Stronki na blogu

wtorek, 4 kwietnia 2023

„Wszyscy muszą umrzeć” (2019)

 
Przyjaciółki fanki horrorów Giny organizują dla niej wieczór panieński w Heggeli. Wynajmują działkę nad jeziorem z drewnianymi domkami w leśnej głuszy, a w planach mają atrakcje dostosowane do filmowych preferencji przyszłej panny młodej. W krótkim czasie zamieniają to malownicze miejsce w upiorny zakątek, gdzie po zapadnięciu zmroku ma rozegrać się prawdopodobnie najbardziej emocjonująca zabawa w życiu Giny. Organizatorki imprezy spodziewają się też innych gości, paru starannie wybranych mężczyzn, którzy jednak z jakiegoś zagadkowego powodu się nie pokazują. Czyżby szykowali dla Giny coś specjalnego, niekoniecznie wcześniej skonsultowanego z jej przyjaciółkami? A może na plan wkroczył nieproszony aktor, zamaskowany intruz z siekierą, niemający nastroju do niewinnych gier.

Plakat filmu. „Alle må dø" 2019, Snurr Film AS

Wszyscy muszą umrzeć” (oryg. „Alle må dø” aka „Utdrikningslaget”, ang. „All Must Die”) to norweski niezależny meta slasher w reżyserii Geira Greniego. Scenariusz przygotował we współpracy z Robert Næssem, wykorzystując koncepcję, którą Greni przed laty wymyślił dla konkursowego filmu krótkometrażowego, ponieważ czuł, że wówczas nie wykorzystał całego potencjału tkwiącego w jego niepospolitym wieczorze panieńskim. Poza tym okres jego twórczej bezczynności trwał na tyle długo, by zaczął się niecierpliwić. Chciał działać, nie prowadzić „niekończących się” rozmów z producentami, dlatego poszedł za radą znajomego filmowca i „ominął system”. Postanowił stworzyć coś niemal z niczego: za marne grosze, które mógł przeznaczyć na ten projekt. Gatunek właściwie podyktował budżet – Geir uznał, że horror to jedna z dwóch najbezpieczniejszych opcji (obok filmu dla dzieci) dla zespołu niedysponującego przyzwoitymi zasobami gotówki. I wtedy wrócił myślami do wspomnianej krótkometrażówki. Nieprzypadkowo większą część akcji „Wszyscy muszą umrzeć” osadził w Heggeli w Norwegii – cały czas miał na widoku leżącą w tym rejonie działkę należącą do jego rodziny, bo dzięki temu mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: miał sprawdzoną w tym gatunku scenerię i sposób na zmniejszenie wydatków. W październiku 2019 roku film został uwolniony w strefie VOD (Wielka Brytania i Kanada), a 13 marca 2020 roku miał wejść do norweskich kin, tak się jednak niefortunnie złożyło, że zamknięto je dzień wcześniej w ramach walki z pandemią COVID-19. Tak to w każdym razie wówczas tłumaczono w wielu krajach świata. Wydarzenie zostało przesunięte na grudzień 2020. W Polsce ten skromny slasherek pokazał się dopiero 2023 roku, na platformie CDA Premium.

Zabawa podgatunkiem według pomysłu norweskiego filmowca Geira Greniego. Backwood meta slasher i chyba list miłosny do niskobudżetowych siekanin z lat 70. i 80. XX wieku. Tak najbezpieczniej, kiedy trzeba starannie obracać w dłoni każde øre. Oryginalny wieczór panieński w jakże chwytliwym krajobraz. Bezkresny, soczyście zielony las, niewielkie jezioro i urocze drewniane domki na prywatnym skrawku ziemi. W centralnym punkcie „Wszyscy muszą umrzeć” postawiono młodą kobietę imieniem Gina (skrajnie nieprzekonująca kreacja Viktorii Winge; nawet jeśli przyjąć, że to było zamierzone, że jej przesadny styl gry był oczkiem puszczanym do miłośników starych, dobrych i tanich slasherów, to moim zdaniem „trochę” przeszarżowała), wielką miłośniczkę kina grozy, która niedługo ma wyjść za niejakiego Evena. Ostatnio wprawdzie doszło między nimi do nieprzyjemnej wymiany zdań, ale kłótnia najwyraźniej nie była aż tak zażarta, by wstrzymać przygotowania do ślubu. Jedną z rzeczy, która zawsze irytowała Geira Greniego w podgatunku slash, do którego bądź co bądź ma dużą słabość, jest zwyczajowe niezaprzątanie sobie głowy postaciami. Oczywiście są wyjątki, ale z reguły dostajemy praktycznie odarte z indywidualności, papierowe sylwetki, wedle przypuszczeń Greniego wprowadzane tylko po to, by czarne charaktery miały kogo zabijać. Reżyserowi i współscenarzyście „Wszyscy muszą umrzeć” bardzo zależało na tym, by „jego dziewczyny” były odrębnymi, niezlewającymi się ze sobą jednostkami, nie tyle swego rodzaju pożywką dla zamaskowanego mordercy bądź morderców, ile stworzeniami realnie zabiegającymi o sympatię odbiorców. Próbującymi nawiązać silniejszą więź z publicznością. Mogło być lepiej (o, to na pewno), ale faktycznie nie miałam problemów z odróżnianiem jednej pani od drugiej. I tak, ich los nie był mi zupełnie obojętny. Szczególnie upatrzyłam sobie Camillę (przyzwoity występ Julii Schacht), biseksualistkę, która nie bawi się w konwenanse. Bezpośrednia, naturalna, choć niektórzy mogliby powiedzieć, że nieokrzesana, niepoprawna, a wręcz prymitywna. Taki sposób bycia może drażnić. Tej lwicy z gołębim sercem. Intrygowała mnie też Stine (w tej roli Marte Sæteren, która bardziej podobała mi się na pierwszych odcinkach tej trasy aniżeli tych dalszych), dość cicha, a w każdym razie nierobiąca wokół siebie zamieszania – typ obserwatorki, z której emanowała jakaś nęcąca energia. Diaboliczna charyzma? Jedna z opowieści przy ognisku ma utwierdzić nas w tym podejrzeniu. Wyznanie Giny, domniemanej final girl, w tym żeńskim gronie najdłużej znającej Stine. Podobno niepewną siebie, nader surową dla siebie, chorobliwie zazdrosną byłą pensjonariuszkę zakładu psychiatrycznego. Oho, kolejny głośny alarm przynajmniej dla osób zaznajomionych z (nie)twardymi regułami gatunkowymi. Wcześniej dostaliśmy podejrzanego tubylca, mężczyznę ze złym spojrzeniem oraz dziewczynkę na rowerze, która jak gdyby nigdy nic, wcięła się w rozmowę dwóch kobiet, które mogłyby przysiąc, że nigdy wcześniej jej nie widziały. Nie znają tego dziecka, ale ono zachowuje się jakby było inaczej. Wracając do organizatorek horrorowego wieczoru panieńskiego, czyli weekendowego wypadu w leśne ostępy. Całą operacją kieruje czarnoskóra Marte (niezgorsza kreacja Tinashe Williamson), która pracuje w telewizji, a zdaniem Giny jej największą wadą jest zbytnia poczciwość, bo niebezpiecznie granicząca z naiwnością. Ida (też całkiem nieźle radząca sobie na tym kameralnym planie, Veslemøy Mørkrid) jest siostrą Evena, która wyraźnie zmusiła się do tej wycieczki. Albo nie jest w rozrywkowym nastroju, albo po prostu nie jest rozrywkową dziewczyną. Jest jeszcze biuściasta Elise (taki sobie występ Linni Meister), koleżanka z pracy Giny dopiero wdrażająca się w jej towarzystwo. I, trzeba przyznać, bardzo sprawnie jej to idzie. W tak serdecznym otoczeniu to w sumie żadne wyzwanie.

Plakat filmu. „Alle må dø" 2019, Snurr Film AS

Wszyscy muszą umrzeć” Geira Greniego najmniej może się podobać od strony technicznej. Właściwie mam podejrzenie graniczące z pewnością, że niejeden koneser kina raczej prędzej niż później wywiesi białą flagę. Pokonany przez półamatorską realizację. Nie, to chyba za mocno powiedziane... Niech będzie, że trochę zgrzyta i trzeszczy. Nieprzemyślane, jakby przypadkowe, potencjalnie niewygodne dla widza (oczywiście mam tutaj na myśli dyskomfort niepożądany) kąty nachylenia kamer. Toporny montaż i niewyważona praca oświetleniowców – garstka zdjęć jakby prześwietlona, a inne (i tych chyba jest więcej, tak z grubsza licząc) z lekką niedoświetlone. Słowem: tandeta. Ale ma to swój urok, a przynajmniej w oczach takiego bezguścia jak ja. Reżyser i współscenarzysta „Wszyscy muszą umrzeć” w swoich publicznych wypowiedziach jasno dawał do zrozumienia, że to nie jest obraz wysokich lotów. Żadne tam arcydzieło. Rzekłabym: jedno z tych szkaradzieństw, w których lubują się „artystyczni jaskiniowcy”. Kultura rynsztokowa – bynajmniej Sztuka (nie mylić ze sztuką), bynajmniej dla ludzi z zerową tolerancją dla kiczu. Dla bylejakości. Nie żebym od razu polecała, ale myślę, że osoby, które nie mają swego rodzaju uczulenia na techniczną taniochę, z braku innych zajęć, mogą wrzucić to mięsko na ruszt. Rzecz jasna, o ile nie mierżą ich slashery. Niektórym mogły się już przejść – goni ich, zabija, znowu goni, i tak to się toczy dekada za dekadą. No, ileż można?! Rozumiem przejedzonych, choć sama jeszcze (oby nigdy) nie mam tego problemu. Bez większych obaw zasiadłam więc do „Wszyscy muszą umrzeć” - tym bardziej, że to skandynawska propozycja – i nie najgorzej na tym wyszłam. Nie wbiło w fotel, nie oniemiałam z zachwytu, nie wypadły gały z orbit, ale też nie musiałam zmuszać się do trwania w tym świecie przedstawionym. Z nietypowo długim wprowadzeniem w „solówkę, duet czy nawet mały chór morderców”. Zakładając, że nie czeka nas powtórka z „Prima aprilis” Freda Waltona. Taki finał mrocznej przygody przyszłej panny młodej podsuwają nam sami twórcy i to jeszcze przed dobiciem do tej „zielonej wyspy”. Na parkingu, gdzie nastąpi pierwszy brutalny atak na Ginę. Niektórzy powiedzieliby, że osobę o specyficznych filmowych gustach:) A to i tak jedna z najłagodniejszych etykietek, jakie przykleja się fanom horrorów, a już na pewno tym krwawym. Muszę przyznać, że pozazdrościłam Ginie takich przyjaciółek; wieczór panieński idealnie rozpisany pod główną bohaterkę imprezy, która teraz będzie mogła poczuć się jak prawdziwa final girl. Samotna niewiasta w kusym (seksownym?) wdzianku, ciemną nocą w strasznym lesie, w szpilkach podążająca za wskazówkami-rymowankami. Przerażona „dziewica”, która w ostatniej rundzie najpewniej ma rozprawić się z rzekomym maniakalnym zabójcą. Wcześniej może jednak nadziać się na nierzekomego mordercę, ewentualnie morderców. Jak wiemy część gości nie dotarła na to jakże interesujące przyjęcie, co jeszcze nie musi oznaczać, że wszystkie te twarze kryją się pod papierowymi maskami, wydrukowanymi zdjęciami rozpromienionego oblicza Giny (co wygląda dosyć śmiesznie, oczywiście na moje oko), ale nie zaszkodzi mieć tego na uwadze. Tako radzą scenarzyści „Wszyscy muszą umrzeć”. Jest jeszcze cień podejrzenia rzucony na Stine podczas wątpliwego relaksu przy ognisku. Tuż po kąpieli w jeziorze. Na golasa, bo to slasher;) Mało tego, to meta slasher (fanom serii „Krzyk”, zapoczątkowanej w 1996 roku przez mistrza Wesa Cravena, radzę nie ostrzyć sobie zębów na zbliżoną jakość, na wszelki wypadek drastycznie obniżyć oczekiwania, porządnie ostudzić rzeczone zapędy w razie ich wystąpienia), więc takie oczka do widzów są wręcz wskazane. „Przyjazne przytyki” czy inne komentarze typu: „Nauczyłam się z horrorów, że nie wolno się rozdzielać”. Z bardziej bezpośrednich nawiązań (tytuł filmu), to wyłapałam jedynie „Dom w głębi lasu” Drew Goddarda. Jak już dałam do zrozumienia, na mocniejsze (to tak z braku lepszego słowa) ujęcia długo trzeba czekać, co mnie absolutnie nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: jestem wdzięczna twórcom, że pozwolili mi posiedzieć w tym, generalnie rzecz biorąc, jeszcze beztroskim, niemęczącym żeńskim gronie. Ale potem już trup ściele się gęsto. Zwłoki gonią zwłoki... ale to mogą być tylko efekty specjalne rozbrykanych druhen Giny. Tak czy inaczej, niezbyt to efektywne i tym bardziej kreatywne, ale mimo wszystko wyróżniłabym (oszczędne brawka) kobietę w kawałkach i akcję z wielgachnym wiertłem. A rozwiązanie tej zagadki? Nie tyko mnie nie zaskoczyło, ale wręcz obawiałam się takiego rozwiązania. O, to na pewno mi się przejadło. UWAGA SPOILER Zwłaszcza w tej „filmowej formie” - pewna rzadka choroba psychiczna, którą jak widać, filmowcy nadal przedstawiają po swojemu, przekłamanemu. Podczas wykładania wszystkiego na tacy, udowadniania, że to wszystko kupy się trzyma (ehe...) najdobitniej zaświadczy o tym powrót do sekwencji z samochodem. Niewewnętrznego starcia - a przynajmniej na takowe mi nie wyglądało - dwóch jaźni mieszkających w jednym ciele KONIEC SPOILERA.

Norweski meta slasher, który na masową skalę serc nie podbija. I szczerze wątpię, by ta zła passa kiedyś się odwróciła. „Wszyscy muszą umrzeć” Geira Greniego to jedna z tych produkcji, które zdają się rękami i nogami opędzać od przychylnych dusz. Niby chce, ale się nie stara. Niedostatecznie. Taki tam mały niechluj, który w moim przekonaniu zasłużył sobie na troszkę więcej. Nie skazywałabym go na całkowity ostracyzm, bo kiedy wklepuję te słowa wydaje mi się, że jest na jak najlepszej drodze ku temu. Ale nie bierzcie tego wszyscy. Tylko(?) entuzjaści tanich horrorowych rąbanek. Miłośnicy garażowych koszmarków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz