Stronki na blogu

piątek, 28 lipca 2023

„Wzór piękności” (1981)

 
W Los Angeles w tajemniczych okolicznościach umierają aktorki, które przeszły zabiegi upiększające u chirurga plastycznego z Beverly Hills, doktora Larry'ego Robertsa. Wszystko wskazuje na samobójstwa, ale prowadzący śledztwo porucznik Masters jest niemal pewien, że w mieście grasuje zabójca, a jego podejrzenia skupiają się na doktorze Robertsie. Ofiary pracowały dla firmy Digital Matrix, obecnie zajmującej się tworzeniem reklam przyszłości. Jej właścicielką jest Jennifer Long, współpracująca z miliarderem Johnem Restonem, mającym wesprzeć finansowo ambitny projekt doktora Robertsa, który jednakże postanawia bliżej przyjrzeć się działalności zaprzyjaźnionych biznesmenów. I zapewnić ochronę swojej byłej pacjentce Cindy Fairmont, także związanej z Digital Matrix, Inc.

Plakat filmu. „Looker” 1981, Warner Bros., The Ladd Company

Jedno z mniej docenionych reżyserskich osiągnięć nieodżałowanego Michaela Crichtona, twórcy między innymi „Śpiączki” (1978) i „Wielkiego napadu na pociąg” (1978), ojca współczesnego technothrillera, autora choćby takich powieści jak „Andromeda znaczy śmierć” (1969), „Kongo” (1980), „Kula” (1987), „Park Jurajski” (1990), „System” aka „W sieci” (1994), „Park Jurajski: Zaginiony Świat” (1995), „Rój” (2002) i „Państwo strachu” aka „Korporacja strachu” (2004). Scenariusz „Wzoru piękności” (oryg. „Looker”) Crichton napisał sam, nie opierając się na żadnym ze swoich utworów literackich, tylko rozwijając pomysł z 1975 roku. Podobno wybrał się do firmy w Los Angeles, aby dowiedzieć się jak przedstawić motyw wklejania ludzkich modeli w materiał reklamowy bez narażania się na śmieszność i ogromnie zdziwił się na wieść o tym, że pewna firma z Teksasu już to robi, z wykorzystaniem tomografii. Zrealizowany za osiem do dwunastu milinów dolarów (James Coburn, odtwórca roli Johna Restona, mówił o dwunastu milionach) „Wzór piękności” ponoć jest pierwszym filmem w historii pokazującym ludzką postać w całości wygenerowaną komputerowo. Niemożliwie pociętym na potrzeby telewizji. „Pod nóż studia” poszła nawet motywacja czarnych charakterów, potem co prawda przywrócona, ale trudno oprzeć się wrażeniu (reakcje dzisiejszej publiczności), że bezsensownie posiekana, niepełna wersja „Wzoru piękności” wciąż cieszy się większym zainteresowaniem dystrybutorów.

Thriller kiedyś science fiction. Opowieść uznana (przez część odbiorców) za skrajnie niewiarygodną na początku lat 80. XX wieku, która okazała się całkiem trafną przepowiednią. Dla Michaela Crichtona, reżysera i scenarzysty „Wzoru piękności”, ten zwrot akcji nie był żadną nowością. Chleb powszedni człowieka, który w swoim przekonaniu mocno rozminął się z epoką. Powinien żyć w przyszłości, bo nader często poniewczasie docierało do niego, że niektóre ze składników jego opowieści jeszcze nie są częścią rzeczywistości. Innymi słowy, zdarzało mu się pisać o czymś według niego z życia wziętym i dopiero czytelnicy oraz widzowie uświadamiali mu, że to czysta fantastyka. Onegdaj bezlitośnie krytykowany przez twardo stąpających po ziemi recenzentów (oczywiście i w tej grupie można było wypatrzyć dusze przychylne jego twórczości) za niemożebnie naciągane wizje, „terminator Michael Crichton”. Przybysz z przyszłości, który po prostu wyciągał logiczne wnioski z obserwacji dynamicznej rzeczywistości. Z obserwacji postępu naukowego i technicznego. Dla niego to nie był żaden wytężony wysiłek umysłowy, żadna mistrzowska dedukcja, szósty zmysł, czy inny niepośledni talent, tylko najzwyklejsze w świecie przewidywanie. Naturalny rozwój wydarzeń, który z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego dla niego powodu, nie mógł pomieścić się w głowach wielu śmiertelników, nie wyłączają „paru” tęższych głów od jego własnej. Może zawiniła ich (mocno hipotetyczna) optymistyczna natura? Michael Crichton był czarnowidzem, zdeklarowanym pesymistą, który oczywiście nie zawsze miał rację, ale zaryzykuję twierdzenie, że mylił się rzadziej od ludzi patrzących na praktycznie nieustannie zmieniający się świat przez różowej okulary. Do jego „Wzoru piękności” podeszłam od strony „Neon Demon” Nicolasa Windinga Refna. Skrótowe opisy fabuły znalezione w internecie „zaprogramowały mnie” na podobną opowieść – starszego brata „Neon Demon” i może „Simone" Andrew Niccola  - ale koniec końców dostałam przede wszystkim rzecz o diabolicznym marketingu. Tak zwana percepcja podprogowa (subliminalna), ukryty przekaz w spotach reklamowych i wyborczych, przerażająca działalność, którą przede mną odkrył Dean Koontz – naprowadzona na ten koszmarny trop przez jego „Nocne dreszczy” (1976). Ohydny proceder (rzecz zakazana w wielu krajach świata, inna sprawa czy realnie ścigana...), który zdaniem części uczonych jest zwykłym mitem. Znowu różowe okulary? Tak czy inaczej, „Wzór piękność” odebrałam bardziej jako thriller obyczajowych aniżeli fantastykę (nie)naukową. Niestety wygląda na to, że trafiłam na okrojoną wersję tej niezbyt mrocznej, ale i tak dość fascynującej, tradycyjnej „opowiastki” Michaela Crichtona. Bo nie dowiedziałam się, dlaczego „idealne modelki” musiały zginąć. Nie z filmu, ale w Sieci znalazłam informację, że w wersji reżyserskiej - pokazanej między innymi w amerykańskich kinach w 1981 roku - UWAGA SPOILER była scenka, w której niedoszły sponsor placówki medycznej doktora Larry'ego Robertsa, biznesmen z miliardami dolarów na koncie, tłumaczył, że w ten sposób Digital Matrix próbował zabezpieczyć swoją własność intelektualną; nieopatentowaną, bo w gruncie rzeczy nielegalną technikę marketingową. Czyli krwiożercza korporacja obawiała się, że inni wzbogacą się na jej szatańskim pomyśle KONIEC SPOILERA.

Plakat filmu. „Looker” 1981, Warner Bros., The Ladd Company

Wzór piękności” Michaela Crichtona bardziej wyglądał mi na obraz z lat 90. XX wieku – i to taki z wyższym budżetem – niż z początku poprzedniej dekady. Wysoka jakość techniczna (bo i budżet spory, rzecz jasna jak na tamte czasy), która sama nie wiem, czy bardziej mniej cieszyła, czy smuciła. Bo magiczny klimat lat 80. XX wieku (zdecydowanie mój ulubiony) znalazłam tylko w pierwszym z unaocznionym ataku niedługo tajemniczego zabójcy. Nie będę oryginalna, przyznając, że czułam się, jakbym oglądała nie pierwszy lepszy obraz z nurtu giallo. Myślę, że sam Dario Argento byłby dumny z uzyskania takiego materiału. Elektryzujące home invasion w oparach surrealizmu à la „Suspiria” (1977), ewentualnie onirycznej mgiełce już pewnikiem doprawionej (nad)naturalną tajemniczością. Nomen omen hipnotyczna akcja. Czysta poezja, o ile nie ma się nic przeciwko podniosłym utworom o straszliwym umieraniu. W postać przewodnią - rozchwytywanego chirurga plastycznego z Beverly Hills, doktora Larry'ego Robertsa – w całkiem niezłym stylu wcielił się nieżyjący już Albert Finney, którego fani horroru mogli widzieć choćby w „Wilkołakach” Michaela Wadleigha, na podstawie powieści Whitleya Striebera. A partnerowała mu też przekonująca Susan Dey (jako Cindy Fairmont). Ciekawostka: niewielką rolę we „Wzorze piękności” dostała Tawny Moyer, która wystąpiła w uwolnionym tego samego dnia (30 października 1981 roku) „Halloween 2” Ricka Rosenthala, gdzie maleńki aktorski występ miała przyszła (czwarta) żona Michaela Crichtona, Anne-Marie Martin. W sprawę podejrzanych zgonów doktor Roberts zostaje wtajemniczony przez prowadzącego policyjne śledztwo, porucznika Mastersa (zadowalająca kreacja Doriana Harewooda, ale zawsze można ponarzekać na zbytnie umniejszenie roli Mastersa w tej niedostatecznie zagadkowej intrydze). Już niebawem zrobi się o niej głośno w mediach, ale szeroka opinia publicznej nie będzie miała powodu, by doszukiwać się w tym czegoś więcej niż nieszczęśliwych wypadków i samobójstw. Młode aktorki związane z korporacją Digital Matrix jakiś czas przed śmiercią poddały się operacjom plastycznym, wykonanym przez cenionego doktora Larry'ego Robertsa. Marzyły o zostaniu tytułowym wzorem piękności – najpiękniejsze istoty na świecie – ale wyobrażenia przynajmniej większości z nich tak drastycznie rozminęły się z owocami pracy Robertsa, że w desperacji targnęły się na własne życie. Ta najwyraźniej najpopularniejsza teoria od samego początku nie przemawia do porucznika Mastersa... i jego głównego podejrzanego, doktora Larry'ego Robertsa, który przeprowadzi własne śledztwo, starając się przy tym nie spuszczać z oczu Cindy Fairmont, kolejnej młodej kobiety dążącej do zewnętrznej perfekcji. W zasadzie Cindy zabiegi teoretycznie upiększające ma już za sobą i wygląda na całkowicie zadowoloną z efektów pracy doktora Robertsa. Ideał piękna pracujący dla prawie na pewno demonicznej korporacji. W końcu to jeden z ulubionych motywów Michaela Crichtona – makiaweliczni biznesmeni, (pseudo)naukowcy bez kręgosłupów moralnych i inni przebrzydli materialiści. Kasa, władza i wieczna sława. Johna Reston (bezbłędne wykonanie nieodżałowanego Jamesa Coburna) to doskonały materiał na burzyciela. Stereotypowy antybohater. Obrzydliwie bogaty biznesmen. Żeby jeszcze dorobił się w sektorze publicznym (nie mogę bowiem oprzeć się wrażeniu, że pazerność tak zwanych pracowników państwowych jest traktowana bardziej ulgowo w niektórych regionach „demokratycznego świata”), ale nie, to „wstrętny prywaciarz”. Kapitalistyczna bestia. Nie ma takiej opcji, by John Reston nie wiedział, co wyczynia Jennifer Long, jego przyjaciółka i zarazem partnerka biznesowa (jedna z wielu), śliska prezeska fikcyjnej korporacji strachu Michaela Crichtona. Bo nasz protagonista błyskawicznie zwietrzy spisek w zimnych murach głównej siedziby Digital Matrix, Inc. Niewinna placówka badawcza w Los Angeles zdumiewająco szczelną przykrywką dla „niewiarygodnej” działalności przestępczej? Ten znak zapytania to tak pro forma, bo naprawdę nie wydaje mi się, by kogokolwiek zaskoczył rozwój wydarzeń w tym niemrocznym świecie przedstawionym. Chcę przez to powiedzieć, że atmosfera panująca w tym sensacyjnym thrillerze nielicho mnie zawiodła. Po cudnie klimatycznej przeprawie w wystawnym apartamencie damy z pieskiem wpadłam w niestosownie bezpieczną, wręcz przyjazną otoczkę „dwóch zwaśnionych rodów”. Tych dobrych i tych najpewniej złych. „Wzór piękności” można bądź trzeba traktować jako satyrę społeczną. Ubolewam tylko nad tym, że Crichton zaledwie liznął temat (albo resztę mu ocenzurowano) obsesyjnego dążenia do swojego - uzupełnijmy: bynajmniej odosobnionego - wyobrażenia perfekcyjnego wyglądu zewnętrznego (pal licho wewnętrzny). Owszem, w moich uszach donośniej wybrzmiał niegłupi wątek marketingowy. Krytyka dźwigni handlu, sprzedawania nie tylko przedmiotów, ale i podmiotów. Niepokojąca wizja przyszłości niezgorszego proroka. Demokracja sterowana, „władcy marionetek” zwani elektoratem politycznym. I wreszcie więźniowie z wyboru, jak zasugeruje jedna z postaci - przyspawani do pudełka, w którym przewijają się kolorowe obrazki. Kawał życia zmarnowany na tępe, banalne... i diabelsko skuteczne reklamy. Nie wspominając już o żenujących bajeczkach polityków. À propos bajek: poczekajcie na ostatnią scenkę „Wzoru piękności”. Brakowało tylko płatków róż po stopami i amorka nad głowami. Ja nawet zostałam na napisach końcowych (ozdobione wybranymi fragmentami – blok reklamowy Michaela Crichtona – tej, jeśli o mnie chodzi, co najwyżej średnio wydajnej produkcji), ażeby w całości wysłuchać przewodniego utworu muzycznego, który już dużo wcześniej zwrócił moją uwagę: „Looker” Sue Saad. Wpada w ucho.

Lekki thrillerek dreptający wokół poważnych tematów. Odprężający, a mógł być trujący. Mógł zapisać się w historii kina, jako depresyjna zapowiedź jutra. Powiadają, że „Wzór piękność” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Crichtona to „ofiara systemu”. Film skrzywdzony przez bezrozumną siekaninę obliczoną na dystrybucję w telewizji. Mówią, że wersja kinowa na gruncie fabularnym wyglądała korzystniej, ale mnie obok mocniejszego przekazu, marzyła się mocniejsza atmosfera. Pomijając jedną akcję, której chyba nigdy nie zapomnę. Dla tej jednej sceny w rytmie giallo and slash warto było obejrzeć to, bądź co bądź, znośne dziełko. Taki tam nieszkodliwy niezgrabiasz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz