Stronki na blogu

sobota, 7 września 2024

„The Last House on Dead End Street” (1973/1977)

 
Skazany przez stan Nowy Jork na karę roku pozbawienia wolności za posiadanie i sprzedaż narkotyków, Terry Hawkins w końcu spłaca dług wobec społeczeństwa, ale po głowie chodzi mu zaciągnięcie nowego, choć on traktuje to jako ostateczne udowodnienie swojej wartości. Zamierza nakręcić jedyny w swoim rodzaju film, odpowiadający na dotychczas niezaspokojone potrzeby publiczności. Nie ma wątpliwości, że era filmów pornograficznych dobiegła końca – nikogo już nie interesuje seks na ekranie, ludzie łakną silniejszych doznań, a Terry Hawkins ma wszystko, co niezbędne do przygotowania odpowiedzi na ten ogromny popyt. Jest odważnym człowiekiem z wizją, w dodatku ma odpowiednie znajomości i zna miejsce, w którym przez nikogo nieniepokojony i zupełnie za darmo może realizować swój ambitny projekt. Zgodnie z oczekiwaniami pozyskanie sprzętu i skompletowanie ekipy nie nastręcza Terry'emu najmniejszych trudności. A przynajmniej w pierwszej fazie pracy w opuszczonym budynku uniwersyteckim, bo obsada aktorska w najprawdziwszym filmie ostatniego tchnienia może być naprawdę dużym, wręcz nierozwiązywalnym problemem... dla ludzi mniej zaradnych od Terry'ego Hawkinsa.

Plakat filmu. „The Last House on Dead End Street” 1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc.

W 1972 roku student State University of New York at Oneonta, Roger Watkins, pod wpływem „The Family” Eda Sandersa, historii Charlesa Mansona i jego sekty, postanowił nakręcić film skupiający się na morderstwach niesławnej Rodziny. Głęboko rozczarowany kondycją ówczesnego świata z czasem uznał za stosowane przekształcić biograficzny scenariusz w fikcyjną opowieść o innych zwyrodnialcach i podobnie jak jego antybohaterowie zaangażował w swój projekt ludzi spoza branży filmowej, znajomych z uczelni (także byłych studentów SUNY Oneonta). W czołówce i napisach końcowych zawarto wyłącznie fałszywe personalia - reżyser, scenarzysta, producent, montażysta, odtwórca roli głównej, jeden z operatorów kamery i współredaktor muzyki wystąpił pod pseudonimem Victor Janos – a na główną lokalizację wybrano budynek na terenie kampusu znany jako Old Main, który został zburzony w 1977 roku. Pierwszy pełnometrażowy film nieżyjącego już Rogera Watkinsa, późniejszego twórcy (jako Bernard Travis) niskobudżetowego slashera „Shadows of the Mind” (1980), został nakręcony w grudniu 1972 roku, a budżet produkcji oszacowano na trzy tysiące dolarów. Po latach Watkins miał ujawnić, że tak naprawdę film kosztował tylko osiemset dolarów, a reszta poszła na narkotyki – on sam w tamtym czasie był uzależniony od amfetaminy. Roboczy tytuł legendarnego obrazu, jak na ironię, człowieka, który później będzie realizował się głównie w branży filmów porno, czy jak kto woli filmów erotycznych, brzmiał „And at the Hour of our Death”, ale pierwsi widzowie ponoć poznali go pod tytułem „The Cuckoo Clocks of Hell”. Już w 1973 roku? Na Festiwalu Filmowym w Cannes (maj 1973) i Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie (lipiec 1973)? Tak czy inaczej, do amerykańskich kin „snuff film” niejakiego Victora Janosa został wpuszczony dopiero w maju 1977 roku pod nazwą „The Fun House”, a w 1979 roku wrócił do kin w Stanach Zjednoczonych pod tytułem „The Last House on Dead End Street” - pomysł niezależnej firmy Cinematic Releasing Corporation, która przejęła (legalnie nabyła) prawo dystrybucji, obliczony na podpięcie się pod „Ostatni dom po lewej” (oryg. „The Last House on the Left”), debiutancki film Wesa Cravena, tj. próba wykorzystania popularności złotego przedstawiciela podgatunku rape and revenge.

Film, który umknął British Board of Film Classification (BBFC), uciekł z niesławnej listy video nasties, być może dzięki jednemu ze swoich tytułów. W każdym razie podejrzewa się, że „The Fun House” Victora Janosa (właściwie Rogera Watkinsa) został pomylony z „The Funhouse” (pol. „Lunapark”) Tobe'ego Hoopera, co wyjaśniałoby wielką tajemnicę wciągnięcia tak niewinnego horroru twórcy kontrowersyjnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (1974) do „najbardziej plugawego towarzystwa w historii kina”. I wiele mówiło o samej liście, czy raczej jej twórcach... Oryginalna wersja rzekomego snuff movie (reprezentant podgatunku filmowego, nieautentyczny film ostatniego tchnienia) ostatecznie została nazwana („The Cuckoo Clocks of Hell”) na cześć (inspiracja) powieści Kurta Vonneguta pierwotnie wydanej w 1962 roku pod tytułem „Mother Night” a jej całkowity czas trwania wyniósł aż sto siedemdziesiąt pięć minut. Mówi się, że brakujący materiał zaginął – ocalało najwyżej siedemdziesiąt dziewięć minut (najdłuższa z dotychczas udostępnionych wersji) – albo jest przechowywany w laboratorium filmowym w Nowym Jorku. Może nigdy nie istniał? Fenomen „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa niektórzy porównują do fikcyjnego fenomenu przeklętej kasety wideo z The Ring Franchise: wszyscy o nim mówią, ale mało kto widział. Wszyscy mówią o zabijaniu przed kamerą – przekonania podsycane długoletnią niemożnością namierzenia Victora Janosa i innych postaci wymienionych na początku i na końcu filmu podejrzewanego o wywołanie zamieszek w Nowym Jorku i Chicago. Legenda głosi, że w tym drugim mieście po seansie obrzydlistwa mitycznych pseudofilmowców doszczętnie spłonęło kino, pewnie samochodowe albo inny grindhouse, bo w takich „spelunkach” najczęściej to coś pokazywano. Normalni ludzie trzymali się z daleka, ale degeneraci walili drzwiami i oknami, rajcowali się widokiem prawdziwych zbrodni. Stany Zjednoczone zeszły na psy – totalna degrengolada! Zamiast ścigać oprawców, zrównano ich z prawdziwymi artystami. Tortury, gwałty i morderstwa stały się Sztuką... Tę wiarę podtrzymywano przez ponad dwie dekady – oczywiście nie brakowało sceptyków, ale wielu naprawdę myślało, że na białym rynku hula sobie prawdziwy snuff film i nikt nie wie, kto tego potwora spłodził. No, może poza garstką osób, która przeżyła fazę produkcji. Do końca XX wieku zastanawiano się, czy gdzieś tam żyje jeszcze ktoś, kto uczestniczył w haniebnym przedsięwzięciu pseudoartystycznym. Wreszcie, w grudniu 2000 roku, na internetowym forum FAB Press odezwał się sam „Victor Janos” - „przyznanie się do winy” przez człowieka, którego prawdziwą tożsamość ujawniono trochę później.

Plakat filmu. „The Fun House”1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc.

Naćpana(?) banda tworząca legendę. Z wykorzystaniem prezentu od Otto Premingera (m.in. „Laura” 1944, „Upadły anioł” 1945, „Bunny Lake zaginęła” 1965), którego Roger Watkins poznał w czasach studenckich (gość specjalny na uniwersyteckim wydziale filmowym). Student i prelegent zaprzyjaźnili się, a kamera szwajcarskiej firmy Bolex International S.A. podarowana przez Premingera nakręciła niejedną scenkę „The Last House on Dead End Street”. Obskurnego horroru - w niemałej części improwizowanego (na przykład dialogi) - z upiornie zamaskowanymi postaciami. Wrzeszcząca tanizna idealnie pasująca do tematyki utworu. Kino mocno ziarniste. Nieopisanie brudne stworzenie kuriozalnie uduchowione (estetyzacja przemocy?). Chaotyczna zbitka zamazanych, niedoświetlonych, prześwietlonych i w najlepszym razie cudacznie, a w najgorszym fatalnie wykadrowanych zdjęć. Przesadnie głośne efekty dźwiękowe (na przykład trzask bicza i odgłos piłowania) i „zaburzenia głosów”, nienaturalne zmienne natężenie, zakłócenia emisji – mowa nienaturalnie przytłumiona, piskliwa, trzeszcząca, wrzaskliwa, a miejscami cichnąca nawet do zera. Do tej teoretycznie nieprofesjonalnej roboty dźwiękowców dochodzą niewyćwiczone struny głosowe obsady aktorskiej „The Last House on Dead End Street” - audiofile mogą tego nie przeżyć – chore melodie z The Moog Synthesizer (brutalnie szarpie nerwy)... i chorały gregoriańskie!!! W „Holy Terror: Understanding Religion and Violence in Popular Culture” (2020) Gerry'ego Carlina i Marka Jonesa debiutancki długi horror Rogera Watkinsa został rozszyfrowany jako przedstawiciel metacinema, czyli dążenia odwrotnego do zdecydowanie bardziej rozpowszechnionego zawieszenia niewiary widzów - przypominanie o fikcyjnym charakterze danego dzieła, które najwyraźniej w przypadku „The Last House on Dead End Street” zostało zrozumiane opacznie:) Spektakularna meta-porażka lub wyższa szkoła meta-horroru; meta podniesione do potęgi drugiej. W pierwszym pełnometrażowym „szkaradzieństwie” Rogera Watkinsa dopatrzono się też podtekstów antypornograficznych. Interpretowano go jako coś w rodzaju skargi (manifestu, aktu nienawiści), ubolewania nad rozwojem branży XXX (ciągły wzrost popytu i podaży). Jeśli tak było – „jeśli”, bo pan Watkins zarzekał się, że to nie miał być żaden moralizatorski traktat, oświadczenie socjologiczne czy jakaś inna mądrość tylko zwykły, nieskomplikowany horror o ciemnej stronie osobowości – to wszechświat sobie z niego zakpił (patrz: twórczość pod pseudonimem Richard Mahler). A jakby tego było mało wytoczono mu pozew cywilny - ponoć powód opóźnienia dystrybucji kinowej mocno okrojonej wersji „The Cuckoo Clocks of Hell” - za potencjalne przekreślenie przyszłej świetlanej kariery na Broadwayu nagą sceną (powódki) w świecie Terry'ego Hawkinsa (przerażające wcielenie Rogera Watkinsa, moim zdaniem zostawiającego bardzo daleko w tyle całą resztę obsady), który wyszedł z więzienia gdzieś w stanie Nowy Jork z mocnym postanowieniem przebranżowienia się. Z dilera narkotykowego w innowacyjnego reżysera. Zrobi to, czego jeszcze nikt nie odważył się zrobić. Będzie sławny, będzie bogaty, może nawet dostanie Oscara? Za nowojorską masakrę piłą ręczną, wiertarką i co tam jeszcze w ręce wpadnie. Nieznośnie wesołe miasteczko Terry'ego Hawkinsa i jego „rodzinki”. Radosna twórczość sadystyczna. W scenę wprowadzającą (pierwszy durnowaty monolog z offu) wmontowano ujęcia z najkrwawszego fragmentu „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa. Taplanie się w ludzkich wnętrznościach, do którego podczas pierwszego z durnowatych dialogów (cóż za fantazyjne ustawienie kamery...) dojdą dosadne obrazki z rzeźni (ubój krów). Sztuczność niby wylewa się z ekranu; wszystko jest jakby na opak, w buńczucznej niezgodzie ze sztuką filmową – sen naprutego prochami? Stąd ta oniryczna mgiełka ewidentnie unosząca się w niemożliwie cuchnącym powietrzu (wali zgnilizną co najmniej na kilometr)? - to nie powinno zadziałać, ale na mnie, niestety, zadziałało. Wlazłam w popieprzone umysły „ambitnych filmowców” w dziwnie niezabawnych maskach. Ekipa przekonana, że „wszyscy jesteśmy wampirami”, czyli drapieżnikami żywiącymi się krwią (podobny – zgrabniejszy i może mniej zawoalowany, pozostawiający mniej miejsca na luźne domysły - wykład strzeli nam Michael Haneke w „Funny Games” 1997 i 2007). Bez seksu człowiek się obejdzie, ale nie bez przemocy. Nie rozumieją tego tacy ludzie jak Steve Randall i Jim Palmer, producent i reżyser, który kupczy własną żoną, domniemaną masochistką imieniem Nancy. Niewolnica seksualna czy dominująca partnerka, brzydko mówiąc - bo to brzydki film jest;) - puszczająca się na prawo i lewo? Na pewno największa atrakcja kameralnych przyjęć urządzanych przez wyżej wymieniony już niezgrany duet od lat działający w branży porno. Rychłych współpracowników „nowego Charlesa Mansona”. Może i nieporadnego kochanka (jeśli o to chodzi, to nie wyróżnia się z tłumu, tj. wszystkie, a nie ma ich wiele, rozbierane momenty wyglądają jak umizgi najbardziej stremowanych dziewic i prawiczków; „ten pierwszy raz”), ale z pewnością większego wizjonera od osławionego flejtucha z Kalifornii. Skazanego na sukces, który nie boi się ubrudzić. Piłuje nóżkę i piłuje, i... prawie się porzygałam – żartuję, ale miło nie było. Wierci i wierci w... Co to, kurde, jest?! Zbliżenie na jakąś tandetę, która okazuje się... Eli Roth zrobił to dużo lepiej, ale bądźmy sprawiedliwi: miał dużo więcej forsy i być może jaśniejszy umysł (pogłoski o działaniu pod wpływem narkotyków w Old Main w stanie Nowy Jork). Najwystawniejsza uczta gore to z pewnością nie jest - w gruncie rzeczy menu dość ubogie – ale wbrew pozorom trucizny w „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa jest aż nadto.

Plugastwo debiutującego w pełnym metrażu Rogera Watkinsa. Przysięgam, że moją pierwszą myślą po dotarciu do napisów końcowych „The Last House on Dead End Street” (ostatni głos z offu został dodany przez jednego z dystrybutorów filmu, prawdopodobnie bez konsultacji z reżyserem, który podobno odebrał to jako zepsucie całego filmu) było: „jakieś paskudztwo mnie oblepiło”. Tak miało być - jeśli o mnie chodzi owiany legendą film o kręceniu snuff film spełnił swoje główne zadanie – ale raczej tego nie powtórzę. W zupełności wystarczy mi jedna wizyta w chorym lunaparku Terry'ego Hawkinsa. Zdegenerowanej rzeczywistości „reżysera-rewolucjonisty”, człowieka czynu z makabryczną wizją. Dewiacja absolutna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz