Umiera matka dwunastoletniego Marka. Jego zajęty sprawami służbowym ojciec, odwozi go do domu wujostwa, mając nadzieję, że czasowa egzystencja z kuzynami odciągnie jego myśli od straty rodzicielki. Mark szybko łapie kontakt z siostrą swojej matki i jej mężem oraz młodszą kuzynką. Z jej bratem, Henrym, swoim rówieśnikiem spędza niemalże cały swój wolny czas, oddając się beztroskim zabawom i chuligańskim wybrykom. Kiedy kuzyn dopuszcza się przy nim rzeczy skrajnie psychopatycznych, Mark obawiając się o życie swojej rodziny próbuje przeciwdziałać jego morderczej naturze. Dorośli nie dają wiary jego słowom, więc chłopiec musi przerwać terror Henry’ego w pojedynkę.
Kultowy thriller Josepha Rubena nieodmiennie kojarzący mi się z czasami dzieciństwa – nie tylko dlatego, że pierwszy raz miałam przyjemność zapoznać się z nim w swoich młodzieńczych latach, ale również, a może przede wszystkim przez wzgląd na charakterystyczną konstrukcję fabularną. Początkowe sceny, skupiające się na wybrykach Marka i Henry’ego (wspinaczkach do domku na drzewie, wybijaniu szyb w starym magazynie, ucieczkach przed rozwścieczonym psem) w takt melancholijnej, jakże trafnej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Elmera Bernsteina celowo wprowadzają widza w świat dziecięcej beztroski, kiedy jeszcze wydawało mu się, że jutro nie istnieje, a on przekonany o własnej nieśmiertelności jest w stanie dokonać absolutnie wszystkiego.
Mark, mimo swojego ewidentnie młodego wieku, nie wyznaje tej filozofii – jest poważnym chłopcem, poza przekonaniem o reinkarnacji jego matki w cele jej siostry, trzeźwo patrzącym na otaczający go świat. Natomiast Henry to jego zupełne przeciwieństwo – uzdolniony technicznie, o czym świadczy skonstruowana przez niego kusza na gwoździe i nieprzeciętnie inteligentny wyznaje nadzwyczaj dojrzałą filozofię, głoszącą, że tylko wyzbycie się wszelkich zasad moralnych i kajdanów prawnych gwarantuje pełną, niczym nieskrępowaną wolność jednostki. Czarująca aparycja i pozorna grzeczność to jedynie maski, misternie konstruowane przez obdarzonego nadzwyczajną charyzmą i zdolnościami manipulacyjnymi dwunastolatka, mające na celu przykrycie jego prawdziwego, morderczego „ja”. Twórcy zrobili dosłownie wszystko, co tylko możliwe, aby w przekonujący sposób przedstawić dwóch młodocianych aktorów, których wrodzony talent znacznie podniósł poziom tej produkcji. I chociaż krytycy bardziej docenili Elijaha Wooda, przyznając mu Saturna (Macaulay Culkin musiał zadowolić się jedynie nominacją do Złotego Popcornu) to ja nie potrafię jednoznacznie rozstrzygnąć, który z nich spisał się lepiej. Wood, jako borykający się ze stratą matki, grzeczny i ułożony chłopiec, pragnący stać na straży dobra w swojej kreacji był wprost genialny, aczkolwiek charyzmatyczna rola Culkina, moim zdaniem najlepszego młodocianego czarnego charakteru w historii kina, przez wzgląd na swoją niepokojącą wymowę oraz bezsprzecznie przemyślane wykonanie (charakterystyczny błysk w oku i przesłodzone, złowieszcze uśmieszki) w moim odczuciu plasuje się na równi z aktorstwem Wooda i również zasługuje na szacunek widzów. Ponadto w obsadzie pojawili się: Wendy Crewson, David Morse, Daniel Hugh Kelly i … młodsze rodzeństwo Culkina – Quinn i Rory.
Konstrukcja fabularna nie jest jakaś nadzwyczaj odkrywcza, aczkolwiek jej realizacja i maksymalne skupienie na bohaterach już od pierwszych minut seansu mocno angażują uwagę odbiorcy, która z czasem szczególnie skupi się na „dziecku z piekła rodem” i jego psychopatycznych wybrykach. Patologiczny kłamca, bez problemu oszukujący swoich rodziców postanowi zdjąć maskę i pokazać Markowi swoją prawdziwą twarz, z czystej zazdrości, rozbudzonej przez więź, która połączyła jego matkę z kuzynem. Znamienna jest scena zastrzelenia psa – to moment przejścia z roli „grzecznego synka” w psychopatycznego dzieciaka, niedbającego o konsekwencje, realizującego swój misterny plan, zrzucenia winy na Marka, co ułatwi mu jego krucha psychika i dziecięca naiwność. Kiedy kuzyn nieświadomie pomaga Henry’emu doprowadzić do karambolu na drodze oraz bez cienia krytycyzmu przyjmuje jego pogróżki siłą rzeczy sprowadza na siebie podejrzenia dorosłych – czasem słowa Henry’ego okazują się prorocze, jak w przypadku obietnicy zamordowania siostrzyczki, ale częściej chłopiec wykorzystuje swoje wrodzone zdolności manipulacyjne, aby pogrążyć kuzyna – sugerowanie, że zatruł jedzenie. I chociaż sumienie oraz osobista sympatia do tego obrazu nie pozwala mi skrytykować żadnej sceny prowadzącej do karkołomnego finału walki na skale to już samo zakończenie nieodmiennie wywołuje moją złość – naprawdę, nie rozumiem, dlaczego twórcy nie zdecydowali się pójść o krok dalej, a tym samym „wbijając” tę produkcję jeszcze mocniej w pamięć widza. UWAGA SPOILER Po widowiskowej walce Marka z Henry’m oboje zsuwają się ze skały, a od upadku ratuje ich refleks matki psychopaty, która trzymając jednego chłopca jedną ręką, a drugiego drugą musi dokonać trudnego wyboru: puścić syna, czy siostrzeńca? Jej decyzja, niestety, pozostawia swego rodzaju happy end, co w przypadku thrillera po prostu nie mogło zdać egzaminu KONIEC SPOILERA.
Kultowy „Synalek” w moim mniemaniu, jak dotychczas jest najlepszym obrazem, traktującym o morderczym dzieciaku – profesjonalna obsada, chwytliwa ścieżka dźwiękowa, wciągająca fabuła, umiejętne stopniowanie napięcia i nieustanna akcja, skupiająca się na rywalizacji dwóch chłopców – reprezentującego dobro Marka i czystego zła gnieżdżącego się w ciele Henry’ego to recepta na prawdziwie intrygujący thriller, z której Ruben w pełni (wyłączając nieudane zakończenie) skorzystał.