Stronki na blogu

środa, 19 kwietnia 2023

„Spree” (2020)

 
Dwudziestoparoletni Kurt Kunkle prowadzi niepopularny kanał internetowy o nazwie Kurt's World, usilnie i bezskutecznie próbując zwiększyć swoje zasięgi. Rozpaczliwie łaknie atencji, marzy o dołączeniu do grona najbardziej rozpoznawalnych, najchętniej oglądanych influencerów i jest gotowy zrobić absolutnie wszystko, żeby osiągnąć ten cel. W końcu wpada na szalony pomysł i niezwłocznie, z zapałem przystępuje do jego realizacji. Zostaje kierowcą Ubera do wspólnych przejazdów w aplikacji Spree. W pojeździe instaluje mnóstwo nieukrytych kamer, dla swoich pasażerów przygotowuje śmiercionośne napoje, a dla fanów program pod tytułem „Lekcja”, którego znakiem rozpoznawczym, przepustką Kurta do viralowej kariery mają być radosne eliminacje niczego nieświadomych klientów.

Plakat filmu. „Spree" 2020, DreamCrew, Forest Hill Entertainment, SuperBloom Films

Amerykański filmowy thriller satyryczny flirtujący ze slasherem w reżyserii Eugene'a Kotlyarenko, twórcy między innymi mało znanego romantycznego horroru komediowego „Feast of Burden” (2012) oraz komedii romantycznych/dramatów „A Wonderful Cloud” (2015) i „Wobble Palace” (2018). Scenariusz „Spree” Kotlyarenko napisał we współpracy z debiutującym w tej roli Gene'em McHugh, pomysłodawcą motywu przewodniego (w zasadzie zwrócił tylko uwagę na nieprzyjemną historię, którą napisało samo życie): opowieść o morderczym kierowcy Ubera. Potem zgodnie uznali, że najlepiej będzie uczynić ich antybohatera człowiekiem uzależnionym od mediów społecznościowych, a raczej desperacko zabiegającym o internetową sławę, o followersów. I wtedy Kotlyarenko zasugerował nietradycyjną formę, dopasowaną do trybu życia czołowej postaci. Powiedział, że ich film powinien wyglądać jak livestream. Z filmowych wpływów na „Spree” Kotlyarenko wymienił między innymi „Taxi-Teheran” Jafara Panahiego, „Za wszelką cenę” Gusa Van Santa, „Króla komedii” Martina Scorsese, „Asa w potrzasku” Billy'ego Wildera, „Twarz w tłumie” Elia Kazana, „Człowiek pogryzł psa” André Bonzela, Benoît Poelvoorde'a i Rémy'ego Belvauxa i „Henry – Portret seryjnego mordercy” Johna McNaughtona. W niektórych wywiadach podkreślał też, że traktuje „Spree” jak satyrę społeczną w duchu „American Psycho” Mary Harron (na podstawie powieści Bretta Eastona Ellisa), „Podziemnego kręgu” Davida Finchera (na podstawie powieści Chucka Palahniuka) i „Dr. Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” Stanleya Kubricka (na podstawie powieści Petera George'a). Główne zdjęcia do „Spree” ruszyły w pierwszym kwartale 2019 roku w Los Angeles w stanie Kalifornia, a pierwszy pokaz filmu odbył się w styczniu 2020 roku na Sundance Film Festival.

Zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami – twórcy nie ujawnili szczegółów, ale „w kuluarach” najczęściej mówi się o sprawie Jasona Daltona, kierowcy Ubera z Michigan, który w 2016 roku zastrzelił sześć osób – obraz o pożałowania godnym seryjnym mordercy. Kino przyzwyczaiło nas do diablo inteligentnych, nadzwyczaj przebiegłych, zimnokrwistych, doskonale zorganizowanych złoczyńców, wytrawnych manipulantów, kameleonów, człeków-widmo, często imponujących erudycją, ogładą, kulturą osobistą (przynajmniej jednostkom ze swojego otoczenia). Przyzwyczaiło tak bardzo, że ilekroć ktoś odważy się nakręcić film o niebłyszczącym inteligencją przestępcy, ewentualnie szajce kryminalistów, tu i ówdzie pojawiają się opinie głoszące, że dana historia jest skrajnie nierealistyczna. No tak, bo w prawdziwym świecie wszyscy złoczyńcy są jak Hannibal Lecter czy inny Patrick Bateman... Gdyby „Spree” Eugene'a Kotlyarenko nie uderzał w parodystyczne struny, gdyby silił się na maksymalną powagę, też pewnie nie uniknąłby posądzeń o bezwstydne zakłamywanie realiów. Bo Kurt Kunkle (widowiskowy występ Joe Keery'ego) nie jest kolejnym „Napoleonem zbrodni” - że pozwolę sobie zapożyczyć tytuł nadany fikcyjnemu profesorowi przez najsłynniejszego nieżyjącego detektywa - tylko „Napoleonem głupoty”. W każdym razie o takich ludziach zazwyczaj mówi się, że mają więcej szczęścia niż rozumu. Młodzi mogliby natomiast powiedzieć, że Kurt jest zwykłym przegrywem – bo jak inaczej nazwać influencera z garstką followersów? Żyjemy w epoce, w której największym autorytetem nie cieszą się ci najlepiej wykształceni i/lub życiowo/zawodowo doświadczeni, tylko ci którzy podbili media społecznościowe. Co to znaczy „podbili”. Ano mają mnóstwo tak zwanych znajomych, obserwatorów, subskrybentów, followersów. Viralowi celebryci: szczyt marzeń naszego nieszczęsnego Kurta. Biedny próbuje i próbuje, ale nic z tego, nie udaje mu się należycie rozreklamować swojego kanału o wdzięcznej nazwie Kurt's World (prawda, że chwytliwe...?). Z zazdrością przegląda zdecydowanie bardziej oblegane wirtualne czarodziejskie krainy, śledzi sukcesy innych, niezachwianie i desperacko pragnąc tego samego. Z jakiegoś wielce zagadkowego dla niego powodu, jego pomysły na przyciągnięcie publiki niezmiennie kończą się niesamowicie gorzką klęską. Kurt nie ma wątpliwości, że jest urodzonych influencerem, posiadającym wszystko, co taka osobistość mieć powinna, jednak los jakby się na niego uwziął. Ale to nic, Kurt udowodni tej gnidzie, że wybrała nieodpowiedniego gościa do kopania po czterech literach. Zwycięży, dostanie swój kawałek viralowego tortu i to raczej prędzej niż później. Ten świeżo upieczony kierowca Ubera sprzężonego z aplikacją Spree, oferującą tanie i w razie potrzeby zbiorowe (z innymi, też obcymi pasażerami) przejazdy, w domyśle w granicach wyłącznie jednego amerykańskiego miasta, czuje, że wreszcie znalazł klucz do serc internautów. Wymyślił coś, czego zgodnie z jego, bądź co bądź, rozległą wiedzą na temat mediów społecznościowych, nikt przed nim może nie tyle nie wymyślił, ile nie odważył się wdrożyć. Zabijanie na żywo. Co prawda przychodzi mu to nad wyraz lekko, ale nie jest jakimś pierwszym lepszym, przebrzydłym psychopatą sadystycznym, morderstwa traktuje nie jest cel, tylko środek do celu. Nie robiłby tego, gdyby jego wcześniejsze projekty przyniosły upragnione, okropnie wytęsknione rezultaty, bo po co? Nie, w takim układzie to nie miałoby najmniejszego sensu, byłoby zwykłym marnotrawstwem jeśli już nie istnień ludzkich (z perspektywy Kurta), to pewno jego cennej, twórczej energii. Zwiastun nieodległej przyszłości? Czy Kurt jest swego rodzaju prekursorem rozrywki, która już puka do naszych drzwi? Reżyser „Spree” zauważył, że to już się zaczęło, że w Sieci można już odnaleźć w najlepszym razie dyskusyjne, amoralne materiały wrzucane przez co poniektórych użytkowników social mediów. Starożytni Rzymianie mieli swoje walki gladiatorów, a my być może dorobimy się internetowych igrzysk śmierci. Makabryczny Big Brother transmitowany w czasie rzeczywistym na przeróżnych stacjach nietelewizyjnych – co kanał, to inna krwawa uczta. Nierealne? A jeśli...

Plakat filmu. „Spree" 2020, DreamCrew, Forest Hill Entertainment, SuperBloom Films

Idealne dopasowanie warstwy technicznej do treści. Trafione-niezatopione, choć osobiście preferuję tradycyjne filmowe formy; z reguły tego rodzaju narracyjne eksperymenty stanowią dla mnie nielichą przeszkodę w swego rodzaju asymilowaniu się w danym świecie przedstawionym. Innymi słowy, trudno mi wczuć się w tak wyłuszczane opowieści. Jakie konkretnie? „Spree” Eugene'a Kotlyarenko stawia widzów w pozycji wiernych obserwatorów Kurta Kunkle'a, którzy też od czasu do czasu wskakują na inne profile. Zapis z kamer zainstalowanych w jego bajeranckim autku, widoki z komóry, rzadziej z kompa (sporo dzielenia ekranu na dwie i trzy części – technika, której bodaj największym popularyzatorem, a przynajmniej jednym z głównych, jest Brian De Palma) i przenośnego „sprzętu inwigilacyjnego”. Nie, tym razem nie towarzyszyło mi przekonanie, że standardowe opakowanie podniosłoby jakość tej produkcji, bardziej przysłużyło niniejszej historii o młodzieńcu z maniackim parciem na szkło. Całe życie dwudziestoparoletniego Kurta kręci się wokół jego internetowego kanału. Jego ojciec, Kris Kunkle (niezawodny David Arquette, gwiazda między innymi Scream Universe, meta slasherowej franczyzy zapoczątkowanej w 1996 roku przez nieżyjącego już Wesa Cravena), też działa w tej branży, zresztą z większym powodzeniem, w roli rodzica najwyraźniej jednak nie sprawdza się już tak dobrze. Z drugiej strony problem może tkwić w Kurcie, nazbyt surowo, nieobiektywnie, niesprawiedliwie oceniającym swego bądź co bądź zabiegającego o częste kontakty z synem (może za mocno? Tak, Kurt na pewno odbiera to jako narzucanie się ze swoim towarzystwem, potwornie drażniącą, żałosną nachalność) rodziciela. Wygląda na to, że Kurt jest synkiem mamusi, niezmiennie opowiadającym się po jej stronie, obwiniającym wyłącznie ojca za wszelkie szkody w ich rodzinnym gnieździe, w którym przecież sam rzadko bywa. A już na pewno duchem. Wylogowany z życia rodzinnego, zalogowany na platformie, na której udostępnia swoje niepopularne treści. Witajcie w Kurt's World, wirtualnej dziurze zabitej dechami, której gospodarz może tylko pomarzyć o takich zasięgach, jakie ma choćby Jessie Adams (elegancki występ Sasheer Zamaty), czarnoskóra stand-uperka, która najprawdopodobniej ujęła internautów swoją naturalnością albo kreacją godną Oscara. Jest jeszcze niejaki Bobby, doradca Kurta, inny sławny vloger, prawdziwy showman (leśne dziadki i leśne babcie - to ja! - pewnie powiedzą, że zwykły pozer, ale kto by się przejmował zdaniem technologicznych jaskiniowców, zacofańców, dinozaurów), który bez przekonania śledzi nadludzkie wysiłki swojego niepojętnego ucznia. Dobrze mu życzy, ale obawia się, że Kurt nie jest stworzony do tej roboty. Obwoźny cyrk dla ubogich. Krótkie historie niby o zabijaniu. Amatorskie spektakle z wodą butelkowaną w roli głównej. Przemoc może i dobrze się sprzedaje, ale raz, że musi być umiejętnie wyreżyserowana i przekonująco odegrana, a dwa aż prosi się upuścić „kapkę” krwi. Bo Bobby chyba nie wierzy, że Kurt na serio morduje ludzi. Albo jest mu to zupełnie obojętne, ma to głęboko w nosie, bo sam jest influencerem z powołania, doskonale więc wie, że nie ma nic ważniejszego od klikalności. W krzykliwym, sweetaśnym, totalnie rozbrykanym, mega dynamicznym świecie - tempo, kolorystyka, a nawet udźwiękowienie pięknie koresponduje ze specyfiką social mediów; to jest ten klimat! - nikt jednak nie powinien poczuć się urażony, bo twórcy nie ulegli zgubnym podszeptom Wiedźmy Generalizacji. Nie stosują daleko idących, oburzających uproszczeń, nie demonizują wszystkich internetowych celebrytów. W krzywym zwierciadle, ale i w bardziej kronikarskim, tj. zgodnym ze stanem faktycznym, stylu. Im dalej w las, tym więcej slasherowych jagód. Prawdopodobnie największy z szatańskich popisów (udław się krwią, kapryśna publiko!) Kurt zaliczy u boku Mischy Barton, jako jednej z pechowych pasażerek – Spree: niebezpieczna prędkość – ale poza tym rzeczywiście lekko wieje nudą. Bobby ma rację, brakuje Kunkle'owi juniorowi inwencji:) Głównym punktem programu „Spree” dla mnie nie była ostateczna konfrontacja (wygląda znajomo?) UWAGA SPOILER – myślę, że to najniższy ukłon w stronę kina slash poczyniony w tej nieprzesadnie, niedostatecznie(?), wariackiej filmowej kolejce – KONIEC SPOILERA tylko wielkie show popularnej komiczki. „Skąd mamy wiedzieć, kim jesteśmy, skoro ciągle gramy? / Udający innych dla innych”. Dla uzależnionych od innych.

Mówicie, że fikcja nie nadąża za rzeczywistością? To wskoczcie do Ubera Wielkiego Kurta. Ambitnego młodego człowieka, z uporem maniaka z trucizną, wiertarką i spluwą, zmierzającego do celu. Goniącego za nieprzemijającą sławą, wieczną pamięcią, którą w dzisiejszych czasach najprędzej zapewni działalność internetowa. Influencerem może być każdy, ale nie każdy może być sławnym influencerem. Tylko najlepsi z najlepszych. Gotowi na wszystko? Niezupełnie, ale nie-bohater „Spree” Eugene'a Kotlyarenko, satyrycznego dreszczowca w „rytmach social mediów”, niewątpliwie nie cofnie się przed niczym. Bez zmrużenia oka poświęci innych dla wyższego dobra, czyli kolejnej super marki XXI wieku. Nieźle, przy czym w moich oczach „Spree” zacieklej bronił się mieczem thrillerowo-slasherowym niż toporem humoru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz