Lata 50. XX wieku. Alice i Jack Chambers są częścią społeczności o nazwie Victory, zbudowanej przez enigmatycznego Franka, wizjonera utrzymującego, że jego życiowym celem jest zmiana świata na lepsze. Życie w jego miasteczku toczy się utartym trybem. Każdego ranka mężowie z Victory wyruszają do kwatery głównej na pustyni, gdzie zajmują się jakimiś ściśle tajnymi projektami, a żony skwapliwie zabierają się do porządków domowych. Alice czas wolny zwykle spędza ze swoimi najlepszymi przyjaciółkami z sąsiedztwa, ale główną rozrywką kobiet z Victory są zajęcia taneczne prowadzone przez małżonkę Franka, Shelley. A najważniejszym zadaniem, dbanie o swoich mężów, co gospodyniom domowym z Victory sprawia niekłamaną przyjemność. Frank zaspokaja praktycznie wszystkie potrzeby swojej małej społeczności, w zamian oczekując dyskrecji i poruszania się jedynie w obrębie miasteczka. A przynajmniej kobietom stanowczo odradza się spacery po otaczającej ten rzekomo utopijny zakątek pustyni. Pewnego dnia Alice łamie jednak ten zakaz, tym samym wkraczając na niebezpieczną ścieżkę negacji nauk Franka.
W 2019 roku na tak zwanej Black List pojawił się scenariusz Careya i Shane'a Van Dyke'ów zatytułowany „Don't Worry Darling” (pol. „Nie martw się, kochanie”), przepisanie którego zlecono Katie Silberman, po wojnie przetargowej - dotyczącej kolejnego reżyserskiego projektu Olivii Wilde - pomiędzy kilkunastoma studiami filmowymi, którą wygrało New Line Cinema, o czym opinię publiczną poinformowano w sierpniu 2019 roku. Główne zdjęcia rozpoczęto natomiast w październiku 2020 roku w Los Angeles, w tym w The Kaufmann Desert House w Palm Springs, praktycznie dziewiczym terenie dla filmowców, a zakończono dopiero w lutym roku 2021 (ekipa miała dwutygodniową przerwę w kręceniu – kwarantanna po wykryciu u jednego członka ekipy zakażenia wirusem SARS-CoV-2). Budżet „Nie martw się, kochanie”, amerykańskiego thrillera przez krytyków i innych widzów skojarzonego między innymi z „Żonami ze Stepford" Bryana Forbesa, na podstawie powieści Iry Levina, oraz „Uciekaj!” Jordana Peele'a, oszacowano na dwadzieścia do trzydziestu pięciu milionów dolarów, a swoją premierę obraz miał 5 września 2022 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Dystrybucja w kinach, za którą w Stanach Zjednoczonych odpowiadała firma Warner Bros. Pictures, ruszyła jeszcze w tym samym miesiącu.
W roli głównej w „Nie martw się, kochanie” amerykańska producentka, reżyserka i aktorka (sympatycy kina grozy mogą ją kojarzyć choćby z „Projektu Lazarus” Davida Gelba), Olivia Wilde, obsadziła Florence Pugh, na co bodaj największy wpływ miał jej występ w arthouse horrorze „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera. To była pierwsza zmiana obsadowych planów, w postać Alice Chambers miała bowiem wcielić się sama Olivia Wilde, która ostatecznie zadowoliła się kreacją jej najlepszej przyjaciółki imieniem Bunny. Na ekranowego partnera Pugh reżyserka ponoć upatrzyła sobie Harry'ego Stylesa, który najpierw miał odrzucić propozycję z powodu innych zawodowych zobowiązań, a przyjąć ją dopiero po zwolnieniu (według Wilde) lub dobrowolnym odejściu (według głównego zainteresowanego) gwiazdy między innymi „Niepokoju” D.J. Caruso, Shii LaBeoufa. Czołowa twórczyni „Nie martw się, kochania” twierdziła, że aktor był trudny we współpracy, psuł atmosferę na planie przede wszystkim swoją nieskrywaną antypatią do Florence Pugh. Zdaniem Wilde LaBeouf w końcu postawił jej ultimatum: albo on, albo Pugh, a ona murem stanęła za dziewczyną grającą pierwsze skrzypce w świecie przedstawionym w „Nie martw się, kochanie”. Tymczasem niedoszły odtwórca roli Jacka Chambersa utrzymywał, że to była jego suwerenna decyzja, a Wilde wręcz dokładała starań, by zatrzymać go na tym pokładzie. Potem wybuchła kolejna „afera” - mówiono o konflikcie Wilde i Pugh, którego zarzewiem miało być zacieśnienie relacji (romans?) tej pierwszej z Harrym Stylesem. Pracując nad „Nie martw się, kochanie” Olivia Wilde myślała głównie o takich filmach, jak UWAGA SPOILER „Truman Show” Petera Weira, „Incepcja” Christophera Nolana i „Matrix” Lany i Lilly Wachowskich KONIEC SPOILERA, a niedobrowolnym wzorem dla postaci Franka była kanadyjska osobowość medialna, emerytowany psycholog kliniczny Jordan Bernt Peterson, którego Wilde nazwała szaleńcem i pseudointelektualnym bohaterem dla środowiska inceli, a on odwdzięczył się zjadliwą krytyką „Nie martw się, kochanie”. Nazwał to propagandą ludzi przekonanych o własnej nieomylności, nudziarzy i łobuzów, którzy właściwie zdominowali Hollywood. Nie ukrywał też swojego oburzenia na nazywanie samotnych, zagubionym mężczyzn incelami. Tyle o dramach wokół tej filmowej opowieści, która mnie też nasunęła silne skojarzenia z „Żonami ze Stepford”. Akcja filmu przypuszczalnie rozgrywa się w latach 50. XX wieku, kiedy to wiele amerykańskich kobiet „wciąż znało swoje miejsce”. Reżyserka „Nie martw się, kochanie” wyjawiła, że jej celem nie było stworzenie kolejnego filmowego manifestu feministycznego, uproszczonej wizji świata, gdzie wszyscy panowie są źli, a wszystkie panie dobre. To miała być bardziej opowieść o uprzedmiotowieniu przez system. Marionetki Wielkiego Brata. Dystopijne miasteczko na kalifornijskiej pustyni. Hermetyczne, samowystarczalne małe społeczeństwo, pozornie miękką ręką zarządzane przez enigmatycznego Franka (przekonująca kreacja Chrisa Pine'a), jednego z dwóch architektów tej rzekomej krainy mlekiem i miodem płynącej. Pozostającego w związku małżeńskim z tutejszą nauczycielką tańca o imieniu Shelley (też przykuwający uwagę, szczególnie w genialnej scenie przy stole, występ Gemmy Chan). Niektórzy widzowie w tej parze dopatrzyli się ukłonów w stronę Mary Wollstonecraft Shelley z domu Godwin, a konkretnie jej ponadczasowego „Frankensteina”. Victory Project, bo tak się nazywa to alarmujące przedsięwzięcie, przedstawia się jako nową szansę dla całej ludzkości. Początek budowy nowego świata. Gdzie wszyscy są równi... ale niektórzy równiejsi. Niby standard, ale w Victory trudno wypatrzyć takich, dla których byłoby to solą w oku. Dlaczego by miało, skoro najbardziej uprzywilejowany człowiek w tym „państwie w państwie”, niepodzielny władca tego „idyllicznego miejsca”, zaspokaja wszystkie potrzeby swoich „owieczek”? Nikt nie ma powodów do narzekań, dlatego kiedy jedna z żon wyłamuje się z tego układu, nikt nie wątpi, że to jakieś załamanie nerwowe. W każdym razie takie przekonanie najwyraźniej panuje wśród pań, bo mężczyźni w tym świecie przedstawionym niektóre rzeczy muszą trzymać w ścisłej tajemnicy. Taka praca? Tak czy inaczej, gospodynie domowe ze Stepford, tj. z Victory, wiedzą, że ich ukochani pracują nad jakimś superważnym wynalazkiem(?), popierają to w gruncie rzeczy nieznane im przedsięwzięcie i nie widzą potrzeby, by ciągnąć panów za język. Jak to zwykle w antyutopijnych światach bywa, w końcu ktoś zacznie kwestionować tutejsze status quo. Takie trudności już spotykały niebiednego Franka, ale Alice Chambers może być jego największym wyzwaniem. Chyba nie sposób przecenić Florence Pugh w tej soczyście kolorowej fikcyjnej rzeczywistości. W moich oczach ta pani skradła to widowisko, a wspomniana już scena przy stole, w ogóle całe to kameralne przyjęcie, czy jak kto woli kolacja u Chambersów, to jeden z największych popisów aktorskich, jakie miałam przyjemność zobaczyć na ekranie. Nie tylko Florence Pugh, ale największy ciężar - który poniosła bez widocznego wysiłku, wręcz z zadziwiającą lekkością - spoczywał na jej barkach. Co zresztą w „Nie martw się, kochanie” jest bardziej normą niż odstępstwem od reguły. Wszak to Alice oprowadza nas po tej wielce podejrzanej „tęczowej krainie”, która w jakimś stopniu mogła zostać zainspirowana czarodziejką przygodą bodaj najsłynniejszej Alicji, na co wskazywałoby nie tylko imię głównej bohaterki, ale też jej najlepszej przyjaciółki (bezbłędna kreacja Olivii Wilde).
„Rok 1984” George'a Orwella po nowemu. Dostosowanie do potrzeb jakiejś części współczesnego społeczeństwa. Alternatywa dla tak zwanego Zgniłego Zachodu. Odpowiedź na faktyczny bądź wyimaginowany matriarchat szerzący się na świecie. Można rzec, powrót do przeszłości. Przed erą Potwora Gender. Perfekcyjne panie domu, idealne żony i matki. Szeroko uśmiechnięte sprzątaczki, praczki, kucharki, babysitterki i namiętne kochanki. Istne maszyny zaprogramowane na dogadzanie swoim robiącym kariery partnerom. Przeszczęśliwe niewolnice? Zależy, kogo zapytać, ale to niewątpliwie jedyny słuszny model rodziny w Victory, pustynnej osadzie tak na oko z lat 50. XX wieku. Postać prowadząca w „Nie martw się, kochanie” Alice Chambers to bohaterka dynamiczna: pokorna, która nagle zacznie się buntować. Wrzód na czterech literach normalnego, czyli uległego społeczeństwa. Praktycznie jednoosobowy ruch oporu, a zatem „wróg publiczny numer jeden”. Tak to już jest nie tylko w fikcyjnych światach. Wywrotowcy to zło wcielone, także w krajach uznawanych za demokratyczne, a cóż dopiero w królestwie Franka. W Victory mamy ustrój autokratyczny, a na samym szczycie tej systemowej piramidy stoi człowiek kreujący się na dobrotliwego wujaszka. Takiego co to chętniej daje, niż odbiera. Umiłowany wódz, który wkrótce straci poparcie Alice Chambers. Co, delikatnie mówiąc, niespecjalnie go zmartwi. Fascynująca próba sił, hipnotyczne starcie dwóch przeciwstawnych biegunów – obywatela i człowieka przy korycie. W prawdziwym świecie nie dawałabym żadnych szans Alice, ale film i literatura nierzadko rządzą się innymi prawami:) W prawdziwym świecie takie osoby traktuje się gazem, paralizatorami, pałkami teleskopowymi czy nawet bronią palną, a jak ktoś przeżyje, to prawie na pewno będzie ciągany po sądach i obrzucany błotem w przestrzeni medialnej. Frank przynajmniej przez jakiś czas poniekąd stosuje tylko tę ostatnią metodę walki z „przebrzydłą nonkonformistką”. Poniekąd, bo jego telewizyjna tuba propagandowa milczy na temat Alice. Wystarczy stara, niedobra poczta pantoflowa. I tak Alice staje się kolejną trędowatą, następnym wyrzutkiem społecznym, którego w tych realiach większość zdaje się szczerze żałować. Każdy stara się jak może, by przemówić jej do rozsądku, wspomóc proces leczenia niby okrutnie pogubionej kochanej członkini ich szaleńczo zintegrowanej społeczności. Zagadkowe halucynacje i koszmary senne, ponure, rozgorączkowane wizje Alice, to zjawisko, którego nie potrafię jednoznacznie ocenić. Z jednej strony miłe dla mojego, zawsze spragnionego takich (skromne upiorki, powiedzmy mroczniejsze wstawki od ekipy „Nie martw się, kochanie”) dekoracji, oka. Z drugiej, niezmiennie wytrącało mnie to z rytmu narzucanego przez ową nieodkrywczej, ale całkiem angażującą mnie przypowieści o potencjalnie zamordystycznym, rzecz jasna nieistniejącym w rzeczywistości (a przynajmniej nie w dokładnie takim kształcie) kawałku amerykańskiej ziemi. Nieefekciarski, a w każdym razie nieprzesadnie, powiedziałabym wręcz, że dość kameralny, zachęcający do ważkich refleksji thriller psychologiczny UWAGA SPOILER, myślę, że też thriller science fiction KONIEC SPOILERA, z charakterną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Johna Powella, uroczymi (słonecznie, kolorowo), ale i na swój sposób złowrogimi zdjęciami, powstałymi pod kierownictwem Matthew Libatique i zgrabnym montażem Affonso Gonçalvesa. Nieśpiesznie prowadzona, umiarkowanie emocjonująca, doskonale obsadzona gehenna wybitnie charyzmatycznej postaci. W każdym razie mnie ta pani wprost omotała:)
„Nie martw się, kochanie” w reżyserii Olivii Wilde, mniej więcej dwugodzinna hollywoodzka produkcja o nowym Stepford, w moich oczach broniła się głównie czołową postacią. Już dla samej tej aktorskiej kreacji warto było ów zaskakująco minimalistyczny (przyjemna niespodzianka mnie tutaj spotkała) thriller „wziąć na ząb”. Szalenie intensywny występ w takiej sobie historyjce. Wciągnęła, ale mogła bardziej. Uważam, że można było wycisnąć z tego trochę (dużo?) więcej. Potrzymać w większym napięciu i może zajechać w inną uliczkę, wybrać inny punkt docelowy dla spragnionej odpowiedzi publiczności. W każdym razie nie jestem do końca przekonana do tego „ściśle tajnego” pomysłu, co nie znaczy, że nie przekona i Was. Tak czy inaczej, nieśmiało zachęcam do seansu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz