czwartek, 1 października 2015

„Czy zabiłbyś dziecko?” (1976)


Tom zabiera swoją ciężarną żonę, Evelyn na wakacje w słonecznej Hiszpanii. Najpierw zatrzymują się w Benahavis, ale ich ostatecznym celem jest senna wyspa Almanzora, którą mężczyzna odwiedził już przed laty. Kiedy wreszcie docierają na upragnioną wyspę, uciekając od zgiełku świętującego Benahavis cieszy ich spokój, którym tchnie to miejsce. Ich zaniepokojenie budzi jednak fakt, że nie znajdują żadnych dorosłych, jedynie dzieci. Początkowo Tom wychodzi z założenia, że wszyscy przebywają na drugim krańcu wyspy, na festynie, ale Evelyn jest coraz bardziej zaniepokojona tą niecodzienną sytuacją. Jej strach udziela się mężowi dopiero wówczas, kiedy świadkują brutalnemu morderstwu staruszka, którego sprawczynią jest dziewczynka. Wkrótce wychodzi na jaw, że prawie wszyscy dorośli zostali zabici przez młodych ludzi, którzy teraz czyhają na życie Toma i Evelyn.

Hiszpańska niskobudżetowa adaptacja powieści Juana Jose Plansa pt. „El juego de los ninos” wyreżyserowana przez Narciso Ibaneza Serradora na podstawie jego własnego scenariusza. „Czy zabiłbyś dziecko?” odbił się głośnym echem w światku kinematografii grozy, obrastając taką legendą, że dziś w wielu kręgach określany jest mianem jednego z czołowych reprezentantów hiszpańskiego horroru. Obok wielbicieli dzieła Serradora wykształciła się również grupa jego przeciwników, zarzucająca filmowi przede wszystkim niedoróbki techniczne i irytującą obsadę. Może właśnie z myślą o nich Makinov w 2012 roku nakręcił remake „Czy zabiłbyś dziecko?” pt. „Pobawmy się”. Oczywiście, nowa wersja zawiodła wielu fanów oryginału, ludzi dla których groza w najlepszym wydaniu została już skumulowana w obrazie Serradora.

Film otwierają archiwalne czarno-białe zdjęcia z miejsc ogarniętych konfliktami zbrojnymi, które wedle słów narratora największe żniwo zbierały wśród najmłodszych. Wychudzone ciałka przerażonych, osieroconych istotek, zbiorowe mogiły, do których bezceremonialnie wrzucano ich zwłoki i trawione chorobami organizmy dzieci umierających w samotności. Migawki tych doprawdy mrożących krew w żyłach obrazów, będących podsumowaniem największych okropieństw, do jakich zdolna jest rasa ludzka, dotyczą różnych wojen, a każdą poprzedza muzyczny wstęp, nucony przez dzieci. Główny motyw dźwiękowy to jeden z najmocniejszych elementów składowych filmu. Skomponowana przez Waldo de los Rios melancholijno-złowieszcza ścieżka audio słyszalna zarówno w wersji instrumentalnej, jak i nucona dziecięcymi głosikami. W prologu, w połączeniu z makabrycznymi obrazami, wywołuje szczególnie niepokojące wrażenie, przyczyniając się do nadania odpowiednio szokującego wydźwięku warstwie fabularnej, przygotowując widza na prawdziwie wstrząsające kino oraz przy okazji nakreślając jedną z możliwych interpretacji scenariusza. Po drastycznym prologu przychodzi pora na właściwą akcję, skoncentrowaną na turystach (Anglikach bądź Amerykanach) spędzających wakacje w Hiszpanii. Małżeństwo, Tom i ciężarna Evelyn najpierw zatrzymują się w Benahavis, na ulicach którego właśnie ma miejsce huczny festyn. Serrador sporo miejsca poświęca ich beztroskim chwilom, które uwieczniają na zdjęciach i malowniczym obrazom słonecznej scenerii. Jak ja to nazywam wycieczka krajoznawcza głównych bohaterów odrobinę nuży, pomimo oszczędnej długości. Podczas pierwszego seansu miałam wrażenie, że sielskie zawiązanie akcji rozciąga się na połowę seansu, ale w istocie jest dużo krótsze. Takie wrażenie wywołuje w większości mało atrakcyjna fabuła – z wyłączeniem rozmowy ze sprzedawcą o najmłodszych ofiarach wojen i Toma streszczającego Evelyn „Słodkie życie” Federico Felliniego teoretyzującego o zasadności zachowania głównego bohatera filmu. Pozostałe wątki zawiązujące akcję odrobinę niecierpliwią, ale warto poczekać do momentu przybycia Toma i Evelyn na wyspę Almanzora.

Po dobiciu do brzegu małżeństwo spotyka grupkę dzieci oddających się beztroskim zabawom, którzy nie chcą nawiązać z nimi żadnego kontaktu werbalnego. Nie przejmując się ich nieufną postawą Tom i Evelyn zagłębiają się w ciche miasteczko, które od pierwszej chwili sprawia iście posępne wrażenie. Wyludnione dróżki i białe budynki skąpane w gorących promieniach słonecznych generują aurę złowieszczego wyalienowania, a przybrudzone zdjęcia dosłownie przygniatają swoim nieprzyjemnym wydźwiękiem. Wędrówka małżeństwa po pustej wyspie nasuwa silne skojarzenia z opowiadaniem Stephena Kinga pt. „Dzieci kukurydzy”, po raz pierwszy wydanym rok po premierze „Czy zabiłbyś dziecko?”. Nie zdziwiłabym się, gdyby pisarz inspirował się tym obrazem, bowiem w swoim utworze odmalował wręcz identyczny obraz wymarłego miasteczka, sterroryzowanego przez dzieci, a nawet wtłoczył w usta głównego bohatera kwestię zbliżoną do słów Toma, tłumaczącemu żonie, że wszyscy pewnie przebywają w innym miejscu, wspólnie oddając się rozrywkom. Kiedy protagoniści docierają do pustego baru postanawiają się na chwilę rozdzielić. Kobieta zostaje na miejscu, a Tom rusza do sklepu z zamiarem pozyskania jakiegoś pożywienia. Wówczas Evelyn odwiedza małomówna nastolatka, podczas gdy jej mąż jest bohaterem jednej z najbardziej niepokojących scen filmu. Kiedy szuka towaru kamera przez chwilę koncentruje się na podłodze z drugiej strony, na której spoczywa martwe ciało, nieosiągalne dla wzroku Toma, ale doskonale widoczne dla oglądającego. Co odpowiednio nastraja do dalszego seansu, alarmując jeszcze silniej, aniżeli brak dorosłych członków społeczności Almanzora. Niezupełny brak, bo z czasem okazuje się, że kilka osób żyje, ale ukrywa się przed oszalałymi dzieciakami, których zimną, pozbawioną człowieczeństwa postawę względem dorosłych najlepiej obrazuje scena z zatłuczeniem staruszka jego laską. Tom i Evelyn widzą, jak dziewczynka raz po raz uderza starszego człowieka z szerokim uśmiechem na ustach. Kamera, co prawda nie koncentruje się na momentach zetknięcia narzędzia z ciałem, widzimy jedynie opadającą laskę, ale taki minimalizm w formie tak silnie oddziałuje na wyobraźnię, że na usta automatycznie wypływa grymas niesmaku. Owa jakże mocna scena to jedynie przedsmak tego, co ostatecznie spotka staruszka. Bezuczuciowe, beztroskie podejście opętanych czymś dzieci do ludzkiego życia chwilę później podkreśli sekwencja, w której najmłodsi wykorzystują okaleczone zwłoki staruszka do zabawy w piniatę, przy akompaniamencie wesołych chichotów dźgając je kosą. Brutalizm wszystkich mocnych scen w „Czy zabiłbyś dziecko?” nie zasadza się na bryzgającej zewsząd, gęstej posoce i latających po planie wnętrznościach, ale na wyrachowaniu oprawców, zimnej kalkulacji oraz pogwałceniu wszystkiego, co święte. Rozmowa z ocalałym mężczyzną uświadamia Tomowi i Evelyn, że niemalże cała wyspa jest martwa, że tutejsza społeczność wolała oddać życie niż zabić dziecko. Zarażeni bliżej niesprecyzowaną chorobą milusińscy wykorzystali tę słabość miejscowych i turystów, metodycznie eliminując każdego dorosłego. Być może bez powodu, być może do takich czynów popychała ich jedynie tajemnicza przypadłość, zagarniająca ich dusze. Ale wstępne obrazki i kilka dialogów informujących o krzywdzie, jaką dorośli wyrządzają niewinnym istotom podczas krwawych zbrojnych starć każe sądzić, że owa choroba ma być jakąś formą kary dla bezmyślnych pełnoletnich obywateli najpierw wyspy, potem całego świata. Lata cierpień, które musiały znosić bezbronne istotki za sprawą działań opętanych żądzą mordu dorosłych zmusiły jakąś wyższą siłę do interwencji, wstawienia się za poszkodowanymi. Patrząc na scenariusz Serradora od tej strony przesłanie poraża swoją bezkompromisowością, tym bardziej, że ostatecznie opowiadamy się po stronie dorosłych, mając żywo w pamięci obrazy zniszczenia i krzywd, jakie wyrządzają dzieciom. Ale nawet, jeśli nie akceptujemy odpowiedzialności zbiorowej czujemy taką samą niechęć do zdecydowanej obrony przed oprawcami, jak Tom i Evelyn. Z przygnębianiem patrzymy na bezwładne ciałko zastrzelonego chłopca i jego krew wąskimi strużkami spływającą po ścianie. Bo i tego pragnął Serrador, potęgując okrucieństwo takiej zbrodni długimi najazdami kamer i wykrzywionych przerażeniem twarzy bohaterów.

Choć scenariusz z pominięciem szokującej warstwy moralizatorskiej zasadza się na ucieczkach i ukrywaniu się protagonistów przed hordą roześmianych dzieciaków duszący klimat i wisząca nad wyspą, nieustannie odczuwana aura nieuchronnej tragedii praktycznie przyśrubowują do ekranu. Liczne, umiarkowanie krwawe sceny mordów, którym akompaniuje charakterystyczna, mrożąca krew w żyłach ścieżka dźwiękowa i brutalizm przebijający z każdego, nawet bezkrwawego ujęcia sprawiają, że „Czy zabiłbyś dziecko?” ogląda się w poczuciu zmaksymalizowanego dyskomfortu emocjonalnego, ale paradoksalnie zmuszającego do całkowitego zatracenia się w tym makabrycznym uniwersum. Okrutnego wydźwięku filmu, wzmaganego ogromnym wyczuciem gatunku Serradora i niemałym talentem operatorów nie psują nawet liczne sceny samotnych wędrówek Toma, który wiedząc, czym to grozi często zostawia swoją żonę samą bądź w towarzystwie rozbitego psychicznie mężczyzny. Jego niefrasobliwe zachowanie można zrzucić na karb stresu, albo zwyczajnie zaakceptować pogwałcenie logiki, które przecież każdorazowo przynosi widzom pełne napięcia, jeżące włosy na karku sceny samotnych wędrówek po wymarłej wyspie, na której ukrywają się mordercze dzieciaki. Chociaż „Czy zabiłbyś dziecko?” dosłownie przepełniono minimalistycznymi w formie, ale miażdżącymi w przekazie wstrząsającymi sekwencjami, ze zrozumiałych powodów najszerzej komentuje się finał. Odważne, kontrowersyjne zamknięcie tej nietuzinkowej historii, odzierające widzów z wszelkiej nadziei i potrząsające nimi tak, że jeszcze przez długi czas po skończonej projekcji nie sposób pozbyć się przygnębiania dosłownie trawiącego organizm.

„Czy zabiłbyś dziecko?” z całą pewnością nie przypadnie do gustu ludziom wychowanym na XXI-wiecznych, wysokobudżetowych, dopieszczonych technicznie, mainstreamowych horrorach, którzy w zrealizowanych niskim kosztem dziełach sprzed lat nie potrafią dostrzec czystego geniuszu. Ta grupa może dać szansę remake’owi obrazu Serradora. Natomiast widzom, niebojącym się konfrontacji z ciężkimi tematami oraz widzącym kunszt i artyzm w przybrudzonych, mrocznych zdjęciach niszowego kina szczerze polecam wieczór z „Czy zabiłbyś dziecko?”, jednym z czołowych reprezentantów hiszpańskiego kina grozy.

1 komentarz:

  1. Rewelacyjny film, który daje wiele do myślenia. Niestety masz rację. Współcześni fani kina grozy rzadko po takie dzieła sięgają.

    OdpowiedzUsuń