to tak, jakby w ogóle nie
brała pod uwagę tego, że takim postępowaniem może zwrócić na
siebie i swojego męża uwagę śmiertelnie groźnych gangów. Można
to wyjaśnić traumą, którą właśnie przechodzi. Już samo
znalezienie się w rzeczywistości tak bardzo odmiennej od tej, w
której dotychczas egzystowała może zniszczyć psychikę niejednej
jednostki, a Nina dodatkowo martwi się o rodziców i nie czuje się
komfortowo u boku mężczyzny, który jej towarzyszy w tej
ekstremalnie trudnej podróży do Milwaukee. Właśnie tam mieszkają
ojciec i matka Niny, z którymi to do niedawna córka miała kontakt
radiowy. Ten jednak nagle się urwał i choć scenarzysta „The
Domestics” o tym nie mówi, można się domyślać, że to właśnie
wtedy kobieta zamknęła się w sobie. Więcej energii poświęca
próbom nawiązania kontaktu z rodzicami niż wspomaganiu męża w
jego walce o życie ich obojga. Czy Nina zaczęła już osuwać się
w otchłań szaleństwa? Takie pytanie nasuwa się patrząc na tę
bohaterkę. Ale chociaż trauma, jaką kobieta przeżywa jest
usprawiedliwieniem dla jej nieprzemyślanych zachowań, to nie
zmienia to faktu, że w postapokaliptyczych obrazach bardziej zajmują
mnie silne, niezależne jednostki pokroju Eden Sinclair z „Doomsday”
niż takie ciche, wycofane postacie, nad którymi ktoś rozkłada
parasol bezpieczeństwa. W „The Domestics” tym kimś jest mąż
Niny, Mark West kreowany przez Tylera Hoechlina, na moje oko
wypadającego mniej wiarygodnie od Kate Bosworth, która to przecież
(moim zdaniem) na wyżyny aktorskiego rzemiosła się tutaj nie
wspięła... Aktorstwo aktorstwem, ale dobrze było dostać taką
waleczną postać, tym bardziej w sytuacji, gdy na pierwszym planie
(albo obok, bo trudno to rozsądzić) postawiono do pewnego stopnia
zobojętniałą, zagubioną bohaterkę, jak się wydawało
niepotrafiącą stawić czoła zagrożeniom głównie ze strony
uzbrojonych gangów, wśród których pewnie znajduje się wiele
jednostek, których niedawna apokalipsa cofnęła w rozwoju.
Wyobrażałam sobie, że niejeden członek tych band teraz noszący
na głowie cudaczną maskę, w niedalekiej przeszłości zawsze
udawał się do pracy w garniturze i nawet nie myślał o rozrywce, w
jakiejkolwiek formie. Pewnie gdy w Stanach Zjednoczonych (i w domyśle
w reszcie świata) zapanowała anarchia niejeden poważny, może
nawet łagodny dotychczas człowiek zamienił się w istną bestię,
maszynkę do zabijania, istnego prymitywa, któremu krzywdzenie
innych sprawia nie lada przyjemność.
W
„The Domestics”, jak na przykład w „Bastionie” Stephena Kinga (ale radzę
nie spodziewać się sporych podobieństw), nie każdy ocalały
pragnie by panowało prawo dżungli. Wciąż istnieją ludzie, którzy
chcą takiego życia, jak przed apokalipsą, ale liczne gangi nie
pozwalają im na chociażby namiastkę takiego bezpieczeństwa, jakie
odczuwali przed eksterminacją między innymi dużej części gatunku
ludzkiego. Thriller Mike'a P. Nelsona jest filmem drogi, w którym
stawia się na dynamizm, a nie powolne budowanie emocjonalnego
napięcia. O dużo mroczniejszy klimat to ta produkcja aż się
prosiła – kolorowe, żeby nie rzec plastikowe zdjęcia,
nieprzyjemnie kontrastowały z rzezią rozgrywającą się na
ekranie. Chociaż „rzeź” to za mocne słowo, bo może kojarzyć
się z dużą dbałością twórców o płaszczyznę gore, a
parę krótkich ujęć nieprzekonująco się prezentujących,
umiarkowanie krwawych efektów specjalnych to za mało, żeby oddać
to ekipie technicznej „The Domestics”. Trup ściele się gęsto,
ale największe takie żniwo zbierają strzelanki, podczas których
najczęściej widzimy co najwyżej rozbryzgi krwi – w tych
momentach tylko z rzadka oko kamery koncentruje się na właśnie
zadanym ranom. Więcej dostrzega się tuż po zakończeniu danej
walki wręcz, bo i takich tutaj nie brakuje, ale nie sądzę, żeby
nawet to zdołało kogokolwiek zniesmaczyć. Bez względu na to, ile
mniej czy bardziej krwawych filmów w swoim życiu obejrzał. Nie
powiem, chciałabym, żeby dopracowano tę płaszczyznę. Bez
przegięcia w drugą stronę – ot, wystarczyłyby mi ze dwa-trzy
ujęcia mocniejszych, wiarygodniej się prezentujących i trochę
dłuższych ujęć zmasakrowanych części ludzkiego ciała. Ale
jeszcze bardziej tęskniłam za powolnym budowaniem napięcia.
Przyznaję, że nie przyjmowałam fabuły „The Domestics” z
całkowitą obojętnością, że ta prosta konstrukcja i co nieczęsto
mi się zdarza, bardzo dynamiczna akcja, dostarczyły trochę emocji,
ale tyko jedna scena (kto obejrzy omawiany film, ten będzie wiedział
która) wlała we mnie zadowalającą dawkę napięcia. Wcześniej i
później zresztą ono też się pojawiało, ale w nieporównanie
mniejszym stężeniu. Pochwalić muszę jeszcze trzy drugoplanowe
postacie – pewną działającą w dobrej wierze enigmatyczną
kobietę oraz czarnoskórego mężczyznę i jego syna. Gra odtwórców
tych ról i przede wszystkim miejsca jakie rzeczone sylwetki
zajmowały w tej opowieści znacznie uatrakcyjniły mi seans „The
Domestics”. Pewna sekwencja z udziałem jednego z nich nawet mnie
zaskoczyła, a niespodzianki to ostatnie, czego spodziewałam się po
tym filmie. A i na koniec, warto wspomnieć o dosyć chwytliwych
utworach muzycznych wykorzystanych w filmie oraz małym ukłonie w
stronę kultowego dreszczowca Georgesa Franju pt. „Oczy bez
twarzy”. I spikerze radiowym, którego szalonych, dowcipnych,
wulgarnych, ale i przydatnych dla wielu niedobitków wywodów
będziemy mogli co jakiś czas posłuchać. I może pozastanawiać
się przy tym, dlaczego tak niewygodna dla wszystkich gangów
szalejących po postapokaliptyczych Stanach Zjednoczonych, osoba,
jeszcze nie została wyeliminowana przez jakiegoś członka któregoś
z nich...
„The
Domestics” jest jednym z lepszych postapokaliptyczych filmów,
jakie dane mi było zobaczyć w ostatnim czasie. Nie jest to duży
komplement, bo raczej rzadko po tego rodzaju produkcje sięgam. A jak
już to najczęściej trafiam na obrazy, które według mnie niezbyt
trudno przebić (mowa o XXI-wiecznych filmach - starszych do tego nie
mieszam). Debiutancki pełnometrażowy film Mike'a P. Nelsona żadną
perłą w morzu thrillerów/horrorów postapokaliptyczych w mojej
ocenie nie jest i w sumie to wątpię, żeby ten niezbyt doświadczony
reżyser w ogóle do tego pretendował. Bardziej mi to wygląda na
chęć stworzenia czegoś lżejszego, niewymagającego od widza
wzmożonej uwagi, główkowania, interpretowania. Czegoś, co
najlepiej sprawdzi się wieczorem/w nocy po ciężkim dniu – gdy
umysł i ciało są tak zmęczone, że nawet nie chce się myśleć o
czymś cięższym, ambitniejszym, mroczniejszym, bardziej
rozbudowanym fabularnie i mocno zagłębiającym się w psychikę
postaci. Jeśli nastawić się na takie kino to „The Domestics”
może się podobać, ale w przeciwnym wypadku nie wróżę odbiorcy
zadowolenia z seansu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz