Stronki na blogu

niedziela, 3 sierpnia 2014

„Piątek trzynastego” (1980)


W latach 50-tych XX wieku na Camp Crystal Lake doszło do serii brutalnych mordów. Sprawcy nie złapano, a obóz zamknięto. Po latach ten owiany złą sławą teren, ku przerażeniu miejscowych, kupuje Steve Christy. Mężczyzna pragnie na nowo otworzyć to popularne niegdyś obozowisko. Do tego celu zatrudnia grupę młodych ludzi, którzy mają pełnić rolę opiekunów dzieci, przedtem przygotowując to miejsce do ich przyjęcia. Prace rozpoczynają się w piątek trzynastego i już chwilę po ich rozpoczęciu zaczynają znikać ludzie. Ale niczego nieświadomi opiekunowie dopiero w nocy uświadomią sobie, że złe przeczucia tutejszych mieszkańców się ziściły, że morderca znad Crystal Lake nadal żyje i nie spocznie, dopóki nie wyeliminuje wszystkich obozowiczów.

Po współpracy z Wesem Cravenem nad „Ostatnim domem po lewej”, Sean S. Cunningham postanowił spróbować swoich sił w roli reżysera horroru. Mając nadzieję na powtórzenie sukcesu głośnego slashera Johna Carpentera pt. „Halloween” uznał, że warto uciec się do tego nurtu. Efekt pewnie przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Choć po premierze „Piątku trzynastego” krytycy nie szczędzili często dosadnych obelg to kasowy sukces produkcji Cunninghama z czasem zmusił ich do zmiany zdania (jak to zwykle z krytykami bywa). Dzisiaj ten tytuł to już swego rodzaju marka – chyba nie ma fana kina grozy, który „Piątku trzynastego” by nie widział. To samo zresztą dotyczy jego późniejszych części, bowiem na fali popularności pierwowzoru nakręcono kolejne dziewięć odsłon serii, crossovera, reboota i parę krótkometrażówek. W ten sposób powstała jedna z najbardziej znanych ikon horroru – Jason Voorhees, rosły, nieśmiertelny morderca w hokejowej masce, dzierżący w ręku maczetę. W pierwowzorze owa popkulturowa już postać pojawia się jedynie we wzmiankach, a rolę zabójcy pełni ktoś inny.

Choć „Piątek trzynastego” rozsławił tak zwany nurt camp slasherów to nie był pierwszą rąbanką osadzoną w realiach obozowych. Cunningham inspirował się włoskim „Krwawym obozem” Mario Bavy, który uważany jest za pierwszy slasher w historii kina. Ale swojego sukcesu ta produkcja nie zawdzięcza scenerii tylko współpracy Cunninghama z dwoma genialnymi twórcami, Tomem Savinim, który odpowiadał za efekty specjalne i Harrym Manfredinim, który skomponował niezapomnianą ścieżkę dźwiękową. To właśnie muzyka jest najsilniejszym elementem tego filmu. Choć kolorystykę obrazu cały czas utrzymywano w duszących odcieniach tak naprawdę całą dramaturgię buduje ścieżka dźwiękowa – kultowy już szeptany motyw tej serii, ale też sielankowe tony dopasowane do początkowej beztroski bohaterów oraz drażniące nuty w momentach mordów, łudząco przypominające muzykę z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka.

Fabuła, jak na slasher powstało jest bardzo prosta. Ot, mamy grupę młodych ludzi, która przybywa do nowo otwartego, owianego złą sławą obozu nad Crystal Lake, aby doprowadzić go do stanu używalności przed przyjazdem dzieci, którymi będą się opiekować. Cunningham nawet nie próbuje wychylić się poza konwencję tego nurtu i chwała mu za to, bo nic tak mnie nie cieszy, jak schematyczny, acz sprawnie zrealizowany slasher. Tak, więc znalazło się miejsce dla obowiązkowego wieszcza, tutejszego dziwaka, który przestrzega naszych bohaterów przed klątwą ciężącą nad tym miejscem. Jest też potencjalna final girl, Alice Hardy (w tej roli Adrienne King) – zrównoważona, utalentowana artystycznie dziewczyna, która ma wątpliwości, czy sprosta niełatwemu zadaniu opieki nad gromadką dzieci. I wreszcie obowiązkowy sceptyk, nowy właściciel obozu, Steve Christy, który pragnie udowodnić przesądnym tubylcom, że tak zwany „krwawy obóz” nie musi już martwić się o nieschwytanego do dziś mordercy z lat 50-tych, szlachtującego ówczesnych obozowiczów. Co ciekawe sceny wprowadzające nas w temat i zapoznające z głównymi bohaterami tego obrazu już od początku urozmaicano rozlewem krwi, bez przydługich wstępów. Na początku widzimy młodą dziewczynę zmierzającą autostopem do obozu i łapiącą feralną okazję. Kierowcy samochodu nie widzimy (to ma być finalna niespodzianka), ale efektom jego działań już możemy dokładnie się przyjrzeć. Podcięcie gardła spanikowanej kobiecie przez tajemniczego sprawcę wprowadza nas w klimat wszechobecnego, nieznanego zagrożenia (który po mistrzowsku będzie budowany przez cały seans). Ale również jest pierwszym sygnałem, że oto za efekty specjalne odpowiadał prawdziwy geniusz, legenda kina grozy, Tom Savini, który nigdy nie potrzebował dużego budżetu, aby stworzyć prawdziwie przekonujące krwawe ujęcia. Gdy zapadnie noc poziom brutalności oczywiście wzrośnie, ale nie na tyle, żeby popaść w groteskę. Savini, Cunningham i mocno wspierający ich muzycznie Manfredini sporo zostawiali naszej wyobraźni, nie pokazując wszystkich momentów krwawych mordów, ale też tyle, żeby nikogo nie znużyć. Ta równowaga pomiędzy klimatem i rąbanką jest dowodem na to, że „Piątek trzynastego” tworzyli artyści doskonale znający ten gatunek.

W kilku momentach twórcy uciekli się do daleko idącej dosłowności w epatowaniu makabrą. Mordy nie tylko są dowodem kunsztu Toma Saviniego, ale również pomysłowości scenarzystów, Rona Kurza i Victora Millera. Najbardziej zapada w pamięć podwójne morderstwo zakochanych młodych ludzi, którzy po obowiązkowym w slasherach stosunku seksualnym na chwilę się rozdzielają i… wpadają w ręce mordercy. Najpierw ginie młodziutki wówczas Kevin Bacon (zapewne, gdyby Cunningham wiedział, jak potoczy się kariera tego aktora dałby mu pożyć troszkę dłużej…). Kiedy leży w łóżku ktoś ukrywający się pod nim przebija mu szyję ostrym narzędziem. Ostrze przechodzi przez mebel i ciało na wylot w otoczeniu lejącej się, krwistoczerwonej krwi. Zaraz potem zabójca kieruje swoje kroki w stronę przebywającej w toalecie dziewczyny Bacona, której z ogromną siłą wbija siekierę w twarz. Jak na lata 80-te i tak niski budżet Savini przeszedł tutaj sam siebie. Chociaż w moim mniemaniu scenarzyści powinni zostawić to na koniec, bo późniejsze mordy (przybicie chłopaka do drzwi strzałami do łuku i dekapitacja) nie robią już tak mocnego wrażenia. A przecież poziom brutalności powinien wzrastać, nie spadać.

Wiele osób zachwala finalną, wówczas pewnie mocno zaskakującą scenę, pojedynku final girl z mordercą, którą rozciągnięto do granic możliwości. To ma swoje plusy, ponieważ Cunningham jest na tyle wprawnym twórcą, a Manfredini utalentowanym kompozytorem, że właściwie bez większych kłopotów udało im się wspólnie stworzyć nieznośne wręcz napięcie emocjonalne. Kiedy zabójca (nie zdradzę personaliów, bo być może jakimś cudem, ktoś jeszcze ich nie zna) i Alice biegają po wymarłym obozowisku, od jednego budynku do drugiego w każdym zadając sobie, sztuczne z dzisiejszej perspektywy, ciosy (z obowiązkowym pozostawianiem nieprzytomnego mordercy bez dobicia) wydaje się, że ta scena nie będzie miała końca. Przy całym szacunku dla klimatu obecnego w finale i daleko idącej dramaturgii uważam, że o wiele lepiej by ten pojedynek wypadł gdyby go odrobinę skrócić, bo istnieje niebezpieczeństwo, że przy którymś tam kolejnym ciosie widz zacznie tracić cierpliwość. No, ale przynajmniej epilog ma już taką długość, jaką mieć powinien, przy okazji mocnym uderzeniem pozostawiając furtkę do kolejnych części.

„Piątek trzynastego” jest bezapelacyjną legendą filmów slash, pozycją obowiązkową dla każdego fana tego nurtu. Ale chociaż, oprócz za bardzo rozciągniętego finału, nic mu nie mogę zarzucić osobiście uważam, że niektóre camp slashery powstałe na fali jego popularności fabularnie go przebiły (np. „Uśpiony obóz”, czy „Madman”). Abstrahując jednak od tego choćby za klimat pochwała Cunninghamowi jak najbardziej się należy.

8 komentarzy:

  1. Uwierzysz, że ja nie oglądałam? Ale bardzo przyjemnie się czytało Twoje rozważania. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to dobrze, że mnie tknęło, aby nie wyjawiać kto zabijał. Może kiedyś się przełamiesz i zaryzykujesz seans, do czego gorąco zachęcam;)

      Usuń
  2. Pamiętam jak pierwszy raz go oglądałem. Niezapomniane wrażenia dla dzieciaka w moim wieku. Teraz oglądając po latach widzi się pewne mankamenty, ale sentyment zostaje. Poza tym te drobne mankamenty nie przykrywają wartości filmu jako całości. Zdecydowanie film to już klasyk i powinien go zobaczyć każdy fan zarówno slasherów, giallo, jak i szeroko pojętych horrorów i thrillerów.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie odmawiam "Piątkowi 13-go" jego niewątpliwej chwały, ale w porównaniu z innymi slasher'owymi franchise'ami tamtych lat trafia do mnie najmniej... Może właśnie przez zachwycające sceny morderstw czuję, że cała reszta jest jakby mało intensywna. Dla mnie "Piątek 13-go" to typowy "popcorn movie" do obejrzenia w gronie przyjaciół, ale bez jęków zachwytu. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wychowałem się na tych filmach. Jak zwykle, super recenzja Buffy.
    Mam nawet 18-sto centymetrową figurkę Jason-a w domu na półce. Aż strach pomyśleć co by było jakby ożyła.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja też bardzo miło wspominam "Piątki" oglądane w dzieciństwie. Właściwie to po latach nie powinno się wracać do tego typu filmów, ponieważ z reguły zderzenie naszych wyobrażeń i tego jak dziś prezentuje się dzieło z lat 80-tych nie działa na korzyść produkcji. No ale jak tu się powstrzymać? ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Przyznam, że nie ogarniam zachwytów nad tym filmem. Tak, wiem, że to klasyk i.t.d., ale dla mnie to nie do końca to coś. Uwielbiam camp-slashery, ale dla mnie Piątek 13-go zaczyna się na 3 części, kiedy mordy są pokazywane w trakcie, a nie jedynie efekty morderstw Jasona. Jedynka i dwójka klimat miały - nie powiem, ale brakowało im tego czegoś, czego oczekuję, choć, gdy byłem znacznie młodszy to zakończenie jedynki mną wstrząsnęło, ale oprócz klimatu o którym wspomniałem to jednak jak na moje wymagania zbyt mało się tam dzieje.

    OdpowiedzUsuń