Po
śmierci ojca, Paula, mały Martin pozostaje pod opieką borykającej
się z problemami psychicznymi matki, Sophie, która zwykła
prowadzić długie rozmowy z tajemniczą Dianą, pojawiającą się w
ciemnościach i znikającą ilekroć rozbłyśnie światło.
Zaniepokojony pogarszającym się stanem matki i niepokojącymi
zjawiskami mającymi miejsce w domu, Martin zwraca się o pomoc do
swojej siostry, Rebecci, córki Sophie z poprzedniego związku.
Dziewczyna jakiś czas temu wyprowadziła się z rodzinnego domu
ponieważ nie potrafiła dłużej przebywać w towarzystwie chorej
matki i przestraszyły ją irracjonalne zjawiska, którym
świadkowała, a które po latach nauczyła się zrzucać na karb
wyobraźni. Teraz Rebecca zajmuje małe mieszkanie i spotyka się z
chłopakiem Bretem, nie utrzymując żadnych kontaktów z matką.
Dopiero wyznanie jej brata i stan w jakim się znajduje zmuszają ją
do interwencji - zmierzenia się z tajemniczą istotą, Dianą, celem
wybawienia z opresji jej rodziny.
Od
2006 roku David F. Sandberg realizował się w krótkim metrażu,
swoje najpopularniejsze dziełko, trzyminutowy short zatytułowany
„Lights Out” tworząc w 2013 roku. Dopiero dwa lata później
Sandberg dostał szansę zmierzenia się z pełnometrażową
produkcją (którą zaczęto kręcić w 2015 roku), opartą na jego
najsłynniejszym dokonaniu. Scenariusz do rozszerzonej wersji „Kiedy
gasną światła” napisał Eric Heisserer, który wcześniej w tej
roli pracował nad między innymi remakiem „Koszmaru z ulicy
Wiązów”, „Oszukać przeznaczenie 5” i prequelem „Coś”, a
szacowany budżet przeznaczony na realizację pełnometrażowego
debiutu Sandberga opiewał na około pięć milionów dolarów.
Nastrojowy horror „Kiedy gasną światła” mógł się poszczycić
szeroką kampanią reklamową, co po części musiało przełożyć
się na pokaźne dochody ze sprzedaży biletów, ale swój udział
zapewne miała również jakość produkcji, która ponadto nadała
tempa karierze Sandberga, wszak artysta zaangażował się do pracy
nad „Annabelle 2” w roli reżysera, mającej się ukazać w 2017
roku.
W
prologu „Kiedy gasną światła” pojawia się Lotta Losten,
aktorka występująca w krótkometrażowej wersji z 2013 roku, obecna
małżonka Davida F. Sandberga. I choć Losten powierzono jedynie
epizod w moim odczuciu sekwencja z jej udziałem ma w sobie
największy ładunek grozy, pomijając jej sfinalizowanie. Widzimy
wówczas, jak kobieta kilkukrotnie włącza i wyłącza światło (co powinno nasunąć skojarzenia ze wspomnianym shortem),
próbując w ten sposób dostrzec szczegóły istoty, której
przemykający cień zauważyła kątem oka przechodząc przez ciemny
magazyn. Łatwo się domyślić, że niniejszy ustęp zakończy jakaś
jump scenka, więc możemy przygotować się na finalne
uderzenie, co niestety obniża siłę rażenia tej sekwencji, ale nie
minimalizuje napięcia, konsekwentnie budowanego już od pierwszej
sekundy z udziałem Losten, aż do nieskutecznego zamknięcia. Widząc
z jaką prostotą, bez niepotrzebnych kombinacji Sandberg podszedł
do pierwszego zaakcentowania zagrożenia, pozwoliłam sobie na
szczyptę nadziei – liczyłam, że w kolejnych partiach również
zrezygnuje z przesadnego efekciarstwa na rzecz subtelności obficie
doprawionej mrocznym klimatem nadprzyrodzonego zagrożenia. Kolejna
scena z udziałem tajemniczej istoty i Paula, w trakcie której
widzimy jedynie jakąś atramentowoczarną postać stojącą w
ciemnościach, której nie będzie nam dane obejrzeć sobie w całej
okazałości nawet wówczas, gdy przypuści zdecydowany atak na
przerażonego mężczyznę, sprawiła, że całkowicie uwierzyłam
informacjom, z którymi zapoznałam się przed seansem, mówiącym,
że Sandberg starał się ograniczyć ingerencję komputera, w
większej mierze budując swój obraz na praktycznych efektach
specjalnych. I słusznie, bo po sfinalizowaniu prologu, kiedy
przychodzi pora na właściwą tematykę filmu wyraźnie widzimy
konsekwencję w tej kwestii – próby straszenia widzów w starym
stylu, na modłę nastrojowych horrorów, których twórcy trwali w
przekonaniu, że największy lęk wywołuje to czego nie jesteśmy w
stanie objąć wzrokiem, że wystarczy jedynie zasygnalizować
obecność nadprzyrodzonego bytu, resztę zostawiając wyobraźni
odbiorcy i narastającej atmosferze grozy rzecz jasna. Wcześniej
jednak w zwięzły, acz paradoksalnie całkiem wnikliwy sposób
zostajemy zapoznani z bohaterami filmu, spośród których na
pierwszy plan wysuwa się młoda kobieta, Rebecca, znakomicie
wykreowana przez Teresę Palmer. Rys psychologiczny głównej
bohaterki, choć niewyszukany, sprawił, że z miejsca zapałałam do
niej ogromną sympatią, a co za tym idzie naprawdę obchodził mnie
jej los. Niezależna wielbicielka mocnych brzmień, związana z
podzielającym jej zainteresowania Bretem jakiś czas temu opuściła
rodzinny dom, uciekając przed psychicznymi problemami matki i jak
obecnie myśli niepokojącymi owocami swej wyobraźni. Jednakże
perypetie jej młodszego brata, Martina, mieszkającego z matką,
której ostatnimi czasy bardzo się pogorszyło, zmuszają ją do
zrezygnowania z dotychczasowego swobodnego stylu życia i wykrzesania
z siebie więcej odpowiedzialności. Nie od razu, bo jak zauważa
Bret, dziewczyna początkowo wykorzystuje Martina, aby zranić
Sophie, do której nie żywi najcieplejszych uczuć. Jej napięte
relacje z matką, również bezbłędnie wykreowaną przez Marię
Bello, w moim odczuciu są najsilniejszą częścią składową
„Kiedy gasną światła”, ciekawszą nawet niż w większości
zgrabne elementy tożsame dla filmowego horroru. Warstwa obyczajowa,
dramat trzyosobowej rodziny, jak się początkowo zdaje Rebecce
wywołany chorobą psychiczną rodzicielki, nie jest przykładem
jakiejś niespotykanej inwencji scenarzysty. Tak jak płaszczyzna
typowa dla horroru, tak i i obyczajowy odłam fabuły bazuje na
prostocie, aczkolwiek podlanej obfitą porcją emocji. Niezwykle
łatwo wczuć się w sytuację czołowych bohaterów, wniknąć w ich
skórę, przede wszystkim dzięki umiejętnemu rozpisaniu ról przez
Heisserera, przekonującym kreacjom aktorskim i zgrabnej narracji, w
której nie ma miejsca na przestoje, czy przesadny dynamizm. Nawet w końcówce obrazu, która swoją drogą moim zdaniem jeszcze lepiej by wypadła, gdyby w kwestii wyglądu
agresorki wzorowano
się na krótkometrażowej wersji z 2013 roku, ale i tak byłam mile zaskoczona, tak dalece ograniczoną
ingerencją komputera. Doświadczenie wszak nauczyło mnie, że
twórcy horrorów głównego nurtu często w ostatnich partiach
swoich filmów mocno przesadzają z efektami. Na szczęście nie
David F. Sandberg, który to w tej kwestii wykazał się zadowalającą
konsekwencją.
Paranormalna
historia, z którą konfrontuje nas pełnometrażowy debiut Sandberga
nie grzeszy oryginalnością, wszak motyw pojawiania się jakichś
upiorów wyłącznie po nastaniu ciemności mieliśmy już w
chociażby „Strachu przed ciemnością” K.C. Bascombe'a, ale dla
mnie oryginalność nie jest wyznacznikiem dobrego horroru, dlatego w
najmniejszym stopniu nie przeszkadzała mi ścieżka, jaką obrał
scenarzysta. Wzorujący się na pomyśle samego Sandberga z 2013
roku, aczkolwiek znacząco rozbudowujący tę historię. W kierunku,
który również do wymyślnych nie należy, ale wydaje się być
całkiem zgrabnym wyjaśnieniem obecności tajemniczej Diany w domu
Sophie i co równie ważne sprawia, że wydźwięk fabuły zyskuje na
tragizmie. Mowa oczywiście o osobliwym związku Sophie z bytem
gnieżdżącym się w jej domu i konsekwencjach swego rodzaju
niezdrowego uzależnienia widmowej kobiety od niestabilnej
psychicznie gospodyni domu, w którym najczęściej zalegają gęste
ciemności, nieodzowne dla upiorzycy dotkniętej rzadką chorobą
skóry. W „Kiedy gasną światła” właściwie dominują ciemne
barwy i gęsta ciemność, chwilami tak bardzo, że pewnych trudności
nastręcza dojrzenie większej liczby szczegółów. Momentami widać
wręcz same kontury postaci i różnego rodzaju sprzętów oraz
przemykający po poszczególnych pomieszczeniach pokraczny cień, co
parę razy rozbudziło we mnie irytację, ale krótkotrwałą, gdyż
Sandberg nie przesadzał z zaciemnianiem obrazu, o wiele częściej
serwując sekwencje oświetlane za pośrednictwem latarek i świec
dzierżonych przez bohaterów filmu i pod koniec lampą UV, której
błękitne światło znacząco wzbogaciło wizualny efekt starcia z
upiorzycą. Mam jednak wątpliwości, czy sposób, w jaki twórcy
podeszli do sekwencji tożsamych dla nadprzyrodzonego horroru
zadowoli widzów złaknionych wbijających się w pamięć, mocnych
ujęć z udziałem tajemniczej maszkary, bo aż do ostatniej partii
będą zmuszeni zadowolić się jedynie niezgrabnym, czasami
nienaturalnie wyginającym się cieniem, doskonale budowanym
napięciem i mrocznym klimatem niezdefiniowanego zagrożenia,
nierzadko finalizowanym jakąś z mojego punktu widzenia
nieskuteczną, bo nieumiejętnie wyliczoną w czasie jump scenką,
najczęściej zasadzającą się na uderzeniu dźwiękowym.
Wielbiciele subtelnych horrorów, bazujących przede wszystkim na
nawarstwiającej się atmosferze grozy powinni natomiast docenić
sznyt Sandberga - poczynione przez niego i jego ekipę próby (w
większości skuteczne) pozostawienia pola dla wyobraźni widza po
uprzednim stworzeniu odpowiednio złowieszczych warunków pomocnych w
procesie odmalowywania w jego umyśle iście koszmarnych wizji. Czyli
na wzór starszych nastrojówek, których twórcy rozumieli, że
nawet najwymyślniejsze efekty specjalne nie są w stanie przebić
tego, co obdarzony żywą wyobraźnią widz jest w stanie odmalować
w swojej wyobraźni, zwłaszcza jeśli oprawa audiowizualna będzie
na tyle wyrazista, żeby zdołać „pociągnąć za odpowiednie
sznurki” w umyśle odbiorcy. Z mojego punktu widzenia Sandbergowi
udała się ta niełatwa sztuka, a tym samym oferował mi kawał
naprawdę klimatycznego, pobudzającego wyobraźnię kina grozy,
którego moim zdaniem jedynym poważnym felerem jest podejście do
jump scenek. Myślę,
że film zyskałby, gdyby w ogóle zrezygnowano z tej prymitywnej
formy straszenia (a raczej prób zaskakiwania widzów), jeśli już
nie potrafiło się wtłoczyć ich w najmniej spodziewane momenty. A
moim zdaniem David F. Sandberg jeszcze nie opanował tej sztuki,
która w sumie nie będzie mu potrzebna, jeśli w swoich kolejnych
horrorach zrezygnuje z tego rodzaju dążenia do zaspokajania
oczekiwań tych widzów, którzy oglądają współczesne straszaki
przede wszystkim dla podrywania się z fotela.
„Kiedy
gasną światła” odebrałam w kategoriach swoistego powrotu do
korzeni nastrojowego horroru, zasadzającego się na zagrożeniu
natury nadprzyrodzonej. Nie w całości, bo jednak twórcy w paru
momentach posiłkowali się efektami komputerowymi, które w sumie
nie wypadły najgorzej, aczkolwiek liczyłam na większą inspirację
krótkometrażowym pierwowzorem i zdecydowali się na kilka
nieskutecznych jump scenek, w których z kolei nie potrafiłam
dostrzec żadnych superlatywów. Jednakże zbaczanie w kierunku prób
straszenia typowych dla współczesnych mainstreamowych horrorów
nastrojowych było nader incydentalne. Nie na tyle, żeby tego nie
zauważyć, ale równocześnie tak sporadyczne, że nieobniżające
zanadto poziomu tej produkcji. Jak dla mnie wysokiego, tak pod kątem
realizacji, jak i nieprzekombinowanej fabuły poprowadzonej w sposób,
który nie pozwalał na nudę i koncentrującej się na naprawdę
dających się lubić bohaterach. Teraz pozostaje mi tylko wyczekiwać
„Annabelle 2”, bo podejrzewam, że jeśli David F. Sandberg
pozostanie przy stylu zaprezentowanym w „Kiedy gasną światła”
zaserwuje nam o wiele lepsze widowisko od jedynki, o ile nie „utopi
talentu w komercji”.
Dzięki za polecenie filmu. Obejrzałam sobie w Halloween i jak dla mnie to przyzwoity średniak, nawet jaka kategoria średnia-wyższa. Strasznie mi szkoda było pod koniec Sophie, ale zrobiła co uważała za słuszne.
OdpowiedzUsuńMotyw z chorobą Diane jest o tyle przerażający że takie schorzenia naprawdę istnieją zaś zdolności jakie ponoć miała mieć trochę mi przypominają Samarę z "Ring". Ale generalnie zgadzam się, że kiedy zgrabnie połączyć znane motywy można stworzyć bardzo przyzwoite dzieło.
Trochę późno ale obejrzałam ten film dosłownie przed chwilą i bardzo mi się podobał, lubię nastrojowe horrory. Poza tym uwielbiam ten blog, Buffy jesteś świetną recenzentką i będąc czytelniczką mam wrażenie jakbym czytała opinie profesjonalnego krytyka filmowego! Pozdrawiam 😊
OdpowiedzUsuńSuper, że blog się przydaje;) I dziękuję ślicznie za dobre słowo!
Usuń