Skazany
przez stan Nowy Jork na karę roku pozbawienia wolności za
posiadanie i sprzedaż narkotyków, Terry Hawkins w końcu spłaca
dług wobec społeczeństwa, ale po głowie chodzi mu zaciągnięcie
nowego, choć on traktuje to jako ostateczne udowodnienie swojej
wartości. Zamierza nakręcić jedyny w swoim rodzaju film,
odpowiadający na dotychczas niezaspokojone potrzeby publiczności.
Nie ma wątpliwości, że era filmów pornograficznych dobiegła
końca – nikogo już nie interesuje seks na ekranie, ludzie łakną
silniejszych doznań, a Terry Hawkins ma wszystko, co niezbędne do
przygotowania odpowiedzi na ten ogromny popyt. Jest odważnym
człowiekiem z wizją, w dodatku ma odpowiednie znajomości i zna
miejsce, w którym przez nikogo nieniepokojony i zupełnie za darmo
może realizować swój ambitny projekt. Zgodnie z oczekiwaniami
pozyskanie sprzętu i skompletowanie ekipy nie nastręcza Terry'emu
najmniejszych trudności. A przynajmniej w pierwszej fazie pracy w
opuszczonym budynku uniwersyteckim, bo obsada aktorska w
najprawdziwszym filmie ostatniego tchnienia może być naprawdę
dużym, wręcz nierozwiązywalnym problemem... dla ludzi mniej
zaradnych od Terry'ego Hawkinsa.
|
Plakat filmu. „The Last House on Dead End Street” 1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc.
|
W
1972 roku student State University of New York at Oneonta, Roger
Watkins, pod wpływem „The Family” Eda Sandersa, historii
Charlesa Mansona i jego sekty, postanowił nakręcić film skupiający
się na morderstwach niesławnej Rodziny. Głęboko rozczarowany
kondycją ówczesnego świata z czasem uznał za stosowane
przekształcić biograficzny scenariusz w fikcyjną opowieść o
innych zwyrodnialcach i podobnie jak jego antybohaterowie zaangażował
w swój projekt ludzi spoza branży filmowej, znajomych z uczelni
(także byłych studentów SUNY Oneonta). W czołówce i napisach
końcowych zawarto wyłącznie fałszywe personalia - reżyser,
scenarzysta, producent, montażysta, odtwórca roli głównej, jeden
z operatorów kamery i współredaktor muzyki wystąpił pod
pseudonimem Victor Janos – a na główną lokalizację wybrano
budynek na terenie kampusu znany jako Old Main, który został
zburzony w 1977 roku. Pierwszy pełnometrażowy film nieżyjącego
już Rogera Watkinsa, późniejszego twórcy (jako Bernard Travis)
niskobudżetowego slashera „Shadows of the Mind” (1980),
został nakręcony w grudniu 1972 roku, a budżet produkcji
oszacowano na trzy tysiące dolarów. Po latach Watkins miał
ujawnić, że tak naprawdę film kosztował tylko osiemset dolarów,
a reszta poszła na narkotyki – on sam w tamtym czasie był
uzależniony od amfetaminy. Roboczy tytuł legendarnego obrazu, jak
na ironię, człowieka, który później będzie realizował się
głównie w branży filmów porno, czy jak kto woli filmów
erotycznych, brzmiał „And at the Hour of our Death”, ale pierwsi
widzowie ponoć poznali go pod tytułem „The Cuckoo Clocks of
Hell”. Już w 1973 roku? Na Festiwalu Filmowym w Cannes (maj 1973)
i Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie (lipiec 1973)? Tak
czy inaczej, do amerykańskich kin „snuff film” niejakiego
Victora Janosa został wpuszczony dopiero w maju 1977 roku pod nazwą
„The Fun House”, a w 1979 roku wrócił do kin w Stanach
Zjednoczonych pod tytułem „The Last House on Dead End Street” -
pomysł niezależnej firmy Cinematic Releasing Corporation, która
przejęła (legalnie nabyła) prawo dystrybucji, obliczony na
podpięcie się pod „Ostatni dom po lewej” (oryg. „The Last
House on the Left”), debiutancki film Wesa Cravena, tj. próba
wykorzystania popularności złotego przedstawiciela podgatunku rape
and revenge.
Film,
który umknął British Board of Film Classification (BBFC), uciekł
z niesławnej listy video nasties, być może dzięki jednemu
ze swoich tytułów. W każdym razie podejrzewa się, że „The Fun
House” Victora Janosa (właściwie Rogera Watkinsa) został
pomylony z „The Funhouse” (pol. „Lunapark”) Tobe'ego Hoopera,
co wyjaśniałoby wielką tajemnicę wciągnięcia tak niewinnego
horroru twórcy kontrowersyjnej „Teksańskiej masakry piłą
mechaniczną” (1974) do „najbardziej plugawego towarzystwa w
historii kina”. I wiele mówiło o samej liście, czy raczej jej
twórcach... Oryginalna wersja rzekomego snuff movie
(reprezentant podgatunku filmowego, nieautentyczny film ostatniego
tchnienia) ostatecznie została nazwana („The Cuckoo Clocks of
Hell”) na cześć (inspiracja) powieści Kurta Vonneguta pierwotnie
wydanej w 1962 roku pod tytułem „Mother Night” a jej całkowity
czas trwania wyniósł aż sto siedemdziesiąt pięć minut. Mówi
się, że brakujący materiał zaginął – ocalało najwyżej
siedemdziesiąt dziewięć minut (najdłuższa z dotychczas
udostępnionych wersji) – albo jest przechowywany w laboratorium
filmowym w Nowym Jorku. Może nigdy nie istniał? Fenomen „The Last
House on Dead End Street” Rogera Watkinsa niektórzy porównują do
fikcyjnego fenomenu przeklętej kasety wideo z The Ring Franchise:
wszyscy o nim mówią, ale mało kto widział. Wszyscy mówią o
zabijaniu przed kamerą – przekonania podsycane długoletnią
niemożnością namierzenia Victora Janosa i innych postaci
wymienionych na początku i na końcu filmu podejrzewanego o
wywołanie zamieszek w Nowym Jorku i Chicago. Legenda głosi, że w
tym drugim mieście po seansie obrzydlistwa mitycznych
pseudofilmowców doszczętnie spłonęło kino, pewnie samochodowe
albo inny grindhouse, bo w takich „spelunkach” najczęściej to
coś pokazywano. Normalni ludzie trzymali się z daleka, ale
degeneraci walili drzwiami i oknami, rajcowali się widokiem
prawdziwych zbrodni. Stany Zjednoczone zeszły na psy – totalna
degrengolada! Zamiast ścigać oprawców, zrównano ich z prawdziwymi
artystami. Tortury, gwałty i morderstwa stały się Sztuką... Tę
wiarę podtrzymywano przez ponad dwie dekady – oczywiście nie
brakowało sceptyków, ale wielu naprawdę myślało, że na białym
rynku hula sobie prawdziwy snuff film i nikt nie wie, kto tego
potwora spłodził. No, może poza garstką osób, która przeżyła
fazę produkcji. Do końca XX wieku zastanawiano się, czy gdzieś
tam żyje jeszcze ktoś, kto uczestniczył w haniebnym
przedsięwzięciu pseudoartystycznym. Wreszcie, w grudniu 2000 roku,
na internetowym forum FAB Press odezwał się sam „Victor Janos”
- „przyznanie się do winy” przez człowieka, którego prawdziwą
tożsamość ujawniono trochę później.
|
Plakat filmu. „The Fun House”1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc. |
Naćpana(?)
banda tworząca legendę. Z wykorzystaniem prezentu od Otto
Premingera (m.in. „Laura” 1944, „Upadły anioł” 1945, „Bunny
Lake zaginęła” 1965), którego Roger Watkins poznał w czasach
studenckich (gość specjalny na uniwersyteckim wydziale filmowym).
Student i prelegent zaprzyjaźnili się, a kamera szwajcarskiej firmy
Bolex International S.A. podarowana przez Premingera nakręciła
niejedną scenkę „The Last House on Dead End Street”. Obskurnego
horroru - w niemałej części improwizowanego (na przykład dialogi)
- z upiornie zamaskowanymi postaciami. Wrzeszcząca tanizna idealnie
pasująca do tematyki utworu. Kino mocno ziarniste. Nieopisanie
brudne stworzenie kuriozalnie uduchowione (estetyzacja przemocy?).
Chaotyczna zbitka zamazanych, niedoświetlonych, prześwietlonych i w
najlepszym razie cudacznie, a w najgorszym fatalnie wykadrowanych
zdjęć. Przesadnie głośne efekty dźwiękowe (na przykład trzask
bicza i odgłos piłowania) i „zaburzenia głosów”, nienaturalne
zmienne natężenie, zakłócenia emisji – mowa nienaturalnie
przytłumiona, piskliwa, trzeszcząca, wrzaskliwa, a miejscami
cichnąca nawet do zera. Do tej teoretycznie nieprofesjonalnej roboty
dźwiękowców dochodzą niewyćwiczone struny głosowe obsady
aktorskiej „The Last House on Dead End Street” - audiofile mogą
tego nie przeżyć – chore melodie z The Moog Synthesizer
(brutalnie szarpie nerwy)... i chorały gregoriańskie!!! W „Holy
Terror: Understanding Religion and Violence in Popular Culture”
(2020) Gerry'ego Carlina i Marka Jonesa debiutancki długi horror
Rogera Watkinsa został rozszyfrowany jako przedstawiciel metacinema,
czyli dążenia odwrotnego do zdecydowanie bardziej
rozpowszechnionego zawieszenia niewiary widzów - przypominanie o
fikcyjnym charakterze danego dzieła, które najwyraźniej w
przypadku „The Last House on Dead End Street” zostało zrozumiane
opacznie:) Spektakularna meta-porażka lub wyższa szkoła
meta-horroru; meta podniesione do potęgi drugiej. W pierwszym
pełnometrażowym „szkaradzieństwie” Rogera Watkinsa dopatrzono
się też podtekstów antypornograficznych. Interpretowano go jako
coś w rodzaju skargi (manifestu, aktu nienawiści), ubolewania nad
rozwojem branży XXX (ciągły wzrost popytu i podaży). Jeśli tak
było – „jeśli”, bo pan Watkins zarzekał się, że to nie
miał być żaden moralizatorski traktat, oświadczenie socjologiczne
czy jakaś inna mądrość tylko zwykły, nieskomplikowany horror o
ciemnej stronie osobowości – to wszechświat sobie z niego zakpił
(patrz: twórczość pod pseudonimem Richard Mahler). A jakby tego
było mało wytoczono mu pozew cywilny - ponoć powód opóźnienia
dystrybucji kinowej mocno okrojonej wersji „The Cuckoo Clocks of
Hell” - za potencjalne przekreślenie przyszłej świetlanej
kariery na Broadwayu nagą sceną (powódki) w świecie Terry'ego
Hawkinsa (przerażające wcielenie Rogera Watkinsa, moim zdaniem
zostawiającego bardzo daleko w tyle całą resztę obsady), który
wyszedł z więzienia gdzieś w stanie Nowy Jork z mocnym
postanowieniem przebranżowienia się. Z dilera narkotykowego w
innowacyjnego reżysera. Zrobi to, czego jeszcze nikt nie odważył
się zrobić. Będzie sławny, będzie bogaty, może nawet dostanie
Oscara? Za nowojorską masakrę piłą ręczną, wiertarką i co tam
jeszcze w ręce wpadnie. Nieznośnie wesołe miasteczko Terry'ego
Hawkinsa i jego „rodzinki”. Radosna twórczość sadystyczna. W
scenę wprowadzającą (pierwszy durnowaty monolog z offu) wmontowano
ujęcia z najkrwawszego fragmentu „The Last House on Dead End
Street” Rogera Watkinsa. Taplanie się w ludzkich wnętrznościach,
do którego podczas pierwszego z durnowatych dialogów (cóż za
fantazyjne ustawienie kamery...) dojdą dosadne obrazki z rzeźni
(ubój krów). Sztuczność niby wylewa się z ekranu; wszystko jest
jakby na opak, w buńczucznej niezgodzie ze sztuką filmową – sen
naprutego prochami? Stąd ta oniryczna mgiełka ewidentnie unosząca
się w niemożliwie cuchnącym powietrzu (wali zgnilizną co najmniej
na kilometr)? - to nie powinno zadziałać, ale na mnie, niestety,
zadziałało. Wlazłam w popieprzone umysły „ambitnych filmowców”
w dziwnie niezabawnych maskach. Ekipa przekonana, że „wszyscy
jesteśmy wampirami”, czyli drapieżnikami żywiącymi się krwią
(podobny – zgrabniejszy i może mniej zawoalowany, pozostawiający
mniej miejsca na luźne domysły - wykład strzeli nam Michael Haneke
w „Funny Games” 1997 i 2007). Bez seksu człowiek się obejdzie,
ale nie bez przemocy. Nie rozumieją tego tacy ludzie jak Steve
Randall i Jim Palmer, producent i reżyser, który kupczy własną
żoną, domniemaną masochistką imieniem Nancy. Niewolnica seksualna
czy dominująca partnerka, brzydko mówiąc - bo to brzydki film
jest;) - puszczająca się na prawo i lewo? Na pewno największa
atrakcja kameralnych przyjęć urządzanych przez wyżej wymieniony
już niezgrany duet od lat działający w branży porno. Rychłych
współpracowników „nowego Charlesa Mansona”. Może i
nieporadnego kochanka (jeśli o to chodzi, to nie wyróżnia się z
tłumu, tj. wszystkie, a nie ma ich wiele, rozbierane momenty
wyglądają jak umizgi najbardziej stremowanych dziewic i prawiczków;
„ten pierwszy raz”), ale z pewnością większego wizjonera od
osławionego flejtucha z Kalifornii. Skazanego na sukces, który nie
boi się ubrudzić. Piłuje nóżkę i piłuje, i... prawie się
porzygałam – żartuję, ale miło nie było. Wierci i wierci w...
Co to, kurde, jest?! Zbliżenie na jakąś tandetę, która okazuje
się... Eli Roth zrobił to dużo lepiej, ale bądźmy sprawiedliwi:
miał dużo więcej forsy i być może jaśniejszy umysł (pogłoski
o działaniu pod wpływem narkotyków w Old Main w stanie Nowy Jork).
Najwystawniejsza uczta gore to z pewnością nie jest - w
gruncie rzeczy menu dość ubogie – ale wbrew pozorom trucizny w
„The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa jest aż
nadto.
Plugastwo
debiutującego w pełnym metrażu Rogera Watkinsa. Przysięgam, że
moją pierwszą myślą po dotarciu do napisów końcowych „The
Last House on Dead End Street” (ostatni głos z offu został dodany
przez jednego z dystrybutorów filmu, prawdopodobnie bez konsultacji
z reżyserem, który podobno odebrał to jako zepsucie całego filmu)
było: „jakieś paskudztwo mnie oblepiło”. Tak miało być -
jeśli o mnie chodzi owiany legendą film o kręceniu snuff film
spełnił swoje główne zadanie – ale raczej tego nie powtórzę.
W zupełności wystarczy mi jedna wizyta w chorym lunaparku Terry'ego
Hawkinsa. Zdegenerowanej rzeczywistości „reżysera-rewolucjonisty”,
człowieka czynu z makabryczną wizją. Dewiacja absolutna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz