Mieszkająca
w niewielkiej miejscowości w stanie Ohio Allison ucieka od
przemocowego męża i dociera do Nowego Jorku, gdzie natychmiast
zostaje napadnięta przez dwóch nieznajomych. Z opresji ratuje ją
grupa uzbrojonych kobiet, która nie okazuje żadnej litości
niedoszłym gwałcicielom dziewczyny z prowincji. Allison przedstawia
się im jako Jennifer, a nazajutrz dowiaduje, że żeński gang w
swoim przekonaniu oczyszczający miasto ze stojących ponad prawem
zbrodniarzy, nie pozwoli jej odejść. Jej zapewnienia o zachowaniu
tajemnicy nie wystarczą, tym bardziej, że stojąca na czele szajki
Jesse dostrzega w niej materiał na strażniczkę sprawiedliwości.
Opór Allison szybko słabnie, chcąc nie chcąc, ofiara długoletniej
przemocy domowej, przekonuje się do misji pracownic niewielkiego
klubu ze striptizem prowadzonego przez zdeklarowaną feministkę,
byłą aktywistkę walczącą o prawa kobiet, która może być
wtajemniczona w nielegalną działalność podwładnych. Misji
wściekłych pań, którym szyki może pokrzyżować detektyw z
wydziału zabójstw Billie Perez, której od niedawna partneruje
niedoświadczony śledczy, nadrabiający entuzjazmem i lojalnością
w stosunku do błyskotliwej współpracowniczki, w tym rzekomo męskim
zawodzie muszącej starać się bardziej, by udowodnić swoją
wartość.
|
Plakat filmu. „A Gun for Jennifer” 1997, Independent Partners |
Nakręcony
w stylu retro grindhouse, na taśmie 16 mm, thriller z
nurtu rape and revenge w reżyserii debiutującego Todda
Morrisa, któremu zależało na maksymalnym zbliżeniu do klimatu
kina blaxploitation oraz
filmów i seriali o policjantach z lat 70. XX wieku, na których w
pewnym sensie się wychował. Inspirowały go między innymi takie
ikony popkultury, jak Kojak oraz Starsky i Hutch, ale największy
wpływ na „A Gun for Jennifer” mógł mieć porucznik Rizzo,
emerytowany detektyw z nowojorskiego wydziału zabójstw, żołnierz
piechoty morskiej w wojnie wietnamskiej, który takiemu miłośnikowi
filmów i książek o twardych policjantach jak Todd Morris, wydał
się szczególnie barwną postacią. Scenariusz napisał razem z
Deborah Twiss, też odtwórczynią roli głównej i producentką,
która odwoływała się do osobistych doświadczeń – wykorzystała
wspomnienia z pracy w klubie go-go w Nowym Jorku, mieście, do
którego przywiodło ją marzenie o karierze aktorskiej. Przykre
wspomnienia notorycznego upokarzania kobiet przez (nie wszystkich)
klientów. Radosnego uprzedmiotawiania istot ludzkich, nieszanowania
granic stawianych przez bliźnich nierzadko desperacko starających
się utrzymać na powierzchni, jakoś związać koniec z końcem w
miejskiej dżungli. Nie tylko w świadkującej, ale też obłapianej
przez rechoczących nieznajomych dziewczynie w takich razach zwykle
budził się gniew, który ujście miał znaleźć we współpracy z
Toddem Morrisem. Współscenarzystka „A Gun for Jennifer”
przelała te niewygodne emocje na niskobudżetową produkcję, która
długo się rodziła (pierwszy klaps na planie padł trzy lata przed
ostatnim), ale za to dostała owacje na stojąco po premierowym
pokazie na Fantasia Film Festival w Kanadzie w lipcu 1997 roku.
Przesadnie
długo goszczący głównie na festiwalach – w swoich rodzimych
Stanach Zjednoczonych w szerszy obieg wpuszczony dopiero w drugiej
połowie 2023: wydanie Blu-ray Vinegar Syndrome – brudas Todda
Morrisa wpisujący się w tradycję gałęzi kina exploitation,
na której wiszą choćby takie legendarne owoce jak „Ostatni dom po lewej” Wesa Cravena i „Pluję na twój grób” Meira
Zarchiego. Rape and revenge ze starej szkoły, w
przeciwieństwie do wyżej wymienionych, oszczędzający wrażliwym
widzom męki bezsilnego przyglądania się zboczeńcom w akcji. W
pierwszym rozdziale „A Gun for Jennifer” podążamy za młodą
kobietą z sennej miejscowości w Ohio, w którą perfekcyjnie
wcieliła się Deborah Twiss. Kobietą rozpaczliwie szukającą
bezpiecznej przystani w okrutnym świecie Homo sapiens.
Maltretowana przez męża Allison wreszcie powiedziała „dość”.
Spakowała się i wsiadła do pociągu nie byle jakiego w
poszukiwaniu lepszego życia. Wtopić się w tłum, ukryć wśród
obcych twarzy, nacieszyć anonimowością, której dotychczas nie
miała okazji zakosztować. Nie sądzę, by Allison marzyła się
oszałamiająca kariera, mimo że Nowy Jork w świadomości
społecznej zapisał się jako jedno z tych magicznych miejsc, w
którym odpowiednio zdeterminowany zwykły zjadacz chleba sięgnie
gwiazd. Skromne potrzeby przybyszki przytłoczonej rubaszną
metropolią, która nigdy nie śpi. Gęsto obwieszonej billboardami i
oślepiającej neonami w nieustępliwym smrodzie samochodowych
spalin, niemytych ciał i gnijących odpadów wylewających się ze
śmietników. Wysyp ludzi bezdomnych, klubów nocnych i gangów. Pod
obstrzałem lubieżnych spojrzeń, wulgarnych tekstów wypluwanych z
parchatych ust drapieżników niemających powodu, by się hamować.
Twój krzyk zostanie puszczony mimo uszu, twoja krzywda
bezceremonialnie zamieciona pod dywan, twoje zmaltretowane ciało
dokładnie obfotografowane i odłożone ad acta. Na pewno
słyszeliście ten mit o równości wobec prawa (nie, w tak zwanych
demokratycznych państwach nie ułaskawia się kolegów i nikt nie
zasłania się immunitetem), przezabawną bajeczkę najchętniej
sprzedawaną przez równiejszych, reżyser i współscenarzysta „A
Gun for Jennifer”, w swoich wypowiedziach publicznych podkreślał
jednak, że nie jest zwolennikiem metod wojujących feministek z tego
obskurnego świata przedstawionego. Gangu wymyślonego na potrzeby
tej nie tyle zachęty, ile przestrogi przed wymierzaniem
sprawiedliwości na własną rękę. A koronnym argumentem miały być
przypadkowe ofiary pilnie poszukiwanych przez policję strażniczek
Wielkiego Jabłka. Todd Morris przyznał, że on też się wścieka,
ale uważa że nie tędy droga, że lepiej skupić się na starannym
oliwieniu machiny państwowej, niż odgrzebywaniu Kodeksu
Hammurabiego, promowaniu zasady „oko za oko, ząb za ząb”. Prawo
ulicy, prawo zemsty, samosąd, jakkolwiek to nazwiemy, „A Gun for
Jennifer” może przywieść na myśl diabelskiego kusiciela.
Potencjalnie (nie dla wszystkich) pociągająca wizja, ale tracąca
przy głębszym wczytaniu. Bestia nie mniej – może nawet bardziej
– ułomna od legalnego wymiaru sprawiedliwości.
|
Okładka DVD. „A Gun for Jennifer” 1997, Independent Partners |
Przestępczość
zorganizowana w poczuciu wzniosłej misji. Najbardziej zacietrzewiona
jest oczywiście przywódczyni bandy z zapyziałego klubu ze
striptizem, co ciekawe otworzonego przez feministkę, kobietę
niegdyś walczącą, nawet jeśli wtajemniczoną w sekretną
działalność swoich pracownic, niebiorącą w niej udziału. Todd
Morris przewidywał większy udział Jesse w „A Gun for Jennifer”,
ale nie udało mu się namówić jej odtwórczyni Freidy Hoops do
powrotu na plan podczas tej nadspodziewanie długiej (właściwie
„stosunek przerywany”) przeprawy ze zdjęciami głównymi. W 1993
roku Todd Morris i Deborah Twiss dowiedzieli się o defraudacji
przeprowadzonej przez mężczyznę, którego kobieta poznała podczas
swojej szczęśliwie niedługiej, nieprzyjemnej przygody z tańcem
egzotycznym, i któremu scenarzyści „A Gun for Jennifer”
powierzyli swoje finanse. W efekcie, poza wszystkim innym, musieli
nielicho się nakombinować, żeby opowiedzieć o paniach, którym
przelała się czara goryczy. O nieustępliwej Jesse, jej prawej ręce
Becky (Rene Alberta) i słodkiej siostrzyczce Trish (Sheila Schmidt),
o nieprzebierającej w słowach, żeby nie powiedzieć wrednej,
Priscilli (Veronica Cruz), bezkonfliktowej Grace (Tracy Dillon) i
wreszcie tej nowej, co to się głupio upiera przy imieniu Jennifer.
Wciągniętej w ciemne sprawki gangu z klubu go-go. Pomogły jej, ale
wolą nie ryzykować spuszczania jej z oka. W każdym razie tak to
tłumaczą, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Jesse
praktycznie od początku ich niezwykłej znajomości widziała w
Allison vel Jennifer, kolejnego anioła zemsty. Jesse pewnie
wydrapałaby mi oczy za to oszczerstwo, bo sama postrzega się jako
ostatni bastion sprawiedliwości, strażniczkę ładu i spokoju w
swoim mieście. Superwoman bez fikuśnego kombinezonu, ale za to w
stylowej wełnianej czapce-masce. Naturalnie to też podstawowe
wyposażenie jej żołnierek, ale nie tak ważne jak spluwy. Z tymi
ostatnimi zdecydowanie mniej chętnie się rozstają. Dmuchają na
zimne, a w ogniu zemsty w nosie mają, czy ktoś ich rozpozna. Nie
przejmują się nawet tą upierdliwą policjantką, jak jej tam...
detektyw Billie Perez (Benja K. Thomas), która, jak widać na
załączonych obrazkach, nie słyszała o solidarności jajników.
Niewybaczalna zdrada płci? Nie, przecież nie płacze nad zwłokami
przestępców seksualnych, nie smuci jej widok wykastrowanego sadysty
(realistyczna prezentacja, bez cenzury, nagiego trupa z niewąsko
okaleczonym przyrodzeniem w odrażającej jaskini zakazanych
rozkoszy) ani podziurawione ciała ulicznych rzezimieszków,
zapuszczonych obiboków, oblechów z nadgorliwymi penisami. Nie
przeraża jej też wysokie prawdopodobieństwo zabójczej zasadzki na
grubszą rybę, którą bądź co bądź Perez ma chronić. Taka
praca i nie ma znaczenia, co taki ważny gość wyprawia po
godzinach. Można być jednak pewnym, że przedstawiciele organów
ścigania dokładnie zbadają sprawę napadu z bronią w ręku na
podrzędny lokal nocny. Obrona konieczna czy niewspółmierna? Temu
trzeba się uważnie przyjrzeć, nawet jeśli gość trzymał na
muszce twoją koleżankę, a przedtem zastrzelił kolegę – a
nieustraszeni detektywi w to nie wątpią, bo zdążyli już
przesłuchać teoretycznie wiarygodniejszych świadków od „Janie
Wayne” i jej psiapsiółek. Należy przemaglować tę, która mogła
przypadkiem ocalić parę istnień ludzkich. Gdzie byli, kiedy
opowiadała o mężczyźnie gwałcącym własną córkę? Uznali, że
gówniara kłamie, ale kiedy ginie typ z potężną kartoteką, to
gliniarze już na pewno z panną sobie pogadają. Nie dziwi żywiołowa
reakcja podejrzanej, w domyśle najdłużej przesłuchiwanej w barze
zbryzganym krwią, nie wspominając już o kawałkach mózgu
wyjmowanych z włosów zszokowanej blondynki, która nie mogła
liczyć na porównywalne zaangażowanie policji, kiedy bojąc się o
młodszą siostrę mówiła o komnacie tortur w domu rodzinnym. Nie
dziwi też postawa detektywów, bo jak by nie patrzeć zeznania
innych świadków zdarzenia nie potwierdzają wersji wyborowego
strzelca „w spódnicy”. „A Gun for Jennifer” Todda Morrisa to
niejednostronna opowieść o przemożnej potrzebie zaprowadzenia
jakiegoś porządku w dżungli zwanej cywilizacją. O podwójnych
standardach, paraliżującym strachu przed agresywnymi stworzeniami,
instytucjonalnych parasolach ochronnych roztaczanych także nad
niebezpiecznymi osobnikami, o znieczulicy społecznej i nadmiernym
zaangażowaniu. Ziarnista rozprawa o (nie)sprawiedliwości,
klaustrofobiczna produkcja w cudownie duszących objęciach ducha
exploitation z lat 70. XX wieku. Przemoc w wielkim mieście.
Surowa, cuchnąca paskuda jakby żywcem wyrwana z prawdziwego świata.
Twarda rzeczywistość z wątpliwymi pocieszycielkami. Niespecjalnie
krwawy – poza wspomnianym trupem w ciasnym mieszkanku uwagę zwraca
jeszcze filetowanie człowieka, UWAGA SPOILER aluzja do
kanibalistycznych skłonności pozornie nietykalnego handlarza
dziećmi KONIEC SPOILERA – ale i tak brutalnie obchodzący
się z widzem genialny przedstawiciel kina niepokornego.
Na
pohybel patriarchatowi! Todd Morris we współpracy z Deborah Twiss
sprowadził na świat prawdziwego potwora. Folwarcznego
propagandzistę grzmiącego o równych i równiejszych. Zatruwającego
dusze bajdurzeniem o jaskrawej niesprawiedliwości w cywilizacji
wysoko rozwiniętej. Skubaniec zagraża ładowi społecznemu, na
pewno w epoce postprawdy. W latach 90. XX wieku coś takiego jeszcze
mogło przejść, ale dzisiaj trzeba to traktować jako
niepotwierdzoną ciekawostkę historyczną. Tak mogło być, ale już
tak nie ma. Obecny system sprzyja ofiarom, nie przestępcom, żaden
zły uczynek nie zostaje bez kary i tak dalej. Yhm, a jeśli powiem,
że „A Gun for Jennifer” wali wiecznie aktualną brzydką prawdą
między oczy? Zostanę uznana za rebeliantkę? Tak czy inaczej,
pierwsze pełnometrażowe osiągniecie reżyserskie Todda Morrisa,
list miłosny do tak zwanego męskiego kina z lat 70. XX wieku,
szorstki thriller o policjantach i wściekłych kobietach, niszczy
system. Rape and revenge na grindhouse'owiej papeterii.
Nieoszczędzający nikogo i mający gdzieś, czy kogoś to zaboli.
Niepoprawny jak jasna cholera. Polecam serdecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz