Niespełna szesnastoletni Kevin Khatchadourian w pewien kwietniowy czwartek dokonuje masakry w szkole średniej w Gladstone w stanie Nowy Jork. Chłopak zostaje osadzony w więzieniu dla nieletnich, a jedyną osobą, która regularnie go odwiedza jest jego matka Eva Khatchadourian, wedle dużej części społeczeństwa współwinna zbrodni nastolatka. Co gorsza, kobieta wcale nie uważa tych opinii za niesprawiedliwe, a w każdym razie niezupełnie. Jej spowiedzią są obszerne listy do ukochanego męża Franklina Plasketta, w jej przekonaniu drobiazgowa i maksymalnie szczera analiza ich życia rodzinnego, z naciskiem na jej wielce skomplikowaną, niesamowicie napiętą, niezdrową relację z pierworodnym dzieckiem, późniejszym masowym mordercą. Oczkiem w głowie tatusia i największą zmorą mamutki.
Okładka książki. „Musimy porozmawiać
o Kevinie”, Videograf II 2008
Filmowe zaproszenie do rozmowy o Kevinie autorka literackiego pierwowzoru uznała za nadspodziewanie udane, a największym, najważniejszym odstępstwem od powieści jej zdaniem jest większa przejrzystość w pierwszych etapach życia tytułowej postaci. Lionel Shriver w przestrzeni publicznej podkreślała, że była na to przygotowana, bo to co nazwała głównym punktem ambiwalencji w powieści „Musimy porozmawiać o Kevinie” i w ogóle to całe „moralne wyrafinowanie”, jakim jej zdaniem charakteryzuje się ta pozycja, według Shriver najzwyczajniej nie nadaje się na ekran. Mission Impossible dla filmowców, ale niewątpliwie w zasięgu powieściopisarek i powieściopisarzy. Do napisania „Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionel Shriver skłoniły oczywiście strzelaniny w amerykańskich szkołach, wniebogłosy wrzeszczące historie z pierwszych stron gazet. Zastanawiająca pustka pod sensacyjnymi artykułami – Shriver nie mogła oprzeć się wrażeniu, że dziennikarze ujawniają tylko część prawdy, nie mówią wszystkiego o sprawcach. Może nawet nie próbują odkryć całej istotnej reszty. Tak czy inaczej, Shriver zawsze ciekawiło co tak naprawdę działo się w ich głowach... i rodzinnych gniazdach. Dodatkowym impulsem były jej własnej obawy przed macierzyństwem, obserwacje i przemyślenia, które możliwe, że były najbardziej ryzykownym krokiem w związku z tym prozatorskim przedsięwzięciem. Konstrukcję „Musimy porozmawiać o Kevinie” prawdopodobniej podpatrzyła w „The Good Soldier: A Tale of Passion” z 1915 roku, naturalnie nieżyjącego już brytyjskiego autora Forda Madoxa Forda. W najlepszym razie niezbyt godna zaufania, w najgorszym skrajnie niewiarygodna narratorka Shriver, charakterem mocno różni się od umownego kronikarza Forda – można powiedzieć, że niepoprawny optymizm został wymieniony na niepoprawny pesymizm, wręcz cynizm. W każdym razie w tej epistolarnej powieści Lionel Shriver, konfrontujemy się z rozproszoną, zamierzenie poplątaną sekwencją zdarzeń, oczami i/lub w swobodnej interpretacji tylko jednej z głównych „aktorek tego rodzinnego i społecznego dramatu”. Tragedii, koszmaru, piekła. Dzieło w całości składa się z listów Evy Khatchadourian adresowanych do jej drogiego Franklina w latach 2000-2001, miłości jej życia, który jest współodpowiedzialny za sprowadzenie na świat KK. Autorka książki, w przeciwieństwie do autorów pierwszego (i jak na na razie jedynego) zrealizowanego scenariusza na niej opartego, nie każe nam czekać na ujawnienie niewybaczalnego(?) grzechu nastoletniego Kevina Khatchadouriana. W powieści to żadna tajemnica, że ten niedoszły absolwent Gladstone High School dołączył do niezacnego grona szkolnych zamachowców. Niezacnego? Zależy kogo zapytać. Jego matka pewnie powiedziałaby, że Stany Zjednoczone to taki kraj, w którym oddanych fanów najłatwiej pozyskać poprzez zabijanie bliźnich. To najpewniejsza ścieżka do oszałamiającej kariery w tej rzekomej światowej Stolicy Wolności? Do takiego wniosku doszedł bystry chłopiec od najmłodszych lat najwyraźniej mocno wyczulony na wszechobecny bezsens? Chłopiec Franklina Plasketta, ale czy też chłopiec Evy? W pewnym sensie na pewno, bo to ona w latach 80. XX wieku wypchała „tego pasożyta” ze swojego wnętrza. Mało tego, nikt nie zmuszał jej do macierzyństwa, to była jej suwerenna decyzja, nawet jeśli bardziej entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu był jej wybranek. Najdroższy Franklin, którego szybko dopadło straszne przeczucie, że przynajmniej jakaś część Evy traktowała to jak zakupy w ciemno – w razie niezadowolenia bez specjalnego żalu, w taki czy inny sposób można pozbyć się problematycznego towaru. W radosnych podskokach wrócić do tego, co było wcześniej; zdecydowanie i definitywnie wydrzeć rozdział pod tytułem „Rodzicielstwo” z ich wspólnej Księgi Życia. Naprawdę tak myślała? Naprawdę spodziewała się, że on się na to zgodzi? On, modelowy republikanin, zagorzały patriota ślepo wierzący w American Dream (w zasięgu wszystkich zainteresowanych obywateli), orędownik „tradycyjnych amerykańskich rodzin” (idealny ojciec, idealna matka i idealna dziatwa), w swoim mniemaniu mężnie stawiający czoła wszelkim przeciwnościom losu i w odróżnieniu od swojej małżonki, gotowy na wszelkie wyrzeczenia dla dobra wspólnego, cokolwiek to znaczy.
Okładka książki. „We Need to Talk About Kevin”, Profile Books 2016
„Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionel Shriver to thriller psychologiczny, mroczny dramat rodzinny, ale i odważna debata polityczno-społeczno-obyczajowa. Debata czy monolog? Tego najprawdopodobniej nie rozstrzygniemy, przedstawiony „materiał dowodowy” jest wszak rażąco niepełny, co według mnie bardziej stanowi o sile niż słabości tej depresyjnej pozycji. Najboleśniejszej fikcyjnej opowieści o macierzyństwie, jaką dotychczas udało mi się „wygrzebać”. Formalnie fikcyjnej, ale nie da się zaprzeczyć, że Lionel Shriver tę upiorną mozaikę zbudowała także z autentycznych kamyków. Z jej osobistymi obserwacjami, wnioskami i innymi, najczęściej kąśliwymi, surowymi uwagami można się nie zgadzać, ale już choćby konteksty historyczne, czy niektóre kryminalne sprawy streszczane na kartach tej powieści, w „magiczny sposób” zacierają granicę między smutną fikcją i jeszcze smutniejszą rzeczywistością. W zasadzie życie zdążyło już napisać mnóstwo jeśli nie identycznych, to na pewno podobnych historii. Wszystko wskazuje na to, że pani Shriver chciała, by głowy odbiorców „Musimy porozmawiać o Kevinie” najbardziej zaprzątała jej wersja pytania o jajko i kurę. Co było pierwsze? Socjopatyczny dzieciak czy nieczuła matka? Zła w rozumieniu tak zwanych ludzi cywilizowanych. Czyli raczej nie taka z depresją poporodową. Raczej... Eva Khatchadourian nie została wprawdzie zdiagnozowana, ale wyglądało mi na to, że na początku tego rodzinnego koszmaru czerpała pociechę z tej ewentualności. Pozwalało to z nadzieją patrzeć w przyszłość. Jest ciężko, ale to minie – w końcu odnajdzie w sobie tę słynną bezwarunkową miłość do niesfornego Kevina. Nadejdzie taki czas, że przestanie go obwiniać o wszystkie nieszczęścia w swoim nie tak znowu ciasnym świecie. Teraz tak, ale przed Kevinem bardzo dużo podróżowała. Udało jej się połączyć tę pasję (zrodzoną z nieodpartej potrzeby udowodnienia samej sobie, że nie jest taka jak jej matka, upewnienia się, że nie jest skazana na podobny los) ze sferą zawodową – założyła własną działalność gospodarczą, która przyniosła jej niemałą fortunę. Wyśmienicie prosperujące wydawnictwo specjalizujące się w przewodnikach dla turystów z mniejszymi zasobami pieniężnymi. Rodzina Khatchadourian/Plaskett (Eva i Franklin po ślubie zostali przy własnych nazwiskach) dobra materialne, komfort finansowy zawdzięczała głównie... najmniej lubianej członkini rodziny? Jakby jej ukochany przelał całą miłość na Kevina, traktując Evę jako zło konieczne. Kiedyś byli zaskakująco zgodną parą – z drugiej strony mówią, że przeciwieństwa się przyciągają – ale na nieszczęście Evy (i nie tylko jej) po długich rozmowach, jak myśleli po wypunktowaniu wszystkich możliwych plusów i minusów, postanowili sprawdzić jak to jest być tatusiem i mamusią. Republikanin i demokratka, wielbiciel Stanów Zjednoczonych (zdaniem Evy tylko ich wyobrażenia: wyidealizowanych realiów przypominających jej amerykańskie seriale z lat 50. XX wieku) i ich zajadła krytyczka, czy jak kto woli krytykantka. Konserwatywny patriota i nieliberalna kosmopolitka. Jak łatwo się domyślić, film Lynne Ramsay to skrócona, powiedziałabym nawet, że wydelikacona wersja piorunującej historii Lionel Shriver (pożądanie ciężka, ale powieść pod tym względem przerosła moje najśmielsze oczekiwania, powieść zapalczywie zgniatała moje niebiedne serce). W scenariuszu na przykład nie zmieściło się życie szkolne (i przedszkolne) Kevina. Wygumkowano jego tak zwanego przyjaciela, rówieśnika, z którym najczęściej spotykał się po szkole i praktycznie wszystkie wywody Evy o roszczeniowych, protekcjonalnych Amerykankach i Amerykanach, zawsze skorych do obwiniania innych za swoje krzywdy, które w gruncie rzeczy sami na siebie sprowadzają (życiowe sukcesy to wyłącznie ich zasługa, a za porażki gotowi pozwać pierwszą osobę albo firmę z brzegu). I niezmiernie dumnych ze swojego plastikowego, fastfoodowego Disneylandu. W moim odbiorze głównym poszkodowanym w procesie przenoszenia powieści na ekran jest jednak Franklin. A właściwie to największy zwycięzca, ważna postać, z którą scenarzyści obeszli się dużo łagodniej od Lionel Shriver. Jedni winią Kevina, drudzy Evę, a jeszcze inni po prostu wrzucają ich do jednego worka. Naturalnie są wyjątki – nie tylko fani, w tym przypuszczalni naśladowcy KK, ale też jakieś pojedyncze osoby, które z tego czy innego powodu nie chcą wchodzić w buty sędziów, a tym bardziej katów. Rzucenie kamieniami w bliźnich nie należy do ich ulubionych rozrywek, a są i tacy, którzy noszą w sobie imponującą zdolność do przebaczania. Jednych napędza nienawiść, innych tak zwane chrześcijańskie miłosierdzie. Jeśli problem dotyczy dziecka (niezależnie czy sprawcy, czy ofiary, bo w dobie mediów społecznościowych, co niezmiennie mnie zdumiewa, gniew „praworządnej, nieomylnej” części społeczeństwa nierzadko spływa też na tych drugich) to przeważnie zainteresowanie opinii publicznej skupia się na matce czy innej opiekunce prawnej. Musimy porozmawiać o Evie, ale nie musimy o Franklinie? Ujmę to tak: podczas lektury omawianej bomby literackiej moje myśli rzadziej krążyły wokół pytania, które zaprzątało nie tylko Evę od tego feralnego Czwartku (tak umowna sprawozdawczyni wydarzeń nazywa dzień, w której jej niekochana(?) latorośl wprowadziła swój szatański plan w życie), a częściej wokół jej totalnego przywiązania do Franklina. Rozumiem miłość, ale spodziewałabym się, że niekiedy najdą ją jakieś wątpliwości, że jej determinacja od czasu do czasu przynajmniej lekko osłabnie. To supermocne postanowienie, by przeczekać gorsze lata, wytrwać przy niebezpiecznie łatwowiernym mężczyźnie, cierpliwie wypatrywać ustąpienia toksycznej mgły, niepowstrzymanie gęstniejącej w ich ścisłym rodzinnym kręgu. Najpierw w skromnym nowojorskim mieszkanku, a potem w zdecydowanie nieskromnym domu na teoretycznie bezpieczniejszym przedmieściu.
„Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionel Shriver to dość wymagająca lektura, którą pozwolę sobie przyrównać do kolczastych krzewów, gęstych krzaków, bynajmniej rozpędzonego literackiego pociągu, gdzie można rozsiąść się w miarę wygodnie, podziwiać widoki, czasami może poczuć jakiś mniejszy czy większy dreszczyk emocji, ale nawet wtedy ufając, że ów magiczny pojazd dowiezie nas do stacji końcowej w jednym kawałku. Ten dreszczowiec, ten dramat, ta społeczno-obyczajowa śmiertelnie poważna dyskusja (no dobrze, czasami nieszczodrze posypana wisielczym, histerycznym, ironicznym i sarkastycznym humorem, ewentualnie pseudo humorem) nie tylko o Kevinie, to brutalnie szczery, bezczelnie prowokacyjny, genialny potwór. Nieprzejednany zwyrodnialec, gwałciciel ludzkich dusz, zapalczywy kontestator pięknych bajek o życiu. Zaprzysięgły wróg mitologii i dobry przyjaciel nagiej, niewygodnej, strasznej prawdy. Marność nad marnościami i wszystko(?) marność [Księga Koheleta, tłum. Anny Wojciechowskiej, tutaj niedokładne]. Arcydzieło literatury światowej, moim zdaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz