Szesnastoletni
Tyler Burnside mieszka wraz z rodzicami i młodszą siostrą w małym
miasteczku w stanie Kentucky. Jego ojciec Don prowadzi miejscową
drużynę skautów, do której Tyler również należy, a ponadto
chłopak jest wolontariuszem w lokalnym kościele, często
odwiedzanym także przez jego bliskich. Szokujące odkrycie dokonane
w samochodzie należącym do Dona burzy szczęśliwe dotychczas życie
nastolatka. Tyler zaczyna podejrzewać, że jego ojciec jest seryjnym
mordercą zwanym Clovehitchem, który ma na sumieniu co najmniej
dziesięć istnień. Od dziesięciu lat nie dał znaku życia, ale
rówieśnica Tylera, Kassi, nie traci nadziei, że uda jej trafić na
jego trop. Chłopak łączy z nią siły, w nadziei, że jego
podejrzenia względem własnego ojca okażą się bezpodstawne.
Amerykański
thriller psychologiczny „The Clovehitch Killer” został
wyreżyserowany przez Duncana Skilesa, na podstawie scenariusza
Christophera Forda, między innymi współscenarzysty „Klauna”
Jona Wattsa. Film kręcono w stanie Kentucky, w którym to również
rozgrywa się akcja filmu, a pierwszy jego pokaz odbył się we
wrześniu 2018 roku na Los Angeles Film Festival. W listopadzie tego
samego roku film trafił na ekrany amerykańskich kin (w ograniczonym
zakresie), i chociaż zebrał wiele pozytywnych recenzji, również
od krytyków, to komercyjnego sukcesu nie odniósł. Wpływy z
biletów sprzedanych w Stanach Zjednoczonych oszacowano na trochę
ponad osiem tysięcy dolarów.
„The
Clovehitch Killer” to kolejny filmowy thriller, który tchnął we
mnie wiarę w to, że serial killer movies jeszcze mogą się
odrodzić, że niekoniecznie jest tak, że lata świetności tego
typu kina minęły bezpowrotnie. Takie myśli nader często mnie
ogarniają, ponieważ zdecydowana większość nowszych filmowych
dreszczowców o seryjnych mordercach w moim oczach, delikatnie
mówiąc, nie wytrzymuje porównania z tymi starszym, nakręconymi w
XX wieku. Ale na szczęście istnieją wyjątki, które rozniecają
we mnie iskierkę nadziei na lepsze jutro serial killer movies.
„The Clovehitch Killer” jest jednym z tych wyjątków,
psychothrillerem, który każe mi sądzić, że jeszcze nie wszystko
stracone, że klimatyczne dreszczowce o seryjnych mordercach nadal są
w zasięgu filmowców. Duncan Skiles pokazał tym wszystkim twórcom
plastikowych thrillerów (horrorów zresztą również), jak powinno
się do tego podchodzić. To kolejny reżyser, który udowadnia, że
wcale nie potrzeba drogich, wymyślnych środków, by przykuć uwagę
widza. Do ekranu mój wzrok przyśrubowały już pierwsze ujęcia –
wtopiłam się w tę historię zanim ta na dobre się zaczęła,
zanim zapoznano mnie z postaciami i porządnie wprowadzono w temat.
Zadbał o to przede wszystkim Luke McCoubrey, człowiek odpowiadający
za te doprawdy zachwycające zdjęcia. Wygląda to tak, jakby dążono
do uzyskania klimatu zbliżonego do tego, który kojarzy się z kinem
z dawnych lat – powiedzmy, że ostatnimi trzema dekadami XX wieku,
chociaż gdybym miała coś z tego obstawić, to postawiłabym na
lata 70-te. Zdjęcia wyglądają tak, jakby były po paru praniach –
kolory zblakły tak bardzo, że oglądając to dziełko czułam się
tak, jakbym patrzyła na stare pocztówki, delikatnie trącące
sepią. Na początku seansu założyłam więc, że akcja filmu nie
toczy się w czasach współczesnych, że oto przeniesiono mnie do
drugiej połowy XX wieku, do jakiegoś małego amerykańskiego
miasteczka sprzed paru dekad. A potem odkryłam Internet i... Nie
napiszę, że wrażenie prysło, bo choć nie mogłam mieć już
wątpliwości, że historia ta toczy się w czasach współczesnych
(ewentualnie nie jest od nich zbyt odległa), to i tak czułam się
jakbym tkwiła w latach 70-tych. Oczywiście, to złudzenie nie było
kompletne – filmu nie zrealizowano w dokładnie taki sam sposób,
jak to zazwyczaj czyniono niegdyś, nie ma się złudnego wrażenia
obcowania z thrillerem nakręconym w którejś z trzech ostatnich
dekad XX wieku, ale smaczek retro jest na tyle wyraźny, że łatwo
zapomnieć, iż akcja filmu rozgrywa się w czasach współczesnych.
Kolorystyka zdjęć to jedno, ale nie bez znaczenia był dla mnie
również sposób opowiadania tej historii. Powolna, skupiona na
szczegółach narracja, która ani razu (powtarzam: ani razu) nie
otarła się o marazm. Niby nic się nie dzieje, niby nie ma w tym
gwałtowności, niby trzyma się nas z dala od graficznej przemocy (gore),
ale to na co patrzymy, nie jest tożsame z tym co czujemy.
Towarzyszymy głównie szesnastoletniemu Tylerowi Burnside'owi,
pobożnemu chłopcu, któremu przyjemność sprawia pomaganie innym.
Chyba nie sposób nie polubić tego młodego człowieka, bardzo
wiarygodnie wykreowanego przez Charliego Plummera, a więc i trudno
nie odbierać jego niedoli niemalże osobiście. Chłopak ma dosyć
nietypowy problem, chociaż to pewnie zbyt mało powiedziane. Jego
życie nagle zaczyna trząść się w posadach, na skutek podejrzeń,
jakie zaczyna żywi względem swojego własnego ojca. Człowieka,
którego darzy bezgraniczną miłością, który jest mu
przyjacielem, którego dotychczas uważał za swój autorytet, i
który zawsze mocno go wspierał. Don (doskonała kreacja Dylana
McDermotta), bo tak ma na imię ojciec Tylera, cieszy się szacunkiem
w miasteczku, w którym mieszka wraz ze swoją rodziną. Ludzie,
którzy go znają mają o nim jak najlepsze zdanie - wzorowy obywatel
Stanów Zjednoczonych, przykładny ojciec, pomocny sąsiad, krzewiący
chrześcijańskie wartości, wielce sympatyczny człowiek, który
chętnie działa na rzecz miasteczka. Istny wzór cnót można by
rzec... Na tym obrazie pojawiają się jednak pewne rysy. Nic ważnego
– ot, całkiem możliwe, że w przeszłości człowiek ten pozbawił
życia co najmniej dziesięć kobiet, po tym jak już napatrzył się
na ich związane ciała, które uwieczniał również na zdjęciach...
Takie podejrzenia względem ojca wkrótce zacznie żywić nastoletni
Tyler. Możliwe jednak, że chłopak wyciąga błędne wnioski, że
zanadto ponosi go wyobraźnia, na co zresztą mocno liczy.
W
Internecie można znaleźć informację, że „The Clovehitch
Killer” mógł zostać zainspirowany przypadkiem Dennisa Radera,
zwanego BTK, autentycznego seryjnego mordercy działającego w latach
1974-1991. Ale nawet jeśli, to widz będzie musiał trochę poczekać
na danie mu jasnej odpowiedzi na to, czy podobieństwa Dona
Burnside'a do Dennisa Radera nie były aby zmyślnym fortelem,
chwytem mającym potęgować podejrzenia względem tej postaci
rozpisanej przez Chrisophera Forda, po to by zaskoczyć publiczność
w finale innym obliczem mordercy. Bez względu na to, jakie będzie
rozwiązanie tej zagadki, „The Clovehitch Killer” ma w sobie coś
z „Niepokoju” D.J. Caruso. Podczas seansu omawianego filmu często
nawiedzały mnie myśli o tamtej produkcji, bo i tutaj miałam do
czynienia z nastolatkiem, który zaczyna podejrzewać, że w jego
pobliżu znajduje się seryjny morderca kobiet. Tyler znajduje się
jednak w gorszym położeniu niż Kale z „Niepokoju”, bo ma
powody przypuszczać, że to jego własny ojciec dopuścił się tych
wszystkich ohydnych zbrodni, które przed laty wstrząsnęły lokalną
społecznością. Ta makabryczna seria skończyła się dziesięć
lat temu – zbrodnie nieoczekiwanie ustały, ale lokalna społeczność
nadal je rozpamiętuje. Co roku oddaje cześć ofiarom mordercy
zwanego Clovehitchem, a przynajmniej jedna z mieszkanek tego
miasteczka w stanie Kentucky nadal wierzy, że można jeszcze
rozwikłać tę sprawę. Jest nią rówieśnica Tylera Burnside'a,
imieniem Kassi, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się
Samantha Mathis (w ogóle, moim zdaniem, cała obsada tego filmu
spisała się na medal). Postać według mnie jeszcze bardziej
interesująca od Tylera. Typ dziewczyny, która nie daje sobie w
kaszę dmuchać, która ma w głębokim poważaniu co mówią o niej
inni, która wydaje się pokazywać środkowy palec plotkarzom,
których (wiem to z autopsji) w małych miasteczka nie brakuje.
Wygadana, inteligentna nastolatka, która niemało przeżyła, ale to
bynajmniej jej nie złamało. Wręcz przeciwnie: wygląda na to, że
tylko ją wzmocniło, zahartowało. To właśnie z tą dziewczyną
Tyler połączy siły, gdy zacznie go gnębić przeczucie, że jego
ojciec ma na sumieniu co najmniej dziesięć istnień. Chłopak
wesprze ją w tym amatorskim śledztwie, którym Kassi zajmuje się
już od jakiegoś czasu. Niczego niezwykłego nie widziałam w tym,
że Tyler zwrócił się do niej zamiast pobiec na policję zaraz po
znalezieniu pierwszego obciążającego Dona dowodu (i nie chodzi mi
tutaj o zdjęcie znalezione w samochodzie głowy rodziny
Burnside'ów), bo twórcy aż nadto wyraźnie dali mi do zrozumienia,
że główny bohater „The Clovehitch Killer” nie ma absolutnej
pewności, co do winy swojego ojca. Może nie tyle w tę winę nie
wierzy, ile nie chce wierzyć. Rozpaczliwie czepia się nadziei,
czemu trudno się dziwić, czego nie sposób potępić, bo tutaj
przecież chodzi o jego ojca, o człowieka, którego Tyler kocha nad
życie. Nie mogę powiedzieć, że fabuła ta dostarczyła mi jakichś
większym niespodzianek, że wersja, której praktycznie od początku
twardo się trzymałam okazała się błędna. Bo na to najważniejsze
pytanie zadane już na wstępie z łatwością sobie odpowiedziałam
(trafnie), ale to nie znaczy, że absolutnie cały przebieg „The
Clovehitch Killer” bezbłędnie przewidziałam. W drugiej połowie
filmu zastosowano interesujący zabieg narracyjny, zaraz po
zdetonowaniu dla mnie pierwszej (małej, ale zawsze) bombki – w
rozumieniu „zwrot akcji”. A i udało się wtedy i potem, może
niekoniecznie mną wstrząsnąć, ale na pewno z lekka mnie poruszyć,
spotęgować emocjonalny dyskomfort, który tak naprawdę czułam od
początku seansu. Krótko mówiąc: mało który współczesny film
tak mocno trzymał mnie w napięciu jak to oto minimalistyczne
dzieło, które jednak w każdym calu wypada nad wyraz
profesjonalnie.
Skromne
środki i maksimum emocji. Tak mogę podsumować to elektryzujące
osiągnięcie Duncana Skilesa. Gdyby współczesna kinematografia
oferowała mi więcej tak zrealizowanych thrillerów
psychologicznych, to moje zdanie na jej temat byłoby nieporównanie
lepsze. Może nawet z czasem doszłabym do wniosku, że prawie nie
ustępuje ona tej sprzed lat, czyli tej, która zajmuje specjalne
miejsce w moim sercu. Duncan Skiles dał mi coś, za co pozostaje mi
tylko ładnie podziękować i rzecz jasna wyrazić nadzieję, że
nakręci jeszcze coś w ten deseń, thriller albo jeszcze lepiej
horror, utrzymany w podobnym klimacie, dostarczający mi
porównywalnych, w ilości i natężeniu, emocji, i opowiadający
prostą, nieprzekombinowaną, ale i niebanalną historię, w której
zatopię się bez reszty tak jak w przypadku „The Clovehitch
Killer”. No po prostu gorąco polecam wszystkim miłośnikom
filmowych thrillerów!
Dzięki za rekomendację. Film był naprawdę dobry:)
OdpowiedzUsuń