Kochający mąż rzeźbiarki i ojciec dwójki dzieci, architekt Evan Webber
zostaje sam w domu na weekend. Podczas, gdy jego rodzina spędza miłe chwile na
plaży mężczyzna zamierza popracować nad ważnym projektem. Pierwszego
deszczowego wieczora do jego drzwi pukają dwie młode kobiety, Genesis i Bel,
które zabłądziły. Webber zaprasza je do środka i oferuje komputer, aby mogły
skontaktować się ze swoją znajomą. Wzywa również taksówkę, ale nieznajome
bardziej są zainteresowane Evanem, aniżeli środkiem transportu. Genesis i Bel
wciągają mężczyznę w grę, która zweryfikuje jego wierność względem żony oraz
postawi go w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Trzy filmy Eliego Rotha, „Śmiertelna gorączka”, „Hostel” i „Hostel 2”,
wystarczyły aby zdefiniować kierunek, który zdecydował się obrać w swojej
twórczości. Reżyser po dziś dzień kojarzony jest z krwawymi, mainstreamowymi
obrazami, które wygenerowały zarówno swoich fanów, jak i przeciwników. To
właśnie w odniesieniu do jego filmu uknuto termin „torture porn”, który jeśli nie w specjalistycznych przyjął się przynajmniej
w kręgach fanowskich, co również miało swój wpływ na popularność Rotha. Problem
w tym, że w parze z zainteresowaniem szerokiej opinii publicznej poszła również
szufladka, w którą go wtłoczono. Ilekroć wśród ekipy jakiegoś horroru widniało nazwisko
Rotha spodziewano się krwawego spektaklu, pełnego pornograficznych zbliżeń na
wszelkiego rodzaju cielesne tortury. Wygląda na to, że swoją najnowszą produkcją,
„Kto tam?”, znany reżyser, producent, scenarzysta i aktor próbuje odciąć się od
etykietki, jaką opatrzono, nie bezpodstawnie, jego twórczość. Pokazać, że czuje
się dobrze również w innych stylistykach, nie tylko w rąbankach. Zamiast
krwawego horroru, czego się po nim spodziewano, kręci więc klasyczny thriller,
do którego scenariusz spisał razem ze swoimi długoletnimi współpracownikami,
Nicolasem Lópezem i Guillermo Amoedo.
„Kto tam?” jest remakiem filmu z 1977 roku zatytułowanego „Death Game”, ale
podanym w rothowskim stylu. Widzowie pamiętający jego „Śmiertelną
gorączkę” zapewne zauważyli, że twórca z takim samym zamiłowaniem podchodzi do
efektów gore, jak czarnego humoru,
pojawiającego się również w jego „Hostelach”, ale w mniejszej dawce. Scenariusz
„Kto tam?” również konfrontuje widzów z histerycznym humorem, chwilami naprawdę
budzącym rozbawienie, ale o zdecydowanie cierpkim posmaku. Roth całkowicie odchodzi
od najbardziej kojarzonego z jego osobą elementu, czyli śmiałej przemocy, ale
nie rezygnuje z innych uwielbianym przez siebie, specyficznych części
składowych. W efekcie powstaje thriller z klasyczną fabułą, rozgrywającą się na
ograniczonej przestrzeni z femme fatales w rolach głównych, który jednak
wyróżnia się relatywnie nietypową realizacją. Narracja i klimat z całą
pewnością okażą się mocno problematyczne, szczególnie dla widzów optujących za
czystością gatunkową. Podczas, gdy na ekranie mają miejsce cokolwiek
nieprzyjemne wydarzenia dla głównego bohatera oprawa wizualna zaskakuje
lekkością. Znając przekorność Rotha śmiem podejrzewać, że pastelowe barwy,
nowocześnie urządzony, wielki dom Webberów, będący areną wszystkich dziwacznych
zdarzeń i w większości scen delikatna w swej wymowie aura, były celowym
zabiegiem. Miały silnie kontrastować ze scenariuszem, ale miejscami również
uwypuklać jego kuriozalność. Ciekawy i odważny zabieg, biorąc pod uwagę
przyzwyczajenia szerokiej opinii publicznej i gdyby narracja „Kto tam?”
zasadzała się wyłącznie na tego rodzaju wizualnej grze z oczekiwaniami widzów w
całości doceniłabym całą koncepcję. Ale oprócz lekkości, zaprawionej
dziwacznością i czarnym humorem „Kto tam?” miejscami uciekał się do klasycznych,
nastrojowych chwytów, które paradoksalnie mniej trzymały w napięciu, aniżeli
sekwencje oddane w pastelowych realiach. Próby wyrwania się Webbera ze szponów
niebezpiecznych kobiet, nocne zdjęcia spowitych mdłym światłem pomieszczeń i
osnutego w mroku, smaganego porywistym wiatrem i deszczem podwórza nie
wywoływały takich emocji, do jakich zauważalnie dążył Roth. Problemem nie była
akcja, czy nieumiejętna praca kamery tylko niecierpliwość twórców, zbyt szybko
przechodzących ze skradania się głównego bohatera do punktów kulminacyjnych.
Nie tylko realizacja „Kto tam?” może spotkać się z krytyką sporego grona
widzów, oczekujących od thrillera atmosfery tajemniczości i mrocznych zdjęć. Również
fabułę, w moim odczuciu, kierowano do specyficznej grupy odbiorców, osobników,
którzy podobnie, jak ja odnajdują przyjemność w obcowaniu z konwencją, a
prostota wręcz ich magnetyzuje. Z chwilą, w której Webber otwierający drzwi
ujawnia obecność na progu swojego domu dwóch młodych, seksownych, przemoczonych
kobiet, w umyśle zaprawionego w kinie grozy widza powinna rozjarzyć się lampka
ostrzegawcza. Wszak Roth w tej konkretnej sekwencji nawet nie ukrywa, że
odwołuje się do jednego z bardziej znanych motywów, szczególnie horrorów,
mówiących, że podobnie jak nie należy zabierać autostopowiczów, wybierać
okrężnych dróg, będących alternatywą dla autostrad, tak pod żadnym pozorem nie
można wpuszczać do domu nieznajomych. Choćby nawet pojawiły się w postaciach ponętnych,
pozornie nieszkodliwych, zagubionych kobietek. Tyle, że Webber nie zdaje sobie
sprawy, iż jest bohaterem dreszczowca, a jego wrodzony altruizm nie pozwala ot
tak bez sprecyzowanego powodu pozostawić przedstawicielek płci pięknej na
zalanej deszczem ulicy. Wpuszcza je więc do środka, pozwala się osuszyć i wzywa
taksówkę, a w międzyczasie prowadzi ze swoimi gośćmi pozornie niezobowiązującą
rozmowę. Pozornie, bo niemalże każde słowo wypowiedziane przez Genesis i Bel
jest nacechowane dwuznacznością, a każde ich kłamstwo, przynajmniej dla widza,
doskonale czytelne. Kobiety bez skrępowania mówią o swojej seksualności, dając
Evanowi do zrozumienia, że prowadzą rozwiązły tryb życia i pesząc go taką
otwartością. Innymi słowy naprzeciw siebie stają wyzwolone dziewczyny i
konserwatysta, który aż do tej chwili był całkowicie oddany swojej rodzinie.
Wierny żonie, prostolinijny mężczyzna teraz staje przed okazją
niezobowiązującej relacji z dwiema, dużo młodszymi od siebie kobietami, które
najpierw narzucają mu się subtelnie, ale z czasem przechodzą do bardziej
radykalnych sposobów kuszenia. Uwodzą zdawać by się mogło bezsilnego w konfrontacji
z ich urokiem i zaskakującą śmiałością Evana, który jeszcze nie wie, że ten
grzech zapoczątkuje serię doprawdy kuriozalnych zachowań jego gości. Portretując
Genesis i Bel scenarzyści szczególny nacisk położyli na ich atrakcyjność oraz
iście odkształcone pojmowanie rzeczywistości. Manipulacja i interpretowanie poszczególnych
wydarzeń w sposób demonizujący Evana, przy równoczesnej gloryfikacji ich modus operandi
hipnotyzuje zamierzoną irracjonalnością, ale również warsztatem idealnie
dopasowanych do ról Lorenzy Izzo i Any de Armas. Przy ich swobodnych kreacjach
i urzekających charakterologiach Keanu Reeves wypada rozczarowująco. I to nie
tylko dlatego, że powierzono mu mniej zajmującą rolę (w końcu dla mnie nie ma w
kinie lepszych postaci niż femme fatales), ale również przez swego rodzaju
toporność w wyrażaniu emocji. Reeves z jakiegoś powodu w tym konkretnym obrazie
nie potrafił przekonująco oddać całej gamy uczuć, które wzbudzały w nim jego
nemezis. Mimika i dykcja pozostawiały sporo do życzenia, stojąc w silnym
kontraście z nieskrępowaniem i naturalną lekkością aktorek wcielających się w
role antagonistek. Warsztat Reevesa odrobinę zaniżał poziom psychologicznej
warstwy scenariusza, a na nią w głównej mierze postawili scenarzyści. Wbrew
oczekiwaniom, również moim, fabuła „Kto tam?” nie zasadza się na hektolitrach posoki,
nie licząc przebicia ciała widelczykiem, co zaprocentowało zaledwie paroma
kropelkami krwi. Wydźwięk scenariusza jest o wiele mniej śmiały, ale w moim
odczuciu równie zajmujący. Roth konfrontuje nas tutaj z pewnym ważnym problemem
i jedną z bardziej ekstremalnych ewentualności radzenia sobie z traumą. Ale bez
napuszonego moralizowania, bez narzucania widzom swojego zdania. Odbiorcy sami,
zgodnie z własnymi przekonaniami muszą osądzić zarówno Genesis i Bel, jak i
Evana, a tymczasem popatrzeć, do jakich szaleństw zdolne są przekonane o
własnej wyjątkowości i działające w poczuciu jakiejś misji piękne kobiety. Bez
krwawych tortur też można uprzykrzyć życie człowieka, choćby już samymi słowami
doprowadzić go na skraj paniki. Sposobów na ukaranie niewiernych mężczyzn jest
wiele, od niszczenia jego azylu, przez szokujące insynuację po kompromitację z
wykorzystaniem popularnego portalu społecznościowego. Pomysłowość zdeterminowanych,
aby zniszczyć bliźniego kobiet nie zna granic, aczkolwiek są to zabiegi, które prawdopodobnie
nie zaskoczą zaznajomionego z kinem grozy widza. Roth nie przedobrza, od
początku do końca trzymając się utartych schematów, czym z pewnością zaangażuje
takie osoby, jak ja odnajdujące przyjemność w nieskomplikowanych historiach,
ale jednocześnie zawiedzie bardziej wymagających odbiorców.
Nie wiem, czy Eli Roth filmem „Kto tam?” wydostanie się z szufladki, w jaką
wtłoczono go po jego pierwszych horrorach. Podejrzewam, że nie, bo obraz twórcy
krwawych obrazów tak silnie osiadł w świadomości szerokiej opinii publicznej,
że trzeba by lat poruszania się w innych konwencjach, aby Roth mógł zmienić
swój wizerunek. Być może tego nie chce, może „Kto tam?” to tylko taki mały
eksperyment, chwilowa przygoda z bardziej psychologicznym kinem grozy.
Jakkolwiek jednak nie potoczyłaby się dalsza kariera tego artysty jego
najnowszy thriller udowadnia, że dobrze odnajduje się również w
delikatniejszych produkcjach, że nie tylko torture
porn mu w głowie. Wielkiej rzeszy fanów „Kto tam?” na pewno sobie nie
zaskarbi. Ale kto wie, może znajdą się osoby, które podobnie, jak ja zapatrują
się na prostotę fabularną podlaną cokolwiek ciężką problematyką i kontrastującą
z jej wymową realizację. Takie osoby zapewne spędzą równie miłe chwile z „Kto
tam?”, bo choć mogło wyjść lepiej, gdyby nieco dopracować parę mających najsilniej
trzymać w napięciu sekwencji summa summarum wyszło z tako całkiem przyjemne
widowisko, dla ludzi odnajdujących się w obcowaniu ze znanymi konwencjami,
rzecz jasna.
Za przedpremierowy seans bardzo dziękuję portalowi
Jak Keanu chciał poobracać sobie laski to trzeba było robić to w domu a nie od razu chwalić się przed całym światem i jeszcze pod etykietą horroru. Film bardzo słaby według mnie.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem zupełnie niepotrzebna była w filmie śmierć Louisa, całkowicie niewspółgrała z finałem filmu, gdyby nie to mielibyśmy do czynienia ze świetnym odwróceniem konwencji home invasion, to dziewczyny byłby bohaterem pozytywnym, a ofiara negatywnym. Ta niepotrzebna śmierć wprowadza tylko zamęt, wetknieta jest na siłe, na zasadzie co to za thriller w którym nikt nie ginie. Moim zdaniem pasowałoby do konwencji, gdyby Louis dostał w głowę, został związany, obklejony i wysłany na wystawę i na końcu po napisach mielibyśmy scenę gdzie budzi się na wystawie jako rzeźba znanej artystki, a wokół grupa snobów rozprawia o tym co chciano przekazać tą pracą. Teraz moim zdaniem zbyt wiele osób patrzy na ten film jak na nieudany thriller (czy nawet horror), a tu przecież zupełnie nie oto chodziło, ale z jakiegoś powodu twórcy nie chcieli konsekwetnie podążać drogą konwencji którą obrali.
OdpowiedzUsuńCo do roli Keanu też miałem poczatkowo takie odczucia (co za drewno z faceta), ale po zakończeniu stwierdziłem, że w sumie jego gra dobrze oddała "pipowatą" osobowość bohatera.
Zainspirowałaś mnie i wczoraj też obejrzałam "Kto tam?". Groza 2.0 była fajna, Bel i Genesis były genialne, pomysł i scenariusz całkiem w porządku, ale ten Keanu... W sumie wyszedł średni film, a potencjał był przecież naprawdę duży, choć to wcale nie jest nowy pomysł.
OdpowiedzUsuńKeanu jakoś mało ostatnio widać, a jeśli gdzieś się pojawi, to jakiś taki bez życia się wydaje.
OdpowiedzUsuń