Dwudziestoparoletni
Kurt Kunkle prowadzi niepopularny kanał internetowy o nazwie Kurt's
World, usilnie i bezskutecznie próbując zwiększyć swoje zasięgi.
Rozpaczliwie łaknie atencji, marzy o dołączeniu do grona
najbardziej rozpoznawalnych, najchętniej oglądanych influencerów i
jest gotowy zrobić absolutnie wszystko, żeby osiągnąć ten cel. W
końcu wpada na szalony pomysł i niezwłocznie, z zapałem
przystępuje do jego realizacji. Zostaje kierowcą Ubera do wspólnych
przejazdów w aplikacji Spree. W pojeździe instaluje mnóstwo
nieukrytych kamer, dla swoich pasażerów przygotowuje śmiercionośne
napoje, a dla fanów program pod tytułem „Lekcja”, którego
znakiem rozpoznawczym, przepustką Kurta do viralowej kariery mają
być radosne eliminacje niczego nieświadomych klientów.
|
Plakat filmu. „Spree" 2020, DreamCrew, Forest Hill Entertainment, SuperBloom Films
|
Amerykański
filmowy thriller satyryczny flirtujący ze slasherem w
reżyserii Eugene'a Kotlyarenko, twórcy między innymi mało znanego
romantycznego horroru komediowego „Feast of Burden” (2012) oraz
komedii romantycznych/dramatów „A Wonderful Cloud” (2015) i
„Wobble Palace” (2018). Scenariusz „Spree” Kotlyarenko
napisał we współpracy z debiutującym w tej roli Gene'em McHugh,
pomysłodawcą motywu przewodniego (w zasadzie zwrócił tylko uwagę
na nieprzyjemną historię, którą napisało samo życie): opowieść
o morderczym kierowcy Ubera. Potem zgodnie uznali, że najlepiej
będzie uczynić ich antybohatera człowiekiem uzależnionym od
mediów społecznościowych, a raczej desperacko zabiegającym o
internetową sławę, o followersów. I wtedy Kotlyarenko zasugerował
nietradycyjną formę, dopasowaną do trybu życia czołowej postaci.
Powiedział, że ich film powinien wyglądać jak livestream. Z
filmowych wpływów na „Spree” Kotlyarenko wymienił między
innymi „Taxi-Teheran” Jafara Panahiego, „Za wszelką cenę”
Gusa Van Santa, „Króla komedii” Martina Scorsese, „Asa w
potrzasku” Billy'ego Wildera, „Twarz w tłumie” Elia Kazana,
„Człowiek pogryzł psa” André Bonzela, Benoît Poelvoorde'a i
Rémy'ego Belvauxa i „Henry – Portret seryjnego mordercy” Johna
McNaughtona. W niektórych wywiadach podkreślał też, że traktuje
„Spree” jak satyrę społeczną w duchu „American Psycho”
Mary Harron (na podstawie powieści Bretta Eastona Ellisa),
„Podziemnego kręgu” Davida Finchera (na podstawie powieści
Chucka Palahniuka) i „Dr. Strangelove, czyli jak przestałem się
martwić i pokochałem bombę” Stanleya Kubricka (na podstawie
powieści Petera George'a). Główne zdjęcia do „Spree” ruszyły
w pierwszym kwartale 2019 roku w Los Angeles w stanie Kalifornia, a
pierwszy pokaz filmu odbył się w styczniu 2020 roku na Sundance
Film Festival.
Zainspirowany
prawdziwymi wydarzeniami – twórcy nie ujawnili szczegółów, ale
„w kuluarach” najczęściej mówi się o sprawie Jasona Daltona,
kierowcy Ubera z Michigan, który w 2016 roku zastrzelił sześć
osób – obraz o pożałowania godnym seryjnym mordercy. Kino
przyzwyczaiło nas do diablo inteligentnych, nadzwyczaj przebiegłych,
zimnokrwistych, doskonale zorganizowanych złoczyńców, wytrawnych
manipulantów, kameleonów, człeków-widmo, często imponujących
erudycją, ogładą, kulturą osobistą (przynajmniej jednostkom ze
swojego otoczenia). Przyzwyczaiło tak bardzo, że ilekroć ktoś
odważy się nakręcić film o niebłyszczącym inteligencją
przestępcy, ewentualnie szajce kryminalistów, tu i ówdzie
pojawiają się opinie głoszące, że dana historia jest skrajnie
nierealistyczna. No tak, bo w prawdziwym świecie wszyscy złoczyńcy
są jak Hannibal Lecter czy inny Patrick Bateman... Gdyby „Spree”
Eugene'a Kotlyarenko nie uderzał w parodystyczne struny, gdyby silił
się na maksymalną powagę, też pewnie nie uniknąłby posądzeń o
bezwstydne zakłamywanie realiów. Bo Kurt Kunkle (widowiskowy występ
Joe Keery'ego) nie jest kolejnym „Napoleonem zbrodni” - że
pozwolę sobie zapożyczyć tytuł nadany fikcyjnemu profesorowi
przez najsłynniejszego nieżyjącego detektywa - tylko „Napoleonem
głupoty”. W każdym razie o takich ludziach zazwyczaj mówi się,
że mają więcej szczęścia niż rozumu. Młodzi mogliby natomiast
powiedzieć, że Kurt jest zwykłym przegrywem – bo jak inaczej
nazwać influencera z garstką followersów? Żyjemy w epoce, w
której największym autorytetem nie cieszą się ci najlepiej
wykształceni i/lub życiowo/zawodowo doświadczeni, tylko ci którzy
podbili media społecznościowe. Co to znaczy „podbili”. Ano mają
mnóstwo tak zwanych znajomych, obserwatorów, subskrybentów,
followersów. Viralowi celebryci: szczyt marzeń naszego
nieszczęsnego Kurta. Biedny próbuje i próbuje, ale nic z tego, nie
udaje mu się należycie rozreklamować swojego kanału o wdzięcznej
nazwie Kurt's World (prawda, że chwytliwe...?). Z zazdrością
przegląda zdecydowanie bardziej oblegane wirtualne czarodziejskie
krainy, śledzi sukcesy innych, niezachwianie i desperacko pragnąc
tego samego. Z jakiegoś wielce zagadkowego dla niego powodu, jego
pomysły na przyciągnięcie publiki niezmiennie kończą się
niesamowicie gorzką klęską. Kurt nie ma wątpliwości, że jest
urodzonych influencerem, posiadającym wszystko, co taka osobistość
mieć powinna, jednak los jakby się na niego uwziął. Ale to nic,
Kurt udowodni tej gnidzie, że wybrała nieodpowiedniego gościa do
kopania po czterech literach. Zwycięży, dostanie swój kawałek
viralowego tortu i to raczej prędzej niż później. Ten świeżo
upieczony kierowca Ubera sprzężonego z aplikacją Spree, oferującą
tanie i w razie potrzeby zbiorowe (z innymi, też obcymi pasażerami)
przejazdy, w domyśle w granicach wyłącznie jednego amerykańskiego
miasta, czuje, że wreszcie znalazł klucz do serc internautów.
Wymyślił coś, czego zgodnie z jego, bądź co bądź, rozległą
wiedzą na temat mediów społecznościowych, nikt przed nim może
nie tyle nie wymyślił, ile nie odważył się wdrożyć. Zabijanie
na żywo. Co prawda przychodzi mu to nad wyraz lekko, ale nie jest
jakimś pierwszym lepszym, przebrzydłym psychopatą sadystycznym,
morderstwa traktuje nie jest cel, tylko środek do celu. Nie robiłby
tego, gdyby jego wcześniejsze projekty przyniosły upragnione,
okropnie wytęsknione rezultaty, bo po co? Nie, w takim układzie to
nie miałoby najmniejszego sensu, byłoby zwykłym marnotrawstwem
jeśli już nie istnień ludzkich (z perspektywy Kurta), to pewno
jego cennej, twórczej energii. Zwiastun nieodległej przyszłości?
Czy Kurt jest swego rodzaju prekursorem rozrywki, która już puka do
naszych drzwi? Reżyser „Spree” zauważył, że to już się
zaczęło, że w Sieci można już odnaleźć w najlepszym razie
dyskusyjne, amoralne materiały wrzucane przez co poniektórych
użytkowników social mediów. Starożytni Rzymianie mieli swoje
walki gladiatorów, a my być może dorobimy się internetowych
igrzysk śmierci. Makabryczny Big Brother transmitowany w czasie
rzeczywistym na przeróżnych stacjach nietelewizyjnych – co kanał,
to inna krwawa uczta. Nierealne? A jeśli...
|
Plakat filmu. „Spree" 2020, DreamCrew, Forest Hill Entertainment, SuperBloom Films |
Idealne
dopasowanie warstwy technicznej do treści. Trafione-niezatopione,
choć osobiście preferuję tradycyjne filmowe formy; z reguły tego
rodzaju narracyjne eksperymenty stanowią dla mnie nielichą
przeszkodę w swego rodzaju asymilowaniu się w danym świecie
przedstawionym. Innymi słowy, trudno mi wczuć się w tak
wyłuszczane opowieści. Jakie konkretnie? „Spree” Eugene'a
Kotlyarenko stawia widzów w pozycji wiernych obserwatorów Kurta
Kunkle'a, którzy też od czasu do czasu wskakują na inne profile.
Zapis z kamer zainstalowanych w jego bajeranckim autku, widoki z
komóry, rzadziej z kompa (sporo dzielenia ekranu na dwie i trzy
części – technika, której bodaj największym popularyzatorem, a
przynajmniej jednym z głównych, jest Brian De Palma) i przenośnego
„sprzętu inwigilacyjnego”. Nie, tym razem nie towarzyszyło mi
przekonanie, że standardowe opakowanie podniosłoby jakość tej
produkcji, bardziej przysłużyło niniejszej historii o młodzieńcu
z maniackim parciem na szkło. Całe życie dwudziestoparoletniego
Kurta kręci się wokół jego internetowego kanału. Jego ojciec,
Kris Kunkle (niezawodny David Arquette, gwiazda między innymi Scream
Universe, meta slasherowej franczyzy zapoczątkowanej w 1996
roku przez nieżyjącego już Wesa Cravena), też działa w tej
branży, zresztą z większym powodzeniem, w roli rodzica
najwyraźniej jednak nie sprawdza się już tak dobrze. Z drugiej
strony problem może tkwić w Kurcie, nazbyt surowo, nieobiektywnie,
niesprawiedliwie oceniającym swego bądź co bądź zabiegającego o
częste kontakty z synem (może za mocno? Tak, Kurt na pewno odbiera
to jako narzucanie się ze swoim towarzystwem, potwornie drażniącą,
żałosną nachalność) rodziciela. Wygląda na to, że Kurt jest
synkiem mamusi, niezmiennie opowiadającym się po jej stronie,
obwiniającym wyłącznie ojca za wszelkie szkody w ich rodzinnym
gnieździe, w którym przecież sam rzadko bywa. A już na pewno
duchem. Wylogowany z życia rodzinnego, zalogowany na platformie, na
której udostępnia swoje niepopularne treści. Witajcie w Kurt's
World, wirtualnej dziurze zabitej dechami, której gospodarz może
tylko pomarzyć o takich zasięgach, jakie ma choćby Jessie Adams
(elegancki występ Sasheer Zamaty), czarnoskóra stand-uperka, która
najprawdopodobniej ujęła internautów swoją naturalnością albo
kreacją godną Oscara. Jest jeszcze niejaki Bobby, doradca Kurta,
inny sławny vloger, prawdziwy showman (leśne dziadki i leśne
babcie - to ja! - pewnie powiedzą, że zwykły pozer, ale kto by się
przejmował zdaniem technologicznych jaskiniowców, zacofańców,
dinozaurów), który bez przekonania śledzi nadludzkie wysiłki
swojego niepojętnego ucznia. Dobrze mu życzy, ale obawia się, że
Kurt nie jest stworzony do tej roboty. Obwoźny cyrk dla ubogich.
Krótkie historie niby o zabijaniu. Amatorskie spektakle z wodą
butelkowaną w roli głównej. Przemoc może i dobrze się sprzedaje,
ale raz, że musi być umiejętnie wyreżyserowana i przekonująco
odegrana, a dwa aż prosi się upuścić „kapkę” krwi. Bo Bobby
chyba nie wierzy, że Kurt na serio morduje ludzi. Albo jest mu to
zupełnie obojętne, ma to głęboko w nosie, bo sam jest
influencerem z powołania, doskonale więc wie, że nie ma nic
ważniejszego od klikalności. W krzykliwym, sweetaśnym, totalnie
rozbrykanym, mega dynamicznym świecie - tempo, kolorystyka, a nawet
udźwiękowienie pięknie koresponduje ze specyfiką social mediów;
to jest ten klimat! - nikt jednak nie powinien poczuć się urażony,
bo twórcy nie ulegli zgubnym podszeptom Wiedźmy Generalizacji. Nie
stosują daleko idących, oburzających uproszczeń, nie demonizują
wszystkich internetowych celebrytów. W krzywym zwierciadle, ale i w
bardziej kronikarskim, tj. zgodnym ze stanem faktycznym, stylu. Im
dalej w las, tym więcej slasherowych jagód. Prawdopodobnie
największy z szatańskich popisów (udław się krwią, kapryśna
publiko!) Kurt zaliczy u boku Mischy Barton, jako jednej z pechowych
pasażerek – Spree: niebezpieczna prędkość – ale poza tym
rzeczywiście lekko wieje nudą. Bobby ma rację, brakuje Kunkle'owi
juniorowi inwencji:) Głównym punktem programu „Spree” dla mnie
nie była ostateczna konfrontacja (wygląda znajomo?) UWAGA
SPOILER – myślę, że to najniższy ukłon w stronę kina
slash poczyniony w tej nieprzesadnie, niedostatecznie(?),
wariackiej filmowej kolejce – KONIEC SPOILERA tylko wielkie
show popularnej komiczki. „Skąd mamy wiedzieć, kim jesteśmy,
skoro ciągle gramy? / Udający innych dla innych”. Dla
uzależnionych od innych.
Mówicie,
że fikcja nie nadąża za rzeczywistością? To wskoczcie do Ubera
Wielkiego Kurta. Ambitnego młodego człowieka, z uporem maniaka z
trucizną, wiertarką i spluwą, zmierzającego do celu. Goniącego
za nieprzemijającą sławą, wieczną pamięcią, którą w
dzisiejszych czasach najprędzej zapewni działalność internetowa.
Influencerem może być każdy, ale nie każdy może być sławnym
influencerem. Tylko najlepsi z najlepszych. Gotowi na wszystko?
Niezupełnie, ale nie-bohater „Spree” Eugene'a Kotlyarenko,
satyrycznego dreszczowca w „rytmach social mediów”, niewątpliwie
nie cofnie się przed niczym. Bez zmrużenia oka poświęci innych
dla wyższego dobra, czyli kolejnej super marki XXI wieku. Nieźle,
przy czym w moich oczach „Spree” zacieklej bronił się mieczem
thrillerowo-slasherowym niż toporem humoru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz