Do
doktora Roberta 'Racka' Hansena, lekarza weterynarii z Verde Valley w
stanie Arizona, zgłasza się miejscowy ranczer Walter Colby z
umierającą jałówką, w którą sporo zainwestował. Rack
przekazuje próbki jej krwi do laboratorium uniwersyteckiego we
Flagstaff, a niedługo potem w miasteczku zjawia się Diane Ashley z
wydziału entomologii Uniwersytetu Arizony. Po wynajęciu domku
letniskowego, kobieta informuje doktora Hansena i tutejszego szeryfa,
że śmierć krowy Colby'ego spowodował pajęczy jad, mężczyźni
jednak nie traktują poważnie tej rewelacji. Ale Ashley i Rack są
zgodni przynajmniej co do tego, że warto wspólnie przyjrzeć się
tej nietypowej sprawie. Wątpliwości weterynarza szybko się
rozwiewają, a wyniki ich dochodzenia zaskakują nawet Diane.
|
Plakat filmu. „Kingdom of the Spiders” 1977, Arachnid Productions
|
„Królestwo
pająków” (oryg. „Kingdom of the Spiders”): kultowy animal
attack Johna 'Buda' Cardosa, oparty na scenariuszu Richarda
Robinsona i Alana Caillou, przy czym historię wymyślili Jeffrey M.
Sneller i Stephen Lodge. Od zapomnienia, przynajmniej w swoich
rodzimych Stanach Zjednoczonych, uchroniły go przede wszystkim akcje
z włochatymi pająkami z rodziny Theraphosidae, które
zrealizowano także z wykorzystaniem żywych stworzeń. Ekipa
zakupiła pięć tysięcy ptaszników od meksykańskich łowców
pająków, co pochłonęło pięćdziesiąt tysięcy dolarów z
półmilionowego budżetu, a resztę załatwiły gumowe figurki. Film
kręcono w Camp Verde i w Sedonie w stanie Arizona, a najbardziej
wymagająca okazała się oczywiście praca z „żywym inwentarzem”.
Ze względu na kanibalistyczne skłonności tych mimowolnych aktorów,
każdemu z nich trzeba było zapewnić własną, należycie
ocieploną, garderobę, tj. pojemnik. Największym wyzwaniem było
jednak zmuszenie pająków do poruszania się po planie zgodnie z
oczekiwaniami twórców, w czym najbardziej przydatne okazały się
wentylatory i rury powietrzne. Wokół tej filmowej operacji narosły
pewne kontrowersje w związku z niehumanitarnym traktowaniem żywych
istot – część pająków poległa na planie.
Główną
rolę żeńską w „Królestwie pająków” Johna 'Buda' Cardosa
powierzono tej z przesłuchiwanych aktorek, którą najmniej
wzruszały (właściwie w ogóle) bezpośrednie kontakty z włochatymi
„bestiami”, czyli Tiffany Bolling, a na jej filmowego partnera
wybrano Williama Shatnera, który po latach w jednej ze swoich
publicznych wypowiedzi dał do zrozumienia, że głośna
„Arachnofobia” wyreżyserowana przez Franka Marshalla bez pytania
pożyczyła sobie co nieco z „Królestwa pająków”. Właściwie
aktor nie mógł oprzeć się wrażeniu, że „Arachnofobia” w
jakimś zakresie jest zwykłą kopią pajęczego horroru Buda
Cardosa. „Ale nie idziesz i nie pozywasz Stevena Spielberga”
(jeden z producentów wykonawczych filmu) - tako rzekł Shatner, tym
samym dając do zrozumienia, że wywąchał plagiat, czy tam obraz
posiadający pewne znamiona plagiatu. Bez względu na to, czy twórcy
„Arachnofobii” opierali się na dziełku Cardosa, czy to raczej
niezwykły(?) zbieg okoliczności, rzeczony animal attack z
1990 roku moim skromnym zdaniem może do pięt nie dorasta „swojemu
starszemu krewniakowi”. Niezła rozrywka, ale „Królestwo
pająków” z drugiej połowy lat 70. XX wieku to nie tyle rozrywka,
ile trauma;) Myślę, że to jeden z tych rzadkich upiornych
przypadków, który może działać także na osoby nieobarczone
arachnofobią. Rzecz jasna, nie wszystkie, ale co poniektórzy
szczęściarze (naprawdę zazdroszczę) niereagujący panicznie na
widok pająków, na pewno nie przejdą zupełnie obojętnie obok
takiego szaleństwa. Jeśli zaś o mnie chodzi, powiedzieć, że
czułam się nieswojo w tym okropnym królestwie, to jak nie
powiedzieć nic. Albo pudrować rzeczywistość. Architekci
„Królestwa pająków” przenoszą nas na prowincję, do
malowniczego zakątka w stanie Arizona. Małe miasteczko gdzieś w
Verde Valley, spieczona słońcem przyjemnie cicha kraina,
utrzymująca się głównie z ciężkiej pracy ranczerów.
Nieopływających w dostatki, już raczej liczących każdy cent,
małych hodowców, których swego rodzaju przedstawicielem
scenarzyści uczynili Waltera Colby'ego (przyzwoita kreacja Woody'ego
Strode'a) – właściwie jedyny gospodarz, który zaprosi nas na
swoje włości. On i jego żona są pierwszymi ofiarami nadzwyczaj
jadowitych tarantul (tak są nazywane w tym świecie, ale z
ujawnionych informacji – bynajmniej mojej własnej wiedzy w tym
zakresie – wynika, że w tych rolach obsadzono ptaszniki, zresztą
często mylone z tarantulami), bo w wyniku działalności tych
nienormalnie zachowujących się drapieżników, upada największa z
ich ostatnich inwestycji; tracą jałówkę, w którą włożyli
sporo pieniędzy, nie wspominając już o hektolitrach potu wylanych
przez Waltera. A to dopiero początek ofensywy tarantul wymierzonej w
to nieszczęsne małżeństwo. Właściwie zagrożone jest całe
miasteczko, ale reakcja, zgodnie z przewidywaniami, jest mocno
spóźniona. W każdym razie mnie nie zaskoczyło „przespanie”
tego magicznego okresu, kiedy dało się jeszcze zapobiec masowej
eksterminacji ludności wcześniej całkiem wygodnej przystani
doktora Roberta 'Racka' Hansena, lekarza weterynarii, który dość
niefortunnie rozpoczyna swoją znajomość z Diane Ashley, wybitną
członkinią zespołu naukowców z Uniwersytetu Arizony zajmujących
się owadami i pajęczakami. Sympatyczny duet, w czym zasługa nie
tylko autorów tej historii, ale także, może nawet przede
wszystkim, zaangażowanej gry Williama Shatnera i Tiffany Bolling.
Rack ma opinię nałogowego podrywacza, zupełnie nieszkodliwego, w
dodatku obdarzonego dużym poczuciem humoru i co najistotniejsze bez
słowa skargi pracującego na dobro wspólne: jeden z
najaktywniejszych członków tego małego społeczeństwa. Można na
nim polegać praktycznie w każdej sytuacji, nie tylko gdy to czy
inne zwierzę podupadnie na zdrowiu. Jak można się tego spodziewać
naszemu dzielnego doktorkowi teraz wpadnie w oko Diane Ashley,
przybyła do tej części Verde Valley w sprawach służbowych,
zaalarmowana próbką krwi przekazaną przez doktora Hansena, na
pierwszy rzut oka jej zupełne przeciwieństwo. On szeroko otwarty na
ludzi, ona zachowująca pewien dystans. On dowcipny, a jej żarty się
jakoś nie trzymają. Ona chłodna profesjonalistka, on ciepły
profesjonalista.
|
Plakat filmu. „Kingdom of the Spiders” 1977, Arachnid Productions
|
„Królestwo
pająków” Johna 'Buda' Cardosa to nie tylko tysiące żywych
pająków - choć to niewątpliwie one robią największą różnicę
- ale również imponujące wyczucie dramaturgii, efektywna i
efektowna żonglerka napięciem, doskonałe tempo i jeszcze
wyborniejsza aura. Twórcy bardziej upodobali sobie kręcenie w
pełnym świetle dziennym - w każdym razie słoneczne ujęcia
dominują w tym arizońskim piekle – co pewnie uznałabym za wielce
ryzykowne, gdyby nie data wydania tej kinematograficznej perełki.
Dziś prawie na pewno oczy by mnie rozbolały od nadmiaru
soczystych/plastikowych kolorów (no, chyba że za reżyserię
odpowiadałby Ari Aster, czołowy twórca boskiego „Midsommar. W biały dzień”), nie wspominając już wygenerowanych komputerowo
pająkach, bo coś mi mówi, że w czasach nam współczesnych nie
trudzono by się z praktycznymi efektami specjalnymi, a cóż dopiero
prawdziwymi tytułowymi „milusińskimi”. Przepraszam miłośników
pająków za ten cudzysłów, wybaczcie proszę ten nietakt osobie
przeczulonej na punkcie tych małych drapieżników. Pożytecznych
straszydeł albo słodziaków, zależy kto patrzy. Na włochatych
rewolucjonistów w świecie Buda Cardosa. Bo to jest swego rodzaju
przewrót, może nie tyle zaplanowana (a kto ich tam wie?), ile
instynktowna rebelia. Kontrofensywa tarantul. Nie tych zwyczajnych –
wygląda na jakąś mutację, a głównymi winowajcami mogą być
pestycydy. Taką teorię przyjmie Diane Ashley, która pewnie mogłaby
zorganizować jakąś skuteczniejszą odpowiedź na zmasowany atak
pająków, ale szczerze mówiąc taki scenariusz uznałabym za
skrajnie niewiarygodny. Mniejsza, że wtedy raczej nie byłoby filmu,
ale przypadkiem bądź umyślnie twórcy „Królestwa pająków”
unaocznili typowy tryb postępowania w sytuacjach kryzysowych. W tak
zwanych cywilizowanych państwach, przerażająco nieprzygotowanych
nawet na zwyczajne katastrofy naturalne (na przykład nowe wirusy), a
ta przecież do zwyczajnych nie należy. Gdyby to zależało od
lekarza weterynarii, czy nawet szeryfa, to stery pewnie bez szemrania
zostałyby przekazane pani Ashley zaraz po potwierdzeniu „jej
wstępnej diagnozy”. Gdyby tylko któryś z nich miał moc sprawczą
w tej biednej mieścinie... Niestety takie decyzje zapadają na
wyższych szczeblach, gdzie nie zwykło się dyskutować z
maluczkimi. Burmistrz tej tutaj oblężonej twierdzy moim zdaniem
jest politykiem, czy jak kto woli samorządowcem, z powołania:) Nie
znam się, ale się wypowiem. Nie wezmę odpowiedzialność za swoje
decyzje, schowam się za plecami policjanta, który wykonywał moje
polecenia. Co innego, jeśli moja strategia zadziała – wtedy całą
śmietankę spiję ja, ten, który wszystkie rozumy pozjadał.
Proszenie o pomoc, czy nawet przyjmowanie oferowanej pomocy dla ludzi
tego pokroju jest oznaką słabości, przyznaniem do porażki,
potężną skazą na mniej czy bardziej starannie budowanym wizerunku
jednostek omnipotentnych. Poza tym mieliby dobrowolnie przekazać
komuś ułamek swoich nadzwyczajnych „z trudem zdobytych”
uprawnień? W imię czego? Mitycznego bezpieczeństwa obywateli? W
każdym razie burmistrz miasteczka obleganego przez nadzwyczaj zgodne
tarantule - zamiast zjadać się nawzajem, działają ręką w rękę,
czy raczej odnóże w odnóże – to jedna z tych „osobistości”
przy korycie, z tych orwellowskich równiejszych, które nie zwykli
wyżej wyceniać życia „szarej masy” od swojego wygodnego
krzesełka. Władza ponad wszystko. Efekt? Najbardziej poruszyła
mnie opowieść o pewnej małej dziewczynce, ale to nie znaczy, że
byłam nieczuła na tragedie innych. Nie tylko pierwsze-, ale i
drugoplanowe postaci zdawały się mocno zabiegać o sympatię
publiczności. Nie byli li tylko tak zwanym „mięsem armatnim”,
pożywką dla niespotykanie jadowitych tarantul, ewentualnie
ptaszników, papierowymi sylwetkami „przeznaczonymi na pożarcie”,
ale uroczą zbieraniną indywidualności. Pełnokrwistymi bohaterkami
i bohaterami tej później przyjemnie kojarzącej się z „Nocą żywych trupów” George'a Romero, sprawnie opowiedzianej,
charakternej, stylowej opowieści z Arizony. Pełzające ciemności i
jeszcze wydajniejsze jasności. Charakterystyczna mgiełka, swego
rodzaju wizytówka kina z lat 70. XX wieku, co prawda spotykana też
wcześniej i później, ale skądinąd wiem, że nie tylko mnie ten
„aromat” najsilniej kojarzy się z tym dziesięcioleciem.
Specyficzne ponurości, zdjęcia jakby po paru praniach, przyblakłe,
zgaszone barwy. Swoje robi też ścieżka dźwiękowa, ale czymże
byłoby to wszystko gdyby nie (nie)zwykła, ludzka cierpliwości? W
moim przekonaniu twórcy „Królestwa pająków” perfekcyjnie
zrównoważyli „gospodarkę prędkościowo-napięciową”. Innymi
słowy, ta produkcja ma sporą szansę pogodzić zwolenników
szybkich i wolniejszych opowieści grozy. Dzieje się, ale
skrupulatnie kładli też organizatorzy tej pajęczej rebelii
odpowiednie podłoża pod spodziewane ataki zabójczych żyjątek.
Nieśpieszne wejścia, szatańsko konsekwentne zbliżanie się do
wroga. Nie zawsze: zaskakujące spotkanie w jednym z domków
letniskowych, przewrotka, której pewnie powinnam była się
spodziewać, ale widać uległam potężnej sile narracji. W sumie
każda scenka z pająkami wbijała mnie w fotel (a jest ich naprawdę
dużo), ale pozwolę sobie jeszcze wyróżnić akcję z kratką
wentylacyjną (miażdżący suspens – wiesz co się stanie, widzisz
to w wyobraźni i w moim przypadku naprawdę nie chcesz zobaczyć na
ekranie, ale w dalszym ciągu patrzysz) i nie tyle wykonanie, ile
pomysł na ostatnią prostą.
Bezkrwawy
(doliczyłam się zaledwie jednego mięsistego, szkarłatnego
przebłysku) animal attack, który może być najlepszą
opowieścią o pająkach, jakiej w życiu „wysłuchacie”.
„Królestwo pająków” Johna 'Buda' Cardosa jakiejś tam pozycji
w światku horroru się dochrapał, ale powinien wspiąć się dużo
wyżej. Zająć bardziej eksponowane stanowisko w tej jeśli już nie
gatunkowej, to przynajmniej podgatunkowej szufladce. Tak uważam, bo
jak to mówią, po tej filmowej uczcie zbierałam szczękę z
podłogi. Miazga!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz