Stronki na blogu

sobota, 22 kwietnia 2023

„Królestwo pająków” (1977)

 
Do doktora Roberta 'Racka' Hansena, lekarza weterynarii z Verde Valley w stanie Arizona, zgłasza się miejscowy ranczer Walter Colby z umierającą jałówką, w którą sporo zainwestował. Rack przekazuje próbki jej krwi do laboratorium uniwersyteckiego we Flagstaff, a niedługo potem w miasteczku zjawia się Diane Ashley z wydziału entomologii Uniwersytetu Arizony. Po wynajęciu domku letniskowego, kobieta informuje doktora Hansena i tutejszego szeryfa, że śmierć krowy Colby'ego spowodował pajęczy jad, mężczyźni jednak nie traktują poważnie tej rewelacji. Ale Ashley i Rack są zgodni przynajmniej co do tego, że warto wspólnie przyjrzeć się tej nietypowej sprawie. Wątpliwości weterynarza szybko się rozwiewają, a wyniki ich dochodzenia zaskakują nawet Diane.

Plakat filmu. „Kingdom of the Spiders” 1977, Arachnid Productions

Królestwo pająków” (oryg. „Kingdom of the Spiders”): kultowy animal attack Johna 'Buda' Cardosa, oparty na scenariuszu Richarda Robinsona i Alana Caillou, przy czym historię wymyślili Jeffrey M. Sneller i Stephen Lodge. Od zapomnienia, przynajmniej w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, uchroniły go przede wszystkim akcje z włochatymi pająkami z rodziny Theraphosidae, które zrealizowano także z wykorzystaniem żywych stworzeń. Ekipa zakupiła pięć tysięcy ptaszników od meksykańskich łowców pająków, co pochłonęło pięćdziesiąt tysięcy dolarów z półmilionowego budżetu, a resztę załatwiły gumowe figurki. Film kręcono w Camp Verde i w Sedonie w stanie Arizona, a najbardziej wymagająca okazała się oczywiście praca z „żywym inwentarzem”. Ze względu na kanibalistyczne skłonności tych mimowolnych aktorów, każdemu z nich trzeba było zapewnić własną, należycie ocieploną, garderobę, tj. pojemnik. Największym wyzwaniem było jednak zmuszenie pająków do poruszania się po planie zgodnie z oczekiwaniami twórców, w czym najbardziej przydatne okazały się wentylatory i rury powietrzne. Wokół tej filmowej operacji narosły pewne kontrowersje w związku z niehumanitarnym traktowaniem żywych istot – część pająków poległa na planie.

Główną rolę żeńską w „Królestwie pająków” Johna 'Buda' Cardosa powierzono tej z przesłuchiwanych aktorek, którą najmniej wzruszały (właściwie w ogóle) bezpośrednie kontakty z włochatymi „bestiami”, czyli Tiffany Bolling, a na jej filmowego partnera wybrano Williama Shatnera, który po latach w jednej ze swoich publicznych wypowiedzi dał do zrozumienia, że głośna „Arachnofobia” wyreżyserowana przez Franka Marshalla bez pytania pożyczyła sobie co nieco z „Królestwa pająków”. Właściwie aktor nie mógł oprzeć się wrażeniu, że „Arachnofobia” w jakimś zakresie jest zwykłą kopią pajęczego horroru Buda Cardosa. „Ale nie idziesz i nie pozywasz Stevena Spielberga” (jeden z producentów wykonawczych filmu) - tako rzekł Shatner, tym samym dając do zrozumienia, że wywąchał plagiat, czy tam obraz posiadający pewne znamiona plagiatu. Bez względu na to, czy twórcy „Arachnofobii” opierali się na dziełku Cardosa, czy to raczej niezwykły(?) zbieg okoliczności, rzeczony animal attack z 1990 roku moim skromnym zdaniem może do pięt nie dorasta „swojemu starszemu krewniakowi”. Niezła rozrywka, ale „Królestwo pająków” z drugiej połowy lat 70. XX wieku to nie tyle rozrywka, ile trauma;) Myślę, że to jeden z tych rzadkich upiornych przypadków, który może działać także na osoby nieobarczone arachnofobią. Rzecz jasna, nie wszystkie, ale co poniektórzy szczęściarze (naprawdę zazdroszczę) niereagujący panicznie na widok pająków, na pewno nie przejdą zupełnie obojętnie obok takiego szaleństwa. Jeśli zaś o mnie chodzi, powiedzieć, że czułam się nieswojo w tym okropnym królestwie, to jak nie powiedzieć nic. Albo pudrować rzeczywistość. Architekci „Królestwa pająków” przenoszą nas na prowincję, do malowniczego zakątka w stanie Arizona. Małe miasteczko gdzieś w Verde Valley, spieczona słońcem przyjemnie cicha kraina, utrzymująca się głównie z ciężkiej pracy ranczerów. Nieopływających w dostatki, już raczej liczących każdy cent, małych hodowców, których swego rodzaju przedstawicielem scenarzyści uczynili Waltera Colby'ego (przyzwoita kreacja Woody'ego Strode'a) – właściwie jedyny gospodarz, który zaprosi nas na swoje włości. On i jego żona są pierwszymi ofiarami nadzwyczaj jadowitych tarantul (tak są nazywane w tym świecie, ale z ujawnionych informacji – bynajmniej mojej własnej wiedzy w tym zakresie – wynika, że w tych rolach obsadzono ptaszniki, zresztą często mylone z tarantulami), bo w wyniku działalności tych nienormalnie zachowujących się drapieżników, upada największa z ich ostatnich inwestycji; tracą jałówkę, w którą włożyli sporo pieniędzy, nie wspominając już o hektolitrach potu wylanych przez Waltera. A to dopiero początek ofensywy tarantul wymierzonej w to nieszczęsne małżeństwo. Właściwie zagrożone jest całe miasteczko, ale reakcja, zgodnie z przewidywaniami, jest mocno spóźniona. W każdym razie mnie nie zaskoczyło „przespanie” tego magicznego okresu, kiedy dało się jeszcze zapobiec masowej eksterminacji ludności wcześniej całkiem wygodnej przystani doktora Roberta 'Racka' Hansena, lekarza weterynarii, który dość niefortunnie rozpoczyna swoją znajomość z Diane Ashley, wybitną członkinią zespołu naukowców z Uniwersytetu Arizony zajmujących się owadami i pajęczakami. Sympatyczny duet, w czym zasługa nie tylko autorów tej historii, ale także, może nawet przede wszystkim, zaangażowanej gry Williama Shatnera i Tiffany Bolling. Rack ma opinię nałogowego podrywacza, zupełnie nieszkodliwego, w dodatku obdarzonego dużym poczuciem humoru i co najistotniejsze bez słowa skargi pracującego na dobro wspólne: jeden z najaktywniejszych członków tego małego społeczeństwa. Można na nim polegać praktycznie w każdej sytuacji, nie tylko gdy to czy inne zwierzę podupadnie na zdrowiu. Jak można się tego spodziewać naszemu dzielnego doktorkowi teraz wpadnie w oko Diane Ashley, przybyła do tej części Verde Valley w sprawach służbowych, zaalarmowana próbką krwi przekazaną przez doktora Hansena, na pierwszy rzut oka jej zupełne przeciwieństwo. On szeroko otwarty na ludzi, ona zachowująca pewien dystans. On dowcipny, a jej żarty się jakoś nie trzymają. Ona chłodna profesjonalistka, on ciepły profesjonalista.

Plakat filmu. „Kingdom of the Spiders” 1977, Arachnid Productions

Królestwo pająków” Johna 'Buda' Cardosa to nie tylko tysiące żywych pająków - choć to niewątpliwie one robią największą różnicę - ale również imponujące wyczucie dramaturgii, efektywna i efektowna żonglerka napięciem, doskonałe tempo i jeszcze wyborniejsza aura. Twórcy bardziej upodobali sobie kręcenie w pełnym świetle dziennym - w każdym razie słoneczne ujęcia dominują w tym arizońskim piekle – co pewnie uznałabym za wielce ryzykowne, gdyby nie data wydania tej kinematograficznej perełki. Dziś prawie na pewno oczy by mnie rozbolały od nadmiaru soczystych/plastikowych kolorów (no, chyba że za reżyserię odpowiadałby Ari Aster, czołowy twórca boskiego „Midsommar. W biały dzień”), nie wspominając już wygenerowanych komputerowo pająkach, bo coś mi mówi, że w czasach nam współczesnych nie trudzono by się z praktycznymi efektami specjalnymi, a cóż dopiero prawdziwymi tytułowymi „milusińskimi”. Przepraszam miłośników pająków za ten cudzysłów, wybaczcie proszę ten nietakt osobie przeczulonej na punkcie tych małych drapieżników. Pożytecznych straszydeł albo słodziaków, zależy kto patrzy. Na włochatych rewolucjonistów w świecie Buda Cardosa. Bo to jest swego rodzaju przewrót, może nie tyle zaplanowana (a kto ich tam wie?), ile instynktowna rebelia. Kontrofensywa tarantul. Nie tych zwyczajnych – wygląda na jakąś mutację, a głównymi winowajcami mogą być pestycydy. Taką teorię przyjmie Diane Ashley, która pewnie mogłaby zorganizować jakąś skuteczniejszą odpowiedź na zmasowany atak pająków, ale szczerze mówiąc taki scenariusz uznałabym za skrajnie niewiarygodny. Mniejsza, że wtedy raczej nie byłoby filmu, ale przypadkiem bądź umyślnie twórcy „Królestwa pająków” unaocznili typowy tryb postępowania w sytuacjach kryzysowych. W tak zwanych cywilizowanych państwach, przerażająco nieprzygotowanych nawet na zwyczajne katastrofy naturalne (na przykład nowe wirusy), a ta przecież do zwyczajnych nie należy. Gdyby to zależało od lekarza weterynarii, czy nawet szeryfa, to stery pewnie bez szemrania zostałyby przekazane pani Ashley zaraz po potwierdzeniu „jej wstępnej diagnozy”. Gdyby tylko któryś z nich miał moc sprawczą w tej biednej mieścinie... Niestety takie decyzje zapadają na wyższych szczeblach, gdzie nie zwykło się dyskutować z maluczkimi. Burmistrz tej tutaj oblężonej twierdzy moim zdaniem jest politykiem, czy jak kto woli samorządowcem, z powołania:) Nie znam się, ale się wypowiem. Nie wezmę odpowiedzialność za swoje decyzje, schowam się za plecami policjanta, który wykonywał moje polecenia. Co innego, jeśli moja strategia zadziała – wtedy całą śmietankę spiję ja, ten, który wszystkie rozumy pozjadał. Proszenie o pomoc, czy nawet przyjmowanie oferowanej pomocy dla ludzi tego pokroju jest oznaką słabości, przyznaniem do porażki, potężną skazą na mniej czy bardziej starannie budowanym wizerunku jednostek omnipotentnych. Poza tym mieliby dobrowolnie przekazać komuś ułamek swoich nadzwyczajnych „z trudem zdobytych” uprawnień? W imię czego? Mitycznego bezpieczeństwa obywateli? W każdym razie burmistrz miasteczka obleganego przez nadzwyczaj zgodne tarantule - zamiast zjadać się nawzajem, działają ręką w rękę, czy raczej odnóże w odnóże – to jedna z tych „osobistości” przy korycie, z tych orwellowskich równiejszych, które nie zwykli wyżej wyceniać życia „szarej masy” od swojego wygodnego krzesełka. Władza ponad wszystko. Efekt? Najbardziej poruszyła mnie opowieść o pewnej małej dziewczynce, ale to nie znaczy, że byłam nieczuła na tragedie innych. Nie tylko pierwsze-, ale i drugoplanowe postaci zdawały się mocno zabiegać o sympatię publiczności. Nie byli li tylko tak zwanym „mięsem armatnim”, pożywką dla niespotykanie jadowitych tarantul, ewentualnie ptaszników, papierowymi sylwetkami „przeznaczonymi na pożarcie”, ale uroczą zbieraniną indywidualności. Pełnokrwistymi bohaterkami i bohaterami tej później przyjemnie kojarzącej się z „Nocą żywych trupów” George'a Romero, sprawnie opowiedzianej, charakternej, stylowej opowieści z Arizony. Pełzające ciemności i jeszcze wydajniejsze jasności. Charakterystyczna mgiełka, swego rodzaju wizytówka kina z lat 70. XX wieku, co prawda spotykana też wcześniej i później, ale skądinąd wiem, że nie tylko mnie ten „aromat” najsilniej kojarzy się z tym dziesięcioleciem. Specyficzne ponurości, zdjęcia jakby po paru praniach, przyblakłe, zgaszone barwy. Swoje robi też ścieżka dźwiękowa, ale czymże byłoby to wszystko gdyby nie (nie)zwykła, ludzka cierpliwości? W moim przekonaniu twórcy „Królestwa pająków” perfekcyjnie zrównoważyli „gospodarkę prędkościowo-napięciową”. Innymi słowy, ta produkcja ma sporą szansę pogodzić zwolenników szybkich i wolniejszych opowieści grozy. Dzieje się, ale skrupulatnie kładli też organizatorzy tej pajęczej rebelii odpowiednie podłoża pod spodziewane ataki zabójczych żyjątek. Nieśpieszne wejścia, szatańsko konsekwentne zbliżanie się do wroga. Nie zawsze: zaskakujące spotkanie w jednym z domków letniskowych, przewrotka, której pewnie powinnam była się spodziewać, ale widać uległam potężnej sile narracji. W sumie każda scenka z pająkami wbijała mnie w fotel (a jest ich naprawdę dużo), ale pozwolę sobie jeszcze wyróżnić akcję z kratką wentylacyjną (miażdżący suspens – wiesz co się stanie, widzisz to w wyobraźni i w moim przypadku naprawdę nie chcesz zobaczyć na ekranie, ale w dalszym ciągu patrzysz) i nie tyle wykonanie, ile pomysł na ostatnią prostą.

Bezkrwawy (doliczyłam się zaledwie jednego mięsistego, szkarłatnego przebłysku) animal attack, który może być najlepszą opowieścią o pająkach, jakiej w życiu „wysłuchacie”. „Królestwo pająków” Johna 'Buda' Cardosa jakiejś tam pozycji w światku horroru się dochrapał, ale powinien wspiąć się dużo wyżej. Zająć bardziej eksponowane stanowisko w tej jeśli już nie gatunkowej, to przynajmniej podgatunkowej szufladce. Tak uważam, bo jak to mówią, po tej filmowej uczcie zbierałam szczękę z podłogi. Miazga!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz