Stronki na blogu

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

„Odejdź” (2022)

 
Na cmentarzu w stanie Massachusetts niezidentyfikowana osoba zostawia żywe niemowlę owinięte w materiał z satanistycznymi symbolami i srebrnym łańcuszkiem z odwróconym krzyżykiem. Dziecko przygarnia policjant wysłany na miejsce zdarzenia, który dwadzieścia lat później, niedługo po śmierci żony, zostaje z premedytacją wprowadzony w błąd przez swoją adopcyjną córkę Hunter. Mężczyzna jest przekonany, że dziewczyna wyjeżdża na studia, podczas gdy ona udaje się do Bergen w Norwegii w nadziei na odnalezienie swoich biologicznych rodziców i uzyskanie odpowiedzi na dręczące ją pytanie – chce wiedzieć, dlaczego w okresie niemowlęcym została zostawiona cmentarzu. A teraz jest niepokojona przez tajemniczą żeńską postać. Śledztwo prowadzi ją na prowincję, na łono rodziny ze strony matki, gdzie również widuje swoją niezwykłą prześladowczynię.

Plakat filmu. „Leave" 2022, Trollbound Entertainment, Mediefondet Zefyr, Trailer Park

Zrealizowany za około dwudziestu milionów koron norweskich horror nadprzyrodzony, ewentualnie thriller z elementami horroru, wyreżyserowany przez Alexa Herrona w oparciu o scenariusz Thomasa Moldestada, którego fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z „Hotelem zła” Roara Uthauga i jego sequelem w reżyserii Matsa Stenberga. Historię Herron i Moldestad obmyślili razem z Dave'em Spilde'em, który zaprosił do współpracy swojego przyjaciela Jamiego Christophersona, płodnego kompozytora muzycznego i fana horrorów - wśród jego filmowych ulubieńców są między innymi „Lśnienie” Stanleya Kubricka i „Duch” Tobe'ego Hoopera - zapowiadającego (wypowiedzi publiczne) „Leave” (pol. „Odejdź”) jako hybrydę kinematograficznej estetyki Stanów Zjednoczonych i Norwegii. Swoją światową premierę obraz zaliczył 20 października 2022 roku w swojej rodzimej Norwegii, na Ramaskrik Film Festival, a w tamtejszych kinach został uwolniony już przeszło tydzień później. W Stanach Zjednoczonych pojawił się w marcu 2023 roku na platformie Shudder. Natomiast na terenie Polski prawa do dystrybucji „Odejdź” uzyskała firma Best Film.

Coś dla poszukiwaczy mrocznych sag rodzinnych. Slow burn horror (czy jak kto woli thriller) w większości rozgrywający się w Norwegii, ale swój początek historia znajduje w Stanach Zjednoczonych. „Odejdź” Alexa Herrona otwiera zagadkowa sekwencja zdarzeń na jednym z cmentarzy w stanie Massachusetts. Jakaś, niewidzialna dla widzów, kobieta dzwoni pod numer alarmowy ze zdumiewającą informacją o żywym niemowlęciu zanoszącym się od płaczu gdzieś na terenie wskazanej przez nią nekropolii. Informatorka woli pozostać anonimowa, a w każdym razie nie wychodzi na spotkanie policjanta Raylana White'a (przyzwoity, acz niewielki występ Clarence'a Smitha), który faktycznie znajduje na cmentarzu przeraźliwie płaczące niemowlę. Dziewczynkę, która znajdzie u niego – i jego żony – kochający dom. Dziewczynkę, którą parę miesięcy po jej przyjściu na świat, nie wiedzieć czemu, ktoś zostawił zupełnie samą ciemną nocą (trochę za ciemną, prolog według mnie zdałoby się ociupinkę doświetlić) z niepokojącym łańcuszkiem na szyi przerażająco dopasowanym do okrycia, płachty z satanistycznymi symbolami odkrytymi przez funkcjonariusza White'a na wewnętrznej stronie tego alarmującego kokonu. Właściwa akcja „Odejdź” Alexa Herrona, główna oś fabularna, zawiązuje się jakieś dwadzieścia lat później, niedługo po śmierci adopcyjnej matki głównej bohaterki, Hunter White (na moje oko bezbłędna kreacja Alicii von Rittberg), która nie chcąc urazić ojca (Raylana), pozoruje wyjazd na studia. Udało jej się dostać na Uniwersytet Georgetown, co jej troskliwy, kochający opiekun prawny uważa za wielki wyczyn, ale tak naprawdę dumą napawa go już sam fakt, że Hunter najprawdopodobniej będzie pierwszą osobą w rodzinie z wykształceniem wyższym. Rzeczywiście taki jest jej cel, ale na tym zamierza skupić się po zakończeniu swojej tajnej misji. Samotna wyprawa do Norwegii, jak zdążyła się dowiedzieć ojczyzny jej biologicznych rodziców, a zatem kraju z którego ta wychowana w Stanach Zjednoczonych młoda kobieta pochodzi. Hunter nie zna języka norweskiego, ale szczęśliwie wszystkie osoby przewijające się w jej amatorskim śledztwie biegle władają angielskim. No dobrze, z wyjątkiem rosłego mężczyzny wchodzącego w skład zespołu black metalowego – znajomość angielskiego na poziomie podstawowym, w gruncie rzeczy wystarczającym w kontaktach z młodą kobietą, która nie spodobała się jego przyjaciółce, wokalistce Cecilii (niezawodna Ellen Dorrit Petersen, która wcześniej występowała między innymi w „Villmark 2” Påla Øie, „Shelley” Alego Abbasiego, „Thelmie” Joachima Triera i „Niewiniątkach” Eskila Vogta). W każdym razie dochodzi do małego nieporozumienia, ale sprawa zostaje szybko wyjaśniona i tym sposobem Hunter zyskuje cenne źródło informacji. UWAGA SPOILER Obalanie stereotypów: formacja black metalowa wcale nie musi bić pokłonów Szatanowi KONIEC SPOILERA. A potem lądujemy na norweskiej prowincji. W malowniczym i przepięknie ponurym - cudne, intensywnie sugestywne zdjęcia Sjura Aarthuna - cichym zakątku, w którym przypuszczalnie dorastała biologiczna matka naszej przewodniczki po świecie przedstawionym w „Odejdź”. Horrorze zdecydowanie chętniej uderzającym w klimatyczne struny, całkiem wprawnie grającym samą atmosferą, aczkolwiek na wyrazistsze wizualne smaczki też można liczyć. Byle nie za mocno, bo Alex Herron wyraźnie nie był zainteresowany organizowaniem kolejnej wielkiej zabawy w podskakiwanie. Popcornowy straszak nieczęsto wtrąca się w tę zajmującą dysputę o naturalnej ciekawości, nieodpartej pokusie, palącej potrzebie, która w tym gatunku zwykle przynosi więcej szkody niż pożytku. Czy tak będzie i tym razem? Czy goniąca za swoją historią, uporczywie wypatrująca swojego drzewa genealogicznego, swoich korzeni, swojego dziedzictwa, studentka głęboko pożałuje, że wyruszyła na te poszukiwania? Czy w jej przypadku ciekawość okaże się pierwszym stopniem do piekła, czy raczej nieba? Nawet jeśli zmierza do tego drugiego, to niewątpliwie okrężną drogą. Tor z przeszkodami z tego i innego świata. A w każdym razie wszystko wskazuje na to, że coś/ktoś za nią chodzi, że do Hunter „przykleiła się” jakaś zmora, dość upiorna postać (nieprzesadna charakteryzacja), która w mojej ocenie najbardziej spektakularny „benefis” ma w domostwie dziadka Hunter, podczas pierwszego zakazanego poszukiwania być może nieistniejącego skarbu przeprowadzonego przez zdeterminowaną bohaterkę „Odejdź” - genialny montaż Joakima Pietrasa!

Plakat filmu. „Leave" 2022, Trollbound Entertainment, Mediefondet Zefyr, Trailer Park

Największą niedogodnością w kontakcie z „Odejdź” Alexa Herrona dla jakiejś części widzów zapewne będzie jego rażąca przewidywalność, przy czym ta pseudo-przepowiednia nie dotyczy odbiorców, którzy najzwyczajniej nie potrafią przekonać się do powolnych narracji. Ta grupa może mieć tutaj naprawdę twardy orzech do zgryzienia, bo nie mam powodów przypuszczać, że wszyscy zwolennicy wybuchowych horrorów odpuszczą sobie tę dla nich mocno wątpliwą skandynawską atrakcję. To znaczy w porównaniu do entuzjastycznie nastawionych do „takiego smęcenia”. Do filmów, w których nic się nie dzieje. Dla jednych nic, dla innych mnóstwo; w zależności od swojej własnej definicji „dzieje się”. W norweskim „Odejdź” istotnie panuje „zatrważający” nieurodzaj strasznych efektów specjalnych. Jest co prawda jedna dość upiornie się prezentująca istota, ale nie dość, że objawia się „raz na ruski rok”, to na dodatek jakby niespecjalnie zależało jej na podrywaniu widza z fotela, na przyprawianiu go o szybsze bicie serca. Oj tam, od razu nie zależy – po prostu eteryczna prześladowczyni Hunter White lepiej wyedukowała się w starej szkole straszenia. Ale spokojnie, w tej nowszej, hiper skocznej, też coś tam przyswoiła. Na szczęście dla mnie niewiele, bo jakoś bardziej pociąga mnie taka, podskórna groza. Przynajmniej taka, bo moim mistrzem świata we wchodzeniu pod skórę ten horror na pewno nie jest. Daleko mu do tego, ale nie samymi mistrzami przeciętny kinoman żyje. Mimo że przewidywalne, wciągnęły mnie przeżycia nieszczęsnej Hunter, niezłomnej młodej kobiety, korzystającej z gościny na dobrą sprawą zupełnie obcych jej ludzi, domniemanej rodziny ze strony matki. To znaczy tych jej członków, którzy nie zdecydowali się na przeprowadzkę. W domyśle ten kawałek ziemi od wielu pokoleń należy do tej dumnej familii, rodu Norheimów, którzy nie widzą potrzeby weryfikować słów niespodziewanego gościa ze Stanów Zjednoczonych. Zresztą Hunter też tego nie zrobiła – można powiedzieć, że również uwierzyła na słowo. Też praktycznie obcej kobiecie. Chcę przez to powiedzieć, że nie byłam taka pewna, czy ta poszukująca swoich krewnych studentka trafiła pod właściwy adres. Nie żebym jakoś mocno w to wątpiła, właściwie lekko skłaniałam się ku jej wersji, ale w odróżnieniu od niej, przynajmniej brałam pod uwagę inną możliwość. Że błędnie wytypowała swoich biologicznych rodziców. Serdeczna cioteczka, gburowaty wujcio, niepoważny kuzyn w zbliżonym wieku i grający główną rolę w tym rodzinnym dramacie dziadek Torstein (z tego towarzystwa pozwolę sobie wyróżnić Hermana Tømmeraasa, intrygująco kreującego kuzyna Stiana). W tych kręgach to ten ostatni zwykle ma ostatnie słowo, absolutny posłuch w tym już mocno skurczonym – nad czym Torstein zdaje się ubolewać – rodzinnym gnieździe. Nestor rodu, z którym nikt nie waży się dyskutować, „monarcha absolutny” w tym mikro społeczeństwie. Mnie tam już samo to wydało się podejrzane, ta niepodzielna władza... takiego łagodnego człowieka. Starszy pan z dużym, z lubością przez niego pielęgnowanym, kolorowym ogrodem. Zupełnie nieszkodliwy, oddany Bogu Wszechmogącemu, spokojny, wyważony i najwyraźniej uradowany nagłym odzyskaniem jedynej wnuczki. À propos wiary: Hunter też jest chrześcijanką, ale można odnieść wrażenie, że nie przywiązuje takiej wagi do kwestii duchowych jak Norheimowie. Nie naciskają, nie drążą, ale... Powiedzmy, że nie czułam się komfortowo w tym złudnie(?) spokojnym zakątku Norwegii. Chłodnym, posępnym, mglistym (później to już mamy prawdziwy mgielny hardcore, nie żebym narzekała), jednakże nie tak tajemniczym, jak niewątpliwie chcieliby twórcy tego momentami naprawdę mocno trzymającego w napięciu, szalenie złowieszczego, hipnotycznie groźnego, elektryzującego, a w porywach nawet klaustrofobicznego i onirycznego, skromnego pudełka. A przynajmniej nieprzesadnie przystrojonego. Nie wiem, czy to będzie doskonała oferta dla zwolenników kameralnych produkcji grozy, ale prędzej poleciłabym tę filmową przekąskę im, niż tygryskom łaknącym powiedzmy agresywniejszych niekulinarnych smaków.

Subiektywnie: frapujące otwarcie, fatalne zamknięcie i całkiem emocjonujące wypełnienie. „Odejdź” Alexa Herrona, norweska ghost story i mroczny dramat rodzinny, który może być też odbierany jako thriller z elementami horroru (niekoniecznie duchami – albo złośliwe psikusy umysłu, albo najprawdziwsze wizje, coś w rodzaju mediumicznego przekleństwa), niespecjalnie, żeby nie powiedzieć wcale, zabiegający o względy niestrudzonych poszukiwaczy wszelkich innowacji w kinie grozy, ani nawet wielkich entuzjastów zaskakujących zwrotów akcji. Za to uśmiechają się twórcy tego dziełka do spragnionych czegoś prężniej budującego się klimatem, niźli choćby zabawą w „buu!”. Do namiętnych odbiorców też (albo tylko) wolniejszych opowieści z dreszczykiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz