Stronki na blogu

niedziela, 13 marca 2016

„Ciała studenckie” (1981)


Uczniowie Lamab High School stają się celem psychopatycznego mordercy, który atakuje głównie pary mające za chwilę uprawiać seks. Nastoletnia Toby próbuje na własną rękę odkryć tożsamość sprawcy. Jej amatorskie dochodzenie doprowadza ją na miejsce kolejnej zbrodni, co kieruje podejrzenia kadry nauczycielskiej na jej osobę. Alarmowani przez dyrektora uczniowie dystansują się od Toby, a tymczasem jeszcze bardziej zdeterminowana dziewczyna trafia na następne tropy, kierujące ją w stronę mordercy. Zdecydowana, aby odsunąć od siebie podejrzenia coraz bardziej zbliża się do okrutnego zabójcy.

„Ciała studenckie” cieszą się mianem pierwszej parodii slasherów w historii kinematografii, choć współcześni widzowie zaznajomieni ze „Strasznymi filmami” zapewne zauważą, że niniejszą produkcją rządziły nieco inne reguły. Mickey Rose i Michael Ritchie opierając się na scenariuszu tego pierwszego stworzyli film, który co prawda miał trudne początki, nie przynosząc oczekiwanych dochodów, ale z czasem głównie za sprawą transmisji telewizyjnych i kaset wideo cieszył się zadowalającą oglądalnością, przynajmniej jak na niskobudżetowy twór. Choć wielu recenzentów „Ciał studenckich” obiecywało satyryczne spojrzenie na szereg znanych horrorów, humorystyczne odkształcenie ich fabuł i włożenie ich w ramy tzw. „krzywego zwierciadła” to w moim odczuciu scenariusz Rose’a większy nacisk kładł na wyśmianie konwencji slasherów w ogóle – jedynie szczątkowo i z rzadka sięgając po konkretne tytuły. W ten sposób powstała bardziej parodia prawideł, jakimi rządzą się filmy slash, aniżeli jak ma to miejsce w późniejszych „Strasznych filmach” poszczególnych znanych horrorów.

Najbardziej czytelne nawiązania do konkretnych filmów grozy pojawiają się w prologu, przy czym ograniczają się one głównie do krótkich przebłysków. Zapowiadana przez recenzentów analogia do „Piątku trzynastego” pojawia się jedynie w formie napisu u dołu ekranu, zaraz po tytule „Halloween”, przy czym nad tą drugą produkcją pochylono się na nieco dłużej, wspominając Jamie Lee Curtis i sięgając po motyw opiekunki do dzieci, który szybko skręcił w stronę uświadamiającą odbiorcom, że scenarzystę bardziej interesowała pozycja zatytułowana „Kiedy dzwoni nieznajomy”, aniżeli „Halloween”. Wskazuje na to wątek dyszącego do telefonu tajemniczego maniaka, włożony w ramy parodii poprzez śliniącą się słuchawkę telefonu. Niedługo potem miejscami w tle rozlegnie się nieśmiertelny motyw muzyczny ze sceny pod prysznicem w „Psychozie”, podany w nieco innej tonacji i na jakiś czas na tym skończą się czytelne nawiązania do popularnych produkcji grozy. Fabuła „Ciał studenckich” podąży we własnym kierunku, jedynie w migawkach nasuwając skojarzenia z „Balem maturalnym”, „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” (jeśli oczywiście uznamy, że samo narzędzie dzierżone przez mordercę wystarczy, aby mówić o intertekstualności) i najdobitniej z „Carrie” – w ostatnim ujęciu, dosyć wiernie skopiowanym z dzieła Briana De Palmy. W każdym razie zbieżności z innymi konkretnymi filmami są tak delikatne, że „Ciała studenckie” równie dobrze można odbierać w kategoriach przerysowanego slashera komediowego, co parodii konwencji tego nurtu, bez poszukiwania dosadnych odniesień do konkretnych tytułów. W punktowaniu reguł, na których opierają się slashery twórcom dopomógł prostacki zabieg wiadomości tekstowych, wskazujących, że na przykład dana postać nie zamknęła drzwi, czy upatrzona przez mordercę parka popełniła taktyczny błąd rozdzielając się. Ponadto po każdym morderstwie na ekranie pojawiała się liczba, mówiąca ile osób „ma już na sumieniu” czarny charakter. O wiele bardziej przypadły mi jednak do gustu mniej nachalne formy parodiowania konwencji filmów slash, jak na przykład wybór niepozornego spinacza do papieru na narzędzie zbrodni spośród licznych bardziej śmiercionośnych broni oraz swoista próba wyjaśnienia fenomenu wolno podążającego za uciekającą ofiarą uzbrojonego zabójcy. W zgodzie z przejaskrawioną, celowo bzdurną treścią twórcy mówią nam, że morderca zwalnia, bo… podeszwy jego butów krępują gumy do żucia porozrzucane po schodach. Ponadto, jak na satyryczny szkielet fabularny przystało niemalże wszystkie postacie pojawiające się na ekranie jawią się niczym zgraja pomyleńców, z mnóstwem odchyłów od normy. Dyrektor noszący w majtkach ser, nauczyciel zakochany w podpórkach do książek w kształcie końskiego łba, czy opóźniony w rozwoju woźny z przesadnie długimi rękoma i wielkimi dłońmi, oddający zabarwiony krwią mocz w gabinecie dyrektora i obściskujący się z gumową lalą. To jedynie przykłady, bo „Ciała studenckie” wręcz przepełniono osobliwymi postaciami, którzy jakoś mnie nie bawili, ale przynajmniej nie było mowy o konwencjonalnych osobowościach. Nawet w przypadku final girl, Toby, którą morderca celowo zostawia przy życiu, wiedząc, że nie jest rozwiązła seksualnie, czym niewątpliwie mu imponuje. Dziewczyna na pozór wydaje się być spokojną, normalną nastolatką, pragnącą dopaść tajemniczego zabójcę, ale już podczas sesji terapeutycznej z bardziej chorym od niej psychiatrą wyjawia widzom swoje własne dziwactwa, mające podłoże w traumatycznym dzieciństwie.

Po „drugiej stronie barykady” tkwi nieuchwytny, tajemniczy morderca-erotoman, który lubi przemawiać do siebie i widzów oraz głośno dyszy ilekroć zbliża się do swojej ofiary bądź spogląda na ciała uczennic. Przedstawicieli płci męskiej niezmiennie zabija z wykorzystaniem foliowego czarnego worka, wodze fantazji popuszczając w przypadku dziewcząt. „Ciała studenckie” tak samo jak odżegnują się od golizny rezygnują z daleko posuniętej makabry (co twórcy w krótkim przerywniku motywują, jako swoisty manifest skierowany do preferencji masowych odbiorców), co nie przeszkadzałoby mi szczególnie, gdyby nie równoczesny brak większej pomysłowości przy eliminacji ofiar. Bo poza zakłutą spinaczami do papieru dziewczyną z prologu właściwie żaden zgon nie wydał mi się jakoś szczególnie charakterystyczny, a części „efektów starań sprawcy” przez wycofanie operatorów nawet nie udało mi się zobaczyć. Na szczęście fabuła, nawet biorąc pod uwagę tę całą w gruncie rzeczy nieśmieszną parodystyczną otoczkę, rozwijała się w całkiem ciekawych kierunkach w dodatku w towarzystwie zadowalającego klimatu, nieustannie utrzymując w ciekawości, co do faktycznej tożsamości sprawcy i finalizacji konfliktu na linii Toby kontra reszta szkoły, z wyłączeniem jej najlepszego przyjaciela. To w połączeniu z kilkoma zgrabnymi ustępami wykpiwającymi prawidła, jakimi rządzą się slashery i oczywiście przewrotnym finałem, w którym twórcy wykazali się niewspółmierną do sposobów eliminacji ofiar pomysłowością, sprawiło, że seans upłynął mi całkowicie bezboleśnie. Choć oczywiście mogło być lepiej.

Mam wątpliwości, czy absolutnie wszyscy wielbiciele slasherów będą w pełni zadowoleni z proponowanych w „Ciałach studenckich” sposobów obśmiewania reguł niniejszego podgatunku. Jak dla mnie humor był zbyt toporny, przesadzony, a forma miejscami aż nazbyt jaskrawa, przez co widz miał niewiele okazji do samodzielnego poszukiwania „oczek puszczanych do widza”, jak miało to miejsce w choćby „Krzykach” Wesa Cravena. Film jednak ratuje całkiem ciekawa fabuła, tj. przynajmniej z punktu widzenia miłośnika slasherów i wydaje mi się, że dla niej warto poświęcić chwilę na tę produkcję. Oczywiście, pod warunkiem, że obejrzało się w życiu kilka reprezentantów omawianego podgatunku i odnalazło w nich coś interesującego dla siebie.

1 komentarz:

  1. nie widziałam, ale z ciekawości zobaczę.
    Serdecznie pozdrawiam.
    www.nacpana-ksiazkami.blogspot.de

    OdpowiedzUsuń