Jack Finney „Inwazja porywaczy ciał”
Recenzja przedpremierowa
Rok
1976, małe miasteczko Mill Valley w stanie Kalifornia. Tutejszy
lekarz ogólny, dwudziestoośmioletni Miles Boise Bennell pewnego
wieczora przyjmuje w swoim gabinecie dobrą znajomą Becky Driscoll,
która prosi go o przyjrzenie się pewnej nietypowej sprawie. Jej
kuzynka, Wilma, od jakiegoś czasu utrzymuje, że jej wujek tak
naprawdę nie jest jej wujkiem. Wygląda tak samo, zachowuje się tak
samo, mówi tak samo, ale kobieta jest przekonana, że to ktoś inny.
Po pobieżnym zbadaniu tego przypadku Miles dochodzi do wniosku, że
Wilma potrzebuje pomocy psychiatry. Kieruje ją do swojego znajomego,
doktora Manfreda Kaufmana. Wkrótce Bennell przyjmuje kolejnych
pacjentów mających taki sam problem co Wilma. Bardzo możliwe, że
to zbiorowa obsesja i Miles pewnie by w to uwierzył, gdyby nie
przypadek pisarza Jacka Beliceca. On i jego żona Theodora znaleźli
w swojej piwnicy nietypowo wyglądające ciało człowieka. To
znalezisko w połączeniu z niepokojącymi opowieściami paru
pacjentów doktora Bennella każe mu przypuszczać, że Mill Valley
zostało zaatakowane przez dotychczas nieznany ludzkości gatunek.
Jack
Finney, a właściwie Walter Braden Finney swoją pisarską karierę
rozpoczął na początku lat 40-tych XX wieku (od opowiadań). Jego
pierwsza powieść, „5 Against the House”, pojawiła się dopiero
w roku 1954. Rok później światło dzienne ujrzała „Inwazja
porywaczy ciał” (w 1978 roku wypuszczono zaś wersję poprawioną),
jeden z najważniejszych przedstawicieli horroru science fiction.
Natomiast w 1970 roku wypuszczono premierowe wydanie „Time and
Again”, innej powieści science fiction Jacka Finneya, która
zyskała duży rozgłos. Oczywiście było tego więcej, ale w
kontekście pisarstwa Jacka Finneya najczęściej wspomina się te
dwa dziełka. Pisarz zmarł w 1995 roku, wcześniej, co chyba nie
będzie przesadą, odciskając trwały, nieścieralny ślad na
gatunku science fiction. Tak, Finney wpisał się złotymi literami w
jego historię, był (i jest, bo jego nazwisko przecież nigdy nie
zginie) jednym z najważniejszych propagatorów science fiction.
„Inwazja
porywaczy ciał” Jacka Finneya doczekała się jednej ekranizacji
(choć pewne zmiany nawet tam wprowadzono) i kilku filmowych
adaptacji/wariacji. Ta pierwsza, istne arcydzieło kinematografii
grozy, ukazała się w 1956 roku, a wyreżyserował ją Don Siegel. Z
pozostałych godna wzmianki jest przede wszystkim „Inwazja łowców ciał” Philipa Kaufmana, ale można też wspomnieć o „Porywaczach ciał” Abela Ferrary oraz „Inwazji” Olivera Hirschbiegela i
Jamesa McTeigue'a. I oczywiście o bardzo udanym horrorze science
fiction „Oni” w reżyserii Roberta Rodrigueza, który nie jest
ani ekranizacją, ani nawet adaptacją, ale wyraźnie odnosi się do
bezcennego dzieła Jacka Finneya. Ten ostatni z wymienionych filmów
mówił też o „Władcach marionetek” Roberta A. Heinleina, innej
żelaznej pozycji science fiction, premierowe wydanie której ukazało
się w roku 1951. Wielu sądzi, i moim zdaniem nie mijają się z
prawdą, że Jack Finney czerpał inspirację z tej powieści podczas
tworzenia „Inwazji porywaczy ciał”. Ale przy całej mojej
sympatii dla „Władców marionetek”, palmę pierwszeństwa oddaję
omawianej propozycji Finneya. Ten Amerykanin, którego to twórczość
w Polsce jest ewidentnie zaniedbywana, obdarował świat utworem,
którego moim zdaniem nie da się przecenić. Bez którego horror
science fiction, i to zarówno literacki, jak i filmowy,
prezentowałby się teraz dużo bardziej ubogo. Bo „Inwazja
porywaczy ciał” inspirowała wielu pisarzy i filmowców, i jestem
gotowa się założyć, że jeszcze niejednego artystę natchnie do
stworzenia jakiegoś godnego uwagi dziełka. Książkę tę
odczytywano na różne sposoby. Najwięcej zwolenników miała teoria
zimnowojennej paranoi – dopatrywano się w tym odniesień do plagi
komunizmu i panicznych reakcji Amerykanów na to niebezpieczne
zjawisko, ale i bardziej oczywista interpretacja tj. ta mówiąca o
inwazji Obcych na Ziemię nie była przez wszystkich ignorowana.
Prawda jest taka, że Jack Finney wymyślił opowieść uniwersalną,
taką, którą można dopasować do sytuacji politycznej w dowolnym
okresie. Współczesny czytelnik na przykład, oprócz jak się
wydaje, nieśmiertelnego zagrożenia komunizmem, może odczytywać
„Inwazję porywaczy ciał” jako przestrogę przed terrorystami.
Ale zamiarem Finneya
wcale nie było opowiedzenie historii o, czy to ataku komunistów, czy
(poniekąd proroczo) terrorystów tylko przybyszów z kosmosu. Świadomie żerował tutaj wyłącznie na innym, jak się
wydaje, nieprzemijającym lęku ludzkości (choć nie całej) –
wykorzystał ciągle szerzącą się obawę przed najeźdźcami z
kosmosu, przed agresywnymi stworzeniami, które w przekonaniu wielu
wcześniej czy później zmiotą nas z powierzchni ziemi. Podczas
czytania „Inwazji porywaczy ciał” nie raz, nie dwa przemknęła
mi przez głowę myśl, że Finney w jednym, bardzo ważnym przypadku
jest niczym dyktator. Pisarz wybiera sobie jeden lęk trawiący
gatunek ludzki, intensyfikuje go innym, równie mocno dotkliwym, a
kiedy już czytelnik jest w pełni uwarunkowany, kiedy jego niepokój
osiąga stan krytyczny, wszystkie bariery ochronne rozbijają się w
drobny mak, Finney jest już w domu. Może robić z czytelnikiem co
mu się żywnie podoba – może go pocieszać, ale też podsycać
jego obawę, może osłabić jego wiarę w jedno zagrożenie
jednocześnie zmuszając go do zaakceptowania innego wyjaśnienia
zaistniałych w Mill Valley wydarzeń. Autor „Inwazji porywaczy
ciał” będzie dla czytelnika kotwicą, jedyną osobą, która
będzie mogła wyrwać go z tej matni, wydobyć z otchłani
szaleństwa, w które notabene to właśnie ten pisarz go wepchnie.
Dokładnie tak zwykli postępować dyktatorzy – ożywiają w swoich
poddanych strach przed jakimś mniej lub bardziej prawdopodobnym
wrogiem, pilnując przy tym, aby cały czas wierzyli w to, że tylko
oni są w stanie uchronić ich przez zagrożeniem z jego strony. Jack
Finney co prawda nie kreuje się na tego, który w końcu wybawi z
opresji sympatycznych protagonistów „Inwazji porywaczy ciał”,
nie mówi wprost o tym, że zatrzyma inwazję Obcych, ale przecież
żadnemu myślącemu człowiekowi nie trzeba o tym mówić. Wiadomo,
że tylko autor dzieła może przywrócić ład, który wcześniej
tak spektakularnie zburzył. Inne sprawa, czy tak naprawdę, tak z
głębi serca właśnie tego chcemy...
„Czasem
sądzę, że udoskonalamy ten świat, usuwając wszystko co ludzkie z
naszego życia.”
Ta
wymyślona przez Jacka Finneya historia oddziałuje na mnie tak
silnie nie z powodu jakiejś głębokiej, silnie zakorzenionej wiary
w rychłą inwazję organizmów pozaziemskich na Ziemię. Gdyby ten
niezwykle popularny i niespecjalnie niepokojący mnie motyw
zamieniono na jakiś inny, gdyby bohaterom powieści zagrażał na
przykład organizm, który wyewoluował na naszej planecie albo
został on stworzony przez jakiegoś szalonego naukowca, to „Inwazja
porywaczy ciał” w moich oczach nic by nie straciła. Bo tym, co
wprawia mnie w duży, ale nie największy dyskomfort (i to zarówno
podczas lektury książki, jak i seansów filmów zainspirowanych tym
dziełem) jest wizja utraty tożsamości, przerażająca myśl o
powstaniu duplikatu, który wygląda i zachowuje się jak ja, ale nie
jest mną. Jest czymś, czego nie sposób ogarnąć umysłem,
organizmem pozbawionym wszystkich znanych ludzkości emocji,
niezdolnym do odczuwania czegokolwiek, kompletnie obojętnym, za
wyjątkiem instynktownej potrzeby przetrwania. Pozaziemskie strąki,
kosmiczne kokony ludzi duplikują wówczas, gdy ci znajdują się w
objęciach snu, czyli wtedy kiedy są kompletnie bezbronni, przez co
niejeden odbiorca tej powieści może nabawić się bezsenności:)
Kiedy proces klonowania ich ciał dobiegnie wreszcie końca, organizm
żywiciela ulega rozpadowi – przestaje istnieć, a jego miejsce
zajmuje ten oto wyprany z emocji pasożyt. Ale to jeszcze nic. Jack
Finney posiadał tak obrazowy styl, tak dobrze znał ludzką
psychikę, z taką bezwzględnością uderzał w odpowiednie tony
mojej wyobraźni, mojego umysłu, że często chwytałam błąkającą
się gdzieś na obrzeżach mojej świadomości myśl o moich
bliskich. O ludziach znajdujących się w moim otoczeniu. Co by było
gdyby okazało się, że nie są oni tymi, za których się podają?
Oczywiście, tak naprawdę w to nie wierzyłam, nawet kwitowałam te
myśli kpiącym uśmieszkiem, ale potem znowu skupiałam się na
lekturze i po jakimś czasie na powrót rozlegało się w mojej
głowie nieprzyjemne brzęczenie. Paranoiczne myśli, podejrzenia,
wątpliwości każdorazowo prowadzące do konkluzji, że zachowuję
się doprawdy dziecinnie. Moja wyobraźnia się rozpasała, Jack
Finney zmusił mnie do chwilowego wyparcia racjonalizmu, do cofnięcia
się do czasów dzieciństwa, kiedy to absolutnie wszystko było
możliwe. Do okresu, w którym to, co sobie wyobrażałam było
bardziej realne niż to, co faktycznie mnie otaczało, niż to, co
odbierałam pięcioma zmysłami. Paranoiczna atmosfera, która w
błyskawicznym tempie ogarnia małe kalifornijskie miasteczko, śmiałe
podejrzenia, które dręczą głównego bohatera i zarazem narratora
„Inwazji porywaczy ciał” oraz kilkoro jego znajomych, z miejsca
mi się udzieliły. Obserwując prawie niedostrzegalnie, ale jednak,
zmieniające się spokojne amerykańskie miasteczko oczyma doktora
Milesa Bennella, czułam się tak, jakbym nagle weszła w jakąś
inną, wielce niewygodną skórę. Niby nie chciałam tam być, bo
naprawdę źle się czułam w Mill Valley, ale jakaś nie do końca
zagadkowa siła praktycznie zmuszała mnie do działania wbrew sobie.
Pokusa była nie do odparcia, pragnienie dowiedzenia się, jak
rozwinie się ta ekstremalnie niekomfortowa sytuacja było silniejsze
od tych wszystkich jakże niewygodnych emocji. Albo co równie
prawdopodobne właśnie to, właśnie ten dyskomfort, to poczucie
nieuchronnego popadania w czyste szaleństwo, działało na mnie
niczym narkotyk. Chciałam, żeby Jack Finney się nade mną znęcał,
żeby trzymał mnie w szponach tego szaleństwa, po kawałku odbierał
wszelką nadzieję na lepsze jutro dla bohaterów powieści i w ogóle
całego znanego nam świata i na chwilę, przejściowo pozostawił w
stanie, który kwalifikowałby mnie do domu bez klamek. Wiem, jak to
brzmi, ale naprawdę rozkochałam się w tych jakże straszliwych
emocjach, którymi tak bezlitośnie karmił mnie ten genialnych
pisarz. I tylko zakończenie mocno mnie rozczarowało, tylko finał w
mojej ocenie został dokumentnie wręcz zepsuty, tylko wtedy mój
entuzjazm delikatnie osłabł. Delikatnie, bo tego, co Jack Finney
ofiarował mi przedtem nawet ta wpadka zepsuć nie zdołała. To
wszystko, co do tego, według mnie, nieudanego zakończenia
prowadziło pozostanie w mojej pamięci na zawsze. A nawet jeśli
wspomnienia nieco zblakną to przecież na tej jednej lekturze się
skończy – nie mam żadnym wątpliwości, że (jeśli jeszcze
trochę pożyję) w przyszłości wielokrotnie będę wracać do
„Inwazji porywaczy ciał”, bo coś takiego nie ma prawa
kiedykolwiek mi się znudzić.
Latami
szukałam starego polskiego wydania „Inwazji porywaczy ciał”.
Takiego używanego egzemplarza, którego cena w moich oczach nie
byłaby wygórowana, aż w końcu straciłam wszelką nadzieję na
przeczytanie tej kultowej powieści. Wyobraźcie więc sobie moją
euforię na wieść o nowym polskojęzycznym wydaniu, o ilustrowanej
(nastrojowe grafiki Piotra Herli) publikacji wydawnictwa Vesper,
książce tak długo przeze mnie poszukiwanej, tak wymarzonej, że
zdarzało się, iż nawiedzała mnie w snach. Nikogo więc nie
powinno dziwić, że pierwszy fizyczny kontakt z tą powieścią,
moment, w którym wzięłam w dłoń „Inwazję porywaczy ciał”
wypuszczoną przez wydawnictwo Vesper (za co aż do śmierci będę
tej firmie wdzięczna), dał mi coś bardzo zbliżonego do orgazmu. A
i treść wielce mnie usatysfakcjonowała (z wyjątkiem zakończenia). Właściwie to nie
mam nawet najmniejszych oporów przed nazywaniem „Inwazji porywaczy
ciał” Jacka Finneya istnym arcydziełem literackiego horroru
science fiction, jednym z najważniejszych reprezentantów tego
gatunku.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
A w Inwazji z Kidman całe zagrożenie rozprzestrzenia się przez szczepienia, to dość współczesne, na czasie podejście. Oczywiście szczepienia ratują też ludzkość i tu się z autorami nie zgadzam.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja świetnej książki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię Buffy.
Spike