Małżeństwo
Ellie jakiś czas temu rozpadło się przez jej uzależnienie od
środków przeciwbólowych. Opiekę nad dziećmi, Kyle'em i Amy,
przejął wówczas ojciec, ale teraz Ellie wreszcie znowu może
mieszkać ze swoimi nastoletnimi już pociechami. Wprowadza się wraz
z nimi do dużego wynajętego domu i dołącza do tutejszej grupy
wsparcia, gdzie w tajemnicy przed dziećmi dzieli się z innymi
uzależnionymi swoimi problemami. Kobieta wciąż odczuwa silną
potrzebę sięgnięcia po pigułki, ale ze wszech miar stara się jej
nie ulec. Do czasu gdy spotyka znajomego, który wręcza jej
narkotyk. Wkrótce po jego zażyciu pojawia się nowy członek grupy
wsparcia, Christopher, który zamienia jeden nałóg Ellie na inny,
dużo bardziej destrukcyjny.
Sonny
Mallhi, reżyser i scenarzysta „Anguish” (2015) oraz scenarzysta
„Współlokatorki” (2011) i „Zauroczenia” (2013), zaczął
kręcić swój kolejny film, horror „Family Blood” w 2016 roku. W
marcu 2018 roku wpuszczono go do kilku wybranych amerykańskich kin,
a niedługo potem (w maju tego samego roku) obraz pojawił się na
platformie Netflix. Scenariusz Mallhi napisał razem z niezbyt
doświadczonym Nickiem Savvidesem, a reżyserią zajął się sam. W
roli głównej obsadzono Vinessę Shaw, którą fani gatunku mogą
kojarzyć z takimi obrazami, jak remake „Wzgórza mają oczy” i
„Pobawmy się” (remake „Czy zabiłbyś dziecko?”).
Utrzymywanie
w tajemnicy charakteru przypadłości, z jaką Ellie będzie borykała
się za sprawą niejakiego Christophera nie wydaje mi się konieczne.
Nie sądzę, aby to był spoiler, ale jeśli ktoś chce wejść w ten
scenariusz bez rzeczonej wiedzy powinien darować sobie resztę tego
tekstu. Kim jest nowy członek grupy wsparcia, do której od niedawna
należy główna bohaterka łatwo można się domyślić już podczas
prologu, ale nie jestem pewna, czy krzyż naprowadzi absolutnie
wszystkich odbiorców „Family Blood” na właściwy trop. A na
bardziej dobitną artykulację trzeba będzie jeszcze trochę
poczekać. Najpierw Sonny Mallhi i Nick Savvides pokrótce omówią
aktualną sytuację pierwszoplanowej postaci Ellie i jej nastoletnich
dzieci Kyle'a i Amy. Dowiemy się o uzależnieniu od środków
przeciwbólowych tej pierwszej, które to przyczyniło się do
rozpadu jej małżeństwa. Nad czym zresztą kobieta nie ubolewa. Nie
może sobie za to wybaczyć tego, że nie przejmowała się utratą
dzieci. Chwilową, bo teraz jej pociechy znowu są z nią. Starsza
latorośl Ellie, Kyle, trzyma ją na dystans, nie potrafi zbliżyć
się do matki, zapomnieć o krzywdzie, jaką wyrządziła całej
rodzinie. Chłopak spodziewa się też, że matka znowu sięgnie po
pigułki, a właściwie to wydaje się nie do końca wierzyć w to,
że kobieta w ogóle je odstawiła. My wiemy, że to zrobiła, ale
nie pozostawia się nam również wątpliwości, że Ellie nadal
odczuwa przemożną potrzebę zażycia tych środków. Sposób
opowiadania tej w gruncie rzeczy prościutkiej opowieści kazał mi
sądzić, że zamiarem Sonny'ego Mallhi było stworzenie
minimalistycznego, intensywnego, skoncentrowanego na psychologii
postaci horroru wampirycznego, ale efekt tych starań szybko
utwierdził mnie w przekonaniu, że na powtórkę z choćby takiego
„Przeobrażenia” Michaela O'Shea nie mam co liczyć. Kąty
nachylenia kamer często były tak cudaczne, że zastanawiałam się,
czy operatorzy nie wzięli sobie czegoś na wzmocnienie, czy aby na
pewno byli całkowicie trzeźwi. Zdarzało im się nawet „ucinać”
fragmenty postaci, o uciekaniu z pierwszego planu, na którym akurat
rozgrywało się coś istotnego już nie wspominając. Chociaż słowo
„istotny” nie jest chyba tak do końca trafne. Bo doprawdy ciężko
było mi znaleźć w tej opowieści coś interesującego. Pierwsza
partia „Family Blood” dawała jeszcze promyk nadziei (co prawda
nikły, ale zawsze) na kawałek w miarę emocjonalnego kina
wampirycznego, na powolne przeprowadzanie mnie przez wszystkie fazy
przemiany Ellie w bezwzględną krwiopijczynię, której ofiarami
wkrótce mogą paść jej własne dzieci, niezdający sobie sprawy z
jej nowej natury. Nic to, że realizatorzy, z Sonnym Mallhi na czele,
szybko uświadomili mi, że nie udało im się w pełni opanować
sztuki generowania napięcia, że ewidentnie brakuje im cierpliwości
dla mnie nieodzownej w takich wypadkach. Ufałam, że kolorystyka,
całkiem mroczna, jak na standardy współczesnego kina grozy
otoczka, z czasem sama z siebie zacznie emanować silnym napięciem.
Ale nie. Tego niestety się nie doczekałam. Z tych ciemnych barw
absolutnie nic nie wynikało – żadna tam upiorność, miażdżąca
wrogość, intensyfikacja zagrożenia czyhającego na niczego
nieświadome nastoletnie rodzeństwo. Zagrożenia w postaci ich
własnej matki, która to nareszcie wyrwała się ze szponów
uzależnienia od środków przeciwbólowych, ale bynajmniej nie może
się z tego cieszyć. Bo w miejsce tego dobrze jej znanego nałogu
wszedł nowy, dużo bardziej niszczący. Taki który stwarza
nieporównanie większe niebezpieczeństwo dla istot żywych
znajdujących się w jej otoczeniu. Ellie staje się wampirzycą.
Uzależnionym od krwi monstrum, starającym się odnaleźć w tym
jakże ciężkim położeniu. Okazuje się jednak, że to o wiele
trudniejsze wyzwanie od tego, z którym mierzyła się do tej pory,
że życie z tym nowym nałogiem jest dużo cięższe. Scenarzyści
nie mówią tego wprost, ale założę się, że Ellie zatęskniła
za uzależnieniem, z którym tak zaciekle wcześniej walczyła, że
oddałaby wszystko, aby wrócić do tego poprzedniego, wtedy tak
nienawidzonego, stanu.
(źródło: https://www.nflix.pl/)
Wampiry
u Sonny'ego Mallhi i Nicka Savvidesa mogą egzystować w świetle
dziennym i nie poszerzają swojego gatunku poprzez ugryzienie
połączone ze spożyciem krwi wybranego człowieka. W kinie i
literaturze wampirycznej zdarzało się już, że wampir musiał
sfinalizować ten proces napojeniem swojej ofiary własną krwią i
właśnie do tej fazy ograniczyli się scenarzyści „Family Blood”.
A właściwie to nie do końca, bo jak widzimy potem Christopher musi
jeszcze odebrać doczesne życie swojej wybrance. Najpierw poi Ellie
własną krwią, a potem skręca jej kark. Niedługo potem kobieta
budzi się, ale jak szybko odkrywa nie jest już tą samą osobą. Od
teraz będzie myśleć głównie o tym, aby w końcu zaspokoić
ogromny apetyt na krew, starając się przy tym zachować w tajemnicy
przed dziećmi swoją nową, potworną naturę. Od momentu przemiany
głównej bohaterki w wampirzycę akcja nabierze tempa. Sytuacja
Ellie ze sceny na scenę będzie się pogarszać, co pewnie
ukontentuje zwolenników bardziej dynamicznych horrorów, ale
prawdopodobniej inaczej będą się na to zapatrywały osoby
oczekujące dużego skupienia na postaciach. Dalsza partia „Family
Blood” odarła mnie z wszelkiej nadziei, śledziłam ją z
nieustannie narastającym niedowierzaniem. Nie mogłam wprost
uwierzyć w to, jak dokumentnie zniszczono ten materiał. Nie był on
jakoś szczególnie obiecujący, ale można przecież było obrać
dużo lepszą ścieżkę. Trzymać się tej powolnej narracji ze
wstępnych sekwencji, poruszać się głównie po płaszczyźnie
psychologicznej zamiast wybierać tę podróbkę rąbanki. Piszę
„podróbkę”, bo ograniczanie się do bluzgów substancji
imitującej posokę, nawet tak realistycznie się prezentującej, to
zdecydowanie za mało, żeby zadowolić fanów tego typu kina.
Największa makabra niezmiennie rozgrywa się poza kadrem, nawet
najważniejszego starcia nie dane nam będzie zobaczyć. Twórcy
poprzestaną na sugestiach – nie pozostawią nam żadnej
wątpliwości co do brutalnych poczynań bohaterów, ale nie raczą
ich pokazać. Zostawią to wyobraźni odbiorcy, co dla mnie nie
byłoby takie złe, gdyby obok tych dosyć chaotycznych starć
egzystowało coś jeszcze. Coś, na czym warto byłoby zawiesić oko.
Niekoniecznie oryginalnego, ale chociaż odrobinę zajmującego. Bo
jakoś nie przekonała mnie ta, że tak ją nazwę, marna imitacja
Van Helsinga i rozpaczliwe zmagania wampirzycy z nieubłaganie
narastającymi w niej destrukcyjnymi zapędami. Rola Christophera w
tym wszystkim też nie przyniosła mi żadnych profitów. Kreujący
go James Ransone (m.in. „Sinister”, „Sinister 2”) jak na moje
oko wypadł najlepiej z całej obsady „Family Blood”, ale jego
warsztat nie zdołał mi zrekompensować nieznośnie miałkiego
charakteru sylwetki Christophera. W ogóle cały scenariusz jest
denerwująco banalny. Tak mizerny, że nie zdziwiłabym się, gdyby
pisano go tak jak w Polsce prawdopodobniej pisze się większość
ustaw: w parę minut, na kolanie, bez choćby chwili zastanowienia.
Strata
czasu. Do takiego wniosku doszłam, gdy na ekranie wreszcie pojawiły
się napisy końcowe. Aczkolwiek już dużo wcześniej podejrzewałam,
że zadowolona z tego wyboru nie będę. Sonny Mallhi stworzył coś
tak beznamiętnego, tak bezbarwnego, tak topornego, że niektórych
może zdziwić, że w ogóle zdecydowano się na dystrybucję tego
filmu. Ale akurat mnie to nie zaskakuje, bo nie jest to najniższy
poziom z jakim dotychczas spotkałam się w XXI-wiecznym kinie grozy.
Łatwo znaleźć coś dużo gorszego, przy czym w takich wypadkach
nie zawsze mam wrażenie zaprzepaszczenia potencjału. Ten materiał
nie dawał dużych nadziei, a i owszem, ale jestem przekonana, że
można było zrobić z tego coś, co przynajmniej dobiłoby do
średniej. W moich oczach, bo nie mogę przecież zakładać, że ta
propozycja Sonny'ego Mallhi nie znajdzie swoich zwolenników. Pozwolę
sobie jednak zaryzykować przypuszczenie, że nie będzie ich
wielu...
za to: "W ogóle cały scenariusz jest denerwująco banalny. Tak mizerny, że nie zdziwiłabym się, gdyby pisano go tak jak w Polsce prawdopodobniej pisze się większość ustaw: w parę minut, na kolanie, bez choćby chwili zastanowienia." propsy (zreszta analiza tez bardzo sluszna)
OdpowiedzUsuńBardzo dobry, kameralny film. Być może ceni pani bardziej widowiskowe horrory - gdzie dużo się biją, jest sporo wybuchów i akcji, nie trzeba myśleć, kontemplować długich scen, składać samemu fabuły i nadawać własnych sensów i interpretacji? Najpewniej tak właśnie jest w pani przypadku. Ślimak wszakże nigdy nie zrozumie prozy Fernando Pessoi... Jest to poza ich możliwościami percepcyjnymi.
OdpowiedzUsuńProszę popracować nad czytaniem ze zrozumieniem.
UsuńJa natomiast radzę popracować nad figurą.
Usuń