Stronki na blogu

sobota, 5 maja 2018

„Family Blood” (2018)

Małżeństwo Ellie jakiś czas temu rozpadło się przez jej uzależnienie od środków przeciwbólowych. Opiekę nad dziećmi, Kyle'em i Amy, przejął wówczas ojciec, ale teraz Ellie wreszcie znowu może mieszkać ze swoimi nastoletnimi już pociechami. Wprowadza się wraz z nimi do dużego wynajętego domu i dołącza do tutejszej grupy wsparcia, gdzie w tajemnicy przed dziećmi dzieli się z innymi uzależnionymi swoimi problemami. Kobieta wciąż odczuwa silną potrzebę sięgnięcia po pigułki, ale ze wszech miar stara się jej nie ulec. Do czasu gdy spotyka znajomego, który wręcza jej narkotyk. Wkrótce po jego zażyciu pojawia się nowy członek grupy wsparcia, Christopher, który zamienia jeden nałóg Ellie na inny, dużo bardziej destrukcyjny.

Sonny Mallhi, reżyser i scenarzysta „Anguish” (2015) oraz scenarzysta „Współlokatorki” (2011) i „Zauroczenia” (2013), zaczął kręcić swój kolejny film, horror „Family Blood” w 2016 roku. W marcu 2018 roku wpuszczono go do kilku wybranych amerykańskich kin, a niedługo potem (w maju tego samego roku) obraz pojawił się na platformie Netflix. Scenariusz Mallhi napisał razem z niezbyt doświadczonym Nickiem Savvidesem, a reżyserią zajął się sam. W roli głównej obsadzono Vinessę Shaw, którą fani gatunku mogą kojarzyć z takimi obrazami, jak remake „Wzgórza mają oczy” i „Pobawmy się” (remake „Czy zabiłbyś dziecko?”).

Utrzymywanie w tajemnicy charakteru przypadłości, z jaką Ellie będzie borykała się za sprawą niejakiego Christophera nie wydaje mi się konieczne. Nie sądzę, aby to był spoiler, ale jeśli ktoś chce wejść w ten scenariusz bez rzeczonej wiedzy powinien darować sobie resztę tego tekstu. Kim jest nowy członek grupy wsparcia, do której od niedawna należy główna bohaterka łatwo można się domyślić już podczas prologu, ale nie jestem pewna, czy krzyż naprowadzi absolutnie wszystkich odbiorców „Family Blood” na właściwy trop. A na bardziej dobitną artykulację trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Najpierw Sonny Mallhi i Nick Savvides pokrótce omówią aktualną sytuację pierwszoplanowej postaci Ellie i jej nastoletnich dzieci Kyle'a i Amy. Dowiemy się o uzależnieniu od środków przeciwbólowych tej pierwszej, które to przyczyniło się do rozpadu jej małżeństwa. Nad czym zresztą kobieta nie ubolewa. Nie może sobie za to wybaczyć tego, że nie przejmowała się utratą dzieci. Chwilową, bo teraz jej pociechy znowu są z nią. Starsza latorośl Ellie, Kyle, trzyma ją na dystans, nie potrafi zbliżyć się do matki, zapomnieć o krzywdzie, jaką wyrządziła całej rodzinie. Chłopak spodziewa się też, że matka znowu sięgnie po pigułki, a właściwie to wydaje się nie do końca wierzyć w to, że kobieta w ogóle je odstawiła. My wiemy, że to zrobiła, ale nie pozostawia się nam również wątpliwości, że Ellie nadal odczuwa przemożną potrzebę zażycia tych środków. Sposób opowiadania tej w gruncie rzeczy prościutkiej opowieści kazał mi sądzić, że zamiarem Sonny'ego Mallhi było stworzenie minimalistycznego, intensywnego, skoncentrowanego na psychologii postaci horroru wampirycznego, ale efekt tych starań szybko utwierdził mnie w przekonaniu, że na powtórkę z choćby takiego „Przeobrażenia” Michaela O'Shea nie mam co liczyć. Kąty nachylenia kamer często były tak cudaczne, że zastanawiałam się, czy operatorzy nie wzięli sobie czegoś na wzmocnienie, czy aby na pewno byli całkowicie trzeźwi. Zdarzało im się nawet „ucinać” fragmenty postaci, o uciekaniu z pierwszego planu, na którym akurat rozgrywało się coś istotnego już nie wspominając. Chociaż słowo „istotny” nie jest chyba tak do końca trafne. Bo doprawdy ciężko było mi znaleźć w tej opowieści coś interesującego. Pierwsza partia „Family Blood” dawała jeszcze promyk nadziei (co prawda nikły, ale zawsze) na kawałek w miarę emocjonalnego kina wampirycznego, na powolne przeprowadzanie mnie przez wszystkie fazy przemiany Ellie w bezwzględną krwiopijczynię, której ofiarami wkrótce mogą paść jej własne dzieci, niezdający sobie sprawy z jej nowej natury. Nic to, że realizatorzy, z Sonnym Mallhi na czele, szybko uświadomili mi, że nie udało im się w pełni opanować sztuki generowania napięcia, że ewidentnie brakuje im cierpliwości dla mnie nieodzownej w takich wypadkach. Ufałam, że kolorystyka, całkiem mroczna, jak na standardy współczesnego kina grozy otoczka, z czasem sama z siebie zacznie emanować silnym napięciem. Ale nie. Tego niestety się nie doczekałam. Z tych ciemnych barw absolutnie nic nie wynikało – żadna tam upiorność, miażdżąca wrogość, intensyfikacja zagrożenia czyhającego na niczego nieświadome nastoletnie rodzeństwo. Zagrożenia w postaci ich własnej matki, która to nareszcie wyrwała się ze szponów uzależnienia od środków przeciwbólowych, ale bynajmniej nie może się z tego cieszyć. Bo w miejsce tego dobrze jej znanego nałogu wszedł nowy, dużo bardziej niszczący. Taki który stwarza nieporównanie większe niebezpieczeństwo dla istot żywych znajdujących się w jej otoczeniu. Ellie staje się wampirzycą. Uzależnionym od krwi monstrum, starającym się odnaleźć w tym jakże ciężkim położeniu. Okazuje się jednak, że to o wiele trudniejsze wyzwanie od tego, z którym mierzyła się do tej pory, że życie z tym nowym nałogiem jest dużo cięższe. Scenarzyści nie mówią tego wprost, ale założę się, że Ellie zatęskniła za uzależnieniem, z którym tak zaciekle wcześniej walczyła, że oddałaby wszystko, aby wrócić do tego poprzedniego, wtedy tak nienawidzonego, stanu.

(źródło: https://www.nflix.pl/)

Wampiry u Sonny'ego Mallhi i Nicka Savvidesa mogą egzystować w świetle dziennym i nie poszerzają swojego gatunku poprzez ugryzienie połączone ze spożyciem krwi wybranego człowieka. W kinie i literaturze wampirycznej zdarzało się już, że wampir musiał sfinalizować ten proces napojeniem swojej ofiary własną krwią i właśnie do tej fazy ograniczyli się scenarzyści „Family Blood”. A właściwie to nie do końca, bo jak widzimy potem Christopher musi jeszcze odebrać doczesne życie swojej wybrance. Najpierw poi Ellie własną krwią, a potem skręca jej kark. Niedługo potem kobieta budzi się, ale jak szybko odkrywa nie jest już tą samą osobą. Od teraz będzie myśleć głównie o tym, aby w końcu zaspokoić ogromny apetyt na krew, starając się przy tym zachować w tajemnicy przed dziećmi swoją nową, potworną naturę. Od momentu przemiany głównej bohaterki w wampirzycę akcja nabierze tempa. Sytuacja Ellie ze sceny na scenę będzie się pogarszać, co pewnie ukontentuje zwolenników bardziej dynamicznych horrorów, ale prawdopodobniej inaczej będą się na to zapatrywały osoby oczekujące dużego skupienia na postaciach. Dalsza partia „Family Blood” odarła mnie z wszelkiej nadziei, śledziłam ją z nieustannie narastającym niedowierzaniem. Nie mogłam wprost uwierzyć w to, jak dokumentnie zniszczono ten materiał. Nie był on jakoś szczególnie obiecujący, ale można przecież było obrać dużo lepszą ścieżkę. Trzymać się tej powolnej narracji ze wstępnych sekwencji, poruszać się głównie po płaszczyźnie psychologicznej zamiast wybierać tę podróbkę rąbanki. Piszę „podróbkę”, bo ograniczanie się do bluzgów substancji imitującej posokę, nawet tak realistycznie się prezentującej, to zdecydowanie za mało, żeby zadowolić fanów tego typu kina. Największa makabra niezmiennie rozgrywa się poza kadrem, nawet najważniejszego starcia nie dane nam będzie zobaczyć. Twórcy poprzestaną na sugestiach – nie pozostawią nam żadnej wątpliwości co do brutalnych poczynań bohaterów, ale nie raczą ich pokazać. Zostawią to wyobraźni odbiorcy, co dla mnie nie byłoby takie złe, gdyby obok tych dosyć chaotycznych starć egzystowało coś jeszcze. Coś, na czym warto byłoby zawiesić oko. Niekoniecznie oryginalnego, ale chociaż odrobinę zajmującego. Bo jakoś nie przekonała mnie ta, że tak ją nazwę, marna imitacja Van Helsinga i rozpaczliwe zmagania wampirzycy z nieubłaganie narastającymi w niej destrukcyjnymi zapędami. Rola Christophera w tym wszystkim też nie przyniosła mi żadnych profitów. Kreujący go James Ransone (m.in. „Sinister”, „Sinister 2”) jak na moje oko wypadł najlepiej z całej obsady „Family Blood”, ale jego warsztat nie zdołał mi zrekompensować nieznośnie miałkiego charakteru sylwetki Christophera. W ogóle cały scenariusz jest denerwująco banalny. Tak mizerny, że nie zdziwiłabym się, gdyby pisano go tak jak w Polsce prawdopodobniej pisze się większość ustaw: w parę minut, na kolanie, bez choćby chwili zastanowienia.

Strata czasu. Do takiego wniosku doszłam, gdy na ekranie wreszcie pojawiły się napisy końcowe. Aczkolwiek już dużo wcześniej podejrzewałam, że zadowolona z tego wyboru nie będę. Sonny Mallhi stworzył coś tak beznamiętnego, tak bezbarwnego, tak topornego, że niektórych może zdziwić, że w ogóle zdecydowano się na dystrybucję tego filmu. Ale akurat mnie to nie zaskakuje, bo nie jest to najniższy poziom z jakim dotychczas spotkałam się w XXI-wiecznym kinie grozy. Łatwo znaleźć coś dużo gorszego, przy czym w takich wypadkach nie zawsze mam wrażenie zaprzepaszczenia potencjału. Ten materiał nie dawał dużych nadziei, a i owszem, ale jestem przekonana, że można było zrobić z tego coś, co przynajmniej dobiłoby do średniej. W moich oczach, bo nie mogę przecież zakładać, że ta propozycja Sonny'ego Mallhi nie znajdzie swoich zwolenników. Pozwolę sobie jednak zaryzykować przypuszczenie, że nie będzie ich wielu...

4 komentarze:

  1. za to: "W ogóle cały scenariusz jest denerwująco banalny. Tak mizerny, że nie zdziwiłabym się, gdyby pisano go tak jak w Polsce prawdopodobniej pisze się większość ustaw: w parę minut, na kolanie, bez choćby chwili zastanowienia." propsy (zreszta analiza tez bardzo sluszna)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobry, kameralny film. Być może ceni pani bardziej widowiskowe horrory - gdzie dużo się biją, jest sporo wybuchów i akcji, nie trzeba myśleć, kontemplować długich scen, składać samemu fabuły i nadawać własnych sensów i interpretacji? Najpewniej tak właśnie jest w pani przypadku. Ślimak wszakże nigdy nie zrozumie prozy Fernando Pessoi... Jest to poza ich możliwościami percepcyjnymi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę popracować nad czytaniem ze zrozumieniem.

      Usuń
    2. Ja natomiast radzę popracować nad figurą.

      Usuń