Stronki na blogu

niedziela, 2 kwietnia 2023

Virginia Feito „Pani March”

 
Pani March mieszka w eleganckiej kamienicy na Upper East Side w Nowym Jorku z mężem George'em i ośmioletnim synem Jonathanem. Kobieta obsesyjnie dba o pozory, chce być postrzegana jako elokwentna, wytworna dama prowadząca ekscytujący żywot u boku zapatrzonego w nią, wybitnego powieściopisarza, spełniającego wszystkie jej zachcianki. Tym bardziej więc przerażają ją słowa ekspedientki w jej ulubionej cukierni, która czytając najnowszą powieść George'a Marcha odniosła wrażenie, że główna bohaterka, kobieta upadła, została zainspirowana postacią pani March. Na domiar złego, w swoim odczuciu potwornie skrzywdzona, okrutnie zdradzona małżonka sławnego literata, powoli nabiera przekonania, że George ma coś wspólnego z głośnym morderstwem młodej kobiety z małego miasteczka w stanie Maine.

Okładka książki. Pani March", Echa 2023

Powieść, w której zakochała laureatka dwóch Złotych Globów, amerykańska aktorka Elisabeth Moss. Jej firma Love & Squalor Pictures w ścisłej współpracy z Blumhouse Productions pracuje nad pełnometrażowym filmem, thrillerem psychologicznym, opartym na „Pani March” (oryg. „Mrs. March”), pierwszym opublikowanym utworem Virginii Feito. Wychowanej w Madrycie i Paryżu absolwentki Queen Mary University w Londynie i członkini dziennikarskiego zespołu „Vanity Fair España”, która pracę nad swoją debiutancką książką rozpoczęła po odejściu z agencji reklamowej, gdzie jej przełożonym był jej chłopak, później narzeczony. Dała sobie rok na przygotowanie pierwszej wersji powieści i udało jej zmieścić w tych ramach – ten pierwszy etap prac nad „Panią March” zakończył się w lutym 2019 roku, a pierwsze (anglojęzyczne) wydanie książki pojawiło się już dwa lata później. Premierową polską edycję „pierwszego prozatorskiego dziecka” Virginii Feito przygotowało wydawnictwo Czarna Owca – oferta imprintu literackiego Echa – na rok 2023. Wydanie w gustownej twardej oprawie zagospodarowanej przez Krzysztofa Rychtera i w tłumaczeniu Tomasza Wyżyńskiego.

Akcję „Pani March” Virginia Feito umieściła w amerykańskiej metropolii, którą zna tylko ze sporadycznych wypadów oraz filmów – tutaj na uwadze miała głównie „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, ekranizację kultowej powieści Iry Levina, „American Psycho” Mary Harron na podstawie kontrowersyjnej powieści Breta Eastona Ellisa oraz „Oczy szeroko zamknięte” Stanleya Kubricka, oparte na minipowieści Arthura Schnitzlera. „Pani March” to soczysta satyra społeczna oraz thriller psychologiczny z elementami horroru. Schizofreniczny, paranoiczny, klaustrofobiczny i miejscami zabawny, choć to trochę śmiech przez łzy; histeryczny, wisielczy humor. Opowieść zamierzenie absurdalna, a przy tym zniewalająco, przygnębiająco realistyczna. Skropione makabreską wnikliwe studium wielokrotnie złożonej sfery wewnętrznej żeńskiej jednostki. Zabawa w archeologa – wykopaliska w poszukiwaniu prawdziwej pani March. Pozbawionej imienia przynajmniej do czasu zespolenia się ze swoim prawdziwym ja. Dopóki tytułowa postać nie zrzuci wszystkich masek, dopóki będzie dusić prawdziwą siebie, dopóty autorka będzie odmawiać jej imienia. Będzie posługiwać się grzecznościową etykietką, którą pani March nosi z wystudiowaną dumą. Szczycenie się na pokaz. Oscarowa kreacja żony poczytnego powieściopisarza. Właściwie czołowa postać tego niekonwencjonalnego utworu beletrystycznego, tak długo odgrywa tę rolę, że niemal całkowicie się z nią stopiła. Nie postrzega siebie jako odrębnej, suwerennej istoty. Jest tylko (i aż!) tłem dla przystojnego i diabli utalentowanego aktora, zwykle (nie)grzecznie ignorowaną, co najwyżej widzianą jedynie kątem oka ozdobą nie pana Marcha, tylko George'a Marcha. Niepiękną ozdobą, a przynajmniej takie obawy żywi ta bezrobotna dama z Nowego Jorku. Mieszkająca w apartamencie w dzielnicy Upper East Side z ludźmi, których tak naprawdę nie zna. Nie zna swojego męża, ani nawet ośmioletniego syna, zamkniętego w sobie Jonathana. Obca dla siebie, obca dla nich, oni obcy dla niej. Wszystkie obowiązki domowe państwo March scedowali na swoją gosposię Marthę, która budzi jakiś niesprecyzowany lęk w naszej niestabilnej, niegodnej zaufania stałej przewodniczce (narracja trzecioosobowa) po świecie utkanym z pozorów, przemilczeń i ordynarnych kłamstw. Nieobliczalna damulka w charakterystycznych rękawiczkach w kolorze mięty. Zawoalowany ukłon w stronę włoskiego nurtu giallo? Zieleń z nutką błękitu nową czernią? Tak czy inaczej, ta oddana żona na naszych oczach będzie albo powolutku wybudzać się z długiego snu, albo zapadać w obłędny letarg. Królicza nora pani March. Podróż w głąb siebie, obieranie cebuli, warstwa po warstwie aż do poziomu podświadomości. Wprost w ramiona Szalonego Kapelusznika, obłąkanego Morfeusza? Podróż, której nie tylko nie planowała, ale jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, że się w nią wybrała. Autoanaliza najcenniejszą wyprawą w życiu każdego odważnego człowieka? Bo potrzeba odwagi, by skonfrontować się ze swoimi demonami, by szczerze rozmówić się ze sobą, przeprowadzić rachunek sumienia, nie pozwalać, aby drzazgi w cudzych oczach wiecznie zasłaniały belki we własnych. Pracować nad sobą, miast rozliczać innych. Najwygodniej - ale niekoniecznie zgodnie ze stanem faktycznym - byłoby poprzestać na stwierdzeniu, że w „Pani March” Virginii Feito mamy amerykańską wyższą klasę średnią w krzywym zwierciadle, że to przejaskrawiony obraz nowojorskiej śmietanki towarzyskiej, a w każdym razie ludzi, którzy nie muszą martwić się o domowe budżety. Żyją na wysokiej stopie w tłumie odrażających nieudaczników. Tym dla niech są ludzie z niższych warstw społecznych? W sumie rzadko ich dostrzegają – stworzenia w pelerynach niewidkach – ale jeśli już coś takiego się zdarzy, to uważają, żeby nie zepsuć swojego wizerunku filantropów. Sypną drobnymi albo sami zrobią skromne zakupy. Żeby potem z czystym sumieniem opowiedzieć znajomym, jak to zupełnie bezinteresownie pomogli bliźniemu. Dobroczynność jest modna, od czasu do czasu wypada więc pochylić się nad jakimś bezdomnym czy inną cuchnącą kreaturą... Nie, tego nie wolno ci powiedzieć. To jeszcze raz: pochylić się nad jakąś nieszczęsną, godną najwyższego współczucia istotą ludzką. Dobroczynność jest łatwa – gdyby to wymagało większego wysiłku to pewnie poprzestaliby na słowach, a tak można wzmacniać je czynami. Najlepiej rozrzucać centy w miejscach publicznych, na zatłoczonych chodnikach koniecznie w lepszej dzielnicy miasta, bo tam prędzej napatoczy się jakiś członek twojej klasy, który nieproszony roześle cenne wici. Opowie innym o twoim wielkim sercu.

Okładka książki. „Mrs. March", Liveright 2021

Poczucie winy jest dla odważnych. Wyparcie dla reszty.”

Czym skorupka za młodu nasiąknie... Przeklęta saga rodzinna. Zaklęty krąg matczynego zimna. W „Pani March” Virginii Feito towarzyszymy dojrzałej kobiecie, która nigdy „pracą się nie zhańbiła”. Młodsza córka zamożnego małżeństwa i szczęśliwa wybranka utalentowanego pisarza. (Anty)bohaterka powieści od początku czuła, że George March odniesie oszałamiający sukces, że zrobi imponującą karierę, na której siłą rzeczy i ona skorzysta. Jej przewidywania sprawdziły się co do joty – od wykładowcy uniwersyteckiego do wybitnego literata. Biedy chyba nigdy nie klepali, ale na taką pozycję, jaką cieszą się obecnie musieli trochę poczekać. Zapracować, głównie rękami George'a. O nie, nie umniejszajmy wkładu pani March, bo jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to można dojść do wniosku, że ona poświeciła dużo więcej dla tej wspólnej sprawy. Zrezygnowała z własnych marzeń, wymieniła swoje potrzeby na potrzeby ukochanego. Człowieka, którego jak się okazuje w ogóle nie znała. W każdym razie takie podejrzenie zacznie kiełkować w jej umyśle niedługo po innym szokującym odkryciu. Zatrważającej sugestii pani z cukierni, która w przeciwieństwie do małżonki George'a przeczytała jego najnowszą powieść. Jak wielu, wielu innych, bo to książka, która przebojem wdarła się na listy bestsellerów. O prostytutce Johannie, żałosnej istocie, napawającej panią March czystą odrazą. Zaraz, zaraz, jak to, skoro nie zadała sobie trudu by rzecz przeczytać? No przecież co nieco obiło jej się o uszy, poza tym po bombie nieoczekiwanie, podstępnie spuszczonej na nią w ulubionej cukierni (do której na pewno już nigdy nie wróci!) pobieżnie przejrzała to coś, co śmie się nazywać powieścią. To okropieństwo, okrucieństwo nie do przyjęcia. Upodlona przez własnego męża, człowieka, któremu oddała dosłownie wszystko. Całą siebie. Sęk w tym, że pani March nigdy nie była sobą. Ani po, ani nawet przed poznaniem boskiego George'a. Pojętna uczennica znienawidzonej matki. Mimowolna kontynuatorka rodzinnej tradycji, królowa lodu, w razie potrzeby wkładająca niezbyt dopasowany strój słoneczka. Przykleja do twarzy szeroki uśmiech, nigdy niesięgający oczu. Ale komu by się chciało zwracać uwagę na takie szczegóły? Nikomu w hermetycznych światku Marchów. I nie mówimy tutaj o ich służącej czy portierach z reprezentacyjnej kamienicy, w której sławny pisarz i jego nieistotne żona uwili sobie niewygodne gniazdko. Co nie znaczy, że ich zdanie jest kompletnie obojętne naszej niekochanej pani March. Virginia Feito wiedziała, że czytelnikom trudno będzie odnaleźć w sobie jakieś cieplejsze uczucia do tej postaci. Ryzykowny zabieg, zważywszy na to, że jej nie-bohaterka jest ofiarą. Współczesną niewolnicą. Maszyną programowaną już od wczesnego dzieciństwa. Jednych traumatyczna przeszłość czyni lepszymi, ale niestety bywa i tak, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Pani March mogłaby coś na ten temat powiedzieć, gdyby nie wyspecjalizowała się w obsłudze mechanizmu wyparcia. Co złego, to nie ja. Niewygodne prawdy z łatwością zastępowane komfortowymi kłamstwami. Puste życie wydrążonej kobiety. Puste, bo nieprawdziwe. Tak naprawdę bardziej przypominało mi to przesadnie długą reklamę niż twardą rzeczywistość. Straszącą jaskrawymi kolorami bajkę pełną topornie rozpromienionych twarzy. Wszyscy są tylko statystami... niepostrzeżenie zamieniającymi się miejscami. George nie jest George'em – taka finneyowska myśl (patrz: „Inwazja porywaczy ciał”) błyśnie w skołowanej głowie Johanny, lepiej znanej jako pani March. Nie chce tego, brzydzi ją to, ale z jakiegoś zagadkowego powodu raz po raz „wkłada skórę” tej wstrętnej ladacznicy (i nie tylko jej, oj nie tylko). Paskudnego konstruktu potencjalnego mordercy i gwałciciela. Nieznajomego, z którym spędziła kawał życia i sprowadziła na świat kolejnego nieznajomego. Chłopca, który ciągle ją odpycha. Albo to ona odpycha jego. Pani March uznałaby to za potwarz i pewnie nigdy już nie odezwała się do osoby, która ośmieliłaby się rzucić jej w twarz, że zaniedbuje własnego syna, że nie poświęca należytej uwagi temu smutnemu chłopczykowi. Żeby tylko. Świat przedstawiony w „Pani March” Virginii Feito to szkaradna mozaika zakłamanych realiów, koszmarnych snów i nie mniej upiornych halucynacji. Zjawa w zakrwawionej koszuli, groteskowa antropofagia, martwy gołąb w wannie, zarobaczywione zwłoki i wreszcie inwazja między innymi karaluchów (jak w „Opowieściach makabrycznych” Stephena Kinga, komiksie zilustrowanym przez Berniego i Michele Wrightsonów). Pomysłowe skrzyżowanie „W czym mamy problem?” Johna Watersa z „American Psycho” Mary Harron, a przynajmniej mnie najczęściej nasuwały się na myśl te dwa tytuły. U boku koneserki sztuki współczesnej, która tak naprawdę jej nie rozumie, ale nikt nie musi o tym wiedzieć. Namiętnej plotkarki (choć pewnie nie uważa się za taką – jest taka przezabawna scenka, w której jej rozmówczyni na jednym wydechu obgaduje ich wspólną znajomą i zarzeka się, że nie lubi plotek. I jakoś w tym momencie ogarnęła mnie pewność, że pani March też już takie deklaracje składała), niecierpliwie oczekującej złych wieści, bo nic tak nie poprawia jej humoru, jak tragedie czy chociaż jakieś drobne problemy u rzekomych przyjaciół. Wszelkie skazy na ich perfekcyjnych wizerunkach. U boku jednostki, której matka wbiła do głowy, że kluczem do zdrowego wnętrza jest odpowiednie zewnętrze. Skórka ważniejsza od owocu. Nie liczy się kotku, co masz w środku. Podstawa to powierzchowność: ubiór, makijaż, fryzura, biżuteria, perfumy, mimika, gesty, lokalizacja i wystrój mieszkania. Osobowość w tym świecie bardziej zawadza, niż pomaga. Zabij ją, a będziesz kimś. Mniej rzeczywista od Johanny stworzonej przez twojego niewdzięcznego męża, mniej prawdziwa od fikcyjnej postaci, ale czy to ważne? Stań się nikim, by inni myśleli, że jesteś kimś. Takie to proste.

Poznajcie panią March. Postać tragiczną, która wcale się za takową nie uważa. Samotną w wielkim mieście. Zakompleksioną, małostkową, wyniosłą, obłudną milady z Nowego Jorku. Wiarygodną, bo nierzeczywistą. „Pani March”, debiutancka powieść Virginii Feito, to nie tyle kamyczek, ile monstrualny głaz wrzucony do ogródka niezawodowych kreatorów wizerunku. Doświadczonych aktorów w wyreżyserowanym spektaklu, przez nich nazywanym życiem. Surowych sędziów, którzy nie zdzierżą żadnych krytycznych uwag pod swoim adresem. Zawistników, zazdrośników i jednocześnie obiektów zawiści i zazdrości. Powieść o ludziach, którzy zgubili siebie. W tej farsie, którą z uporem maniaków odgrywają. Thriller psychologiczny z gabinetu osobliwości. Imponująco szczery, odważny, niepoprawny politycznie traktat o życiu pięknych, bogatych i pustych. Psychodeliczny, oniryczny i psychopatologiczny. Ostry, krwisty, nieobliczalny, niepokorny. Fascynująca kaczka dziwaczka z krainy d(r)eszczowców. Proszę, przytulcie.

Za książkę bardzo dziękuję imprintowi literackiemu wydawnictwa Czarna Owca:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz