czwartek, 12 marca 2015

„Clown” (2014)


Pośrednik w obrocie nieruchomościami, Kent McCoy, znajduje w jednym z domów do sprzedaży kostium klauna. Przywdziewa go na urodziny swojego syna, Jacka. Po przyjęciu odkrywa, że nie jest w stanie zdjąć stroju, a od jego poprzedniego właściciela, Karlssona, dowiaduje się, że na kostiumie cięży klątwa. McCoy z czasem zamieni się w demonicznego klauna, łaknącego dziecięcego mięsa.

Slasher Jona Wattsa, wyprodukowany między innymi przez Eliego Rotha. Twórca „Hostela” wyznał, że postanowił dać szansę początkującemu w kinie grozy reżyserowi, bo w „Clownie” dostrzegł potencjał. Roth ma nadzieję, że wsparcie finansowe pozwoli Wattsowi rozwinąć skrzydła, bo jak podkreślał istnieje duża szansa, że „Clown” przerazi widzów. Nie wiem, czy opinia publiczna może spodziewać się strachu, ale w pozostałych punktach podzielam ocenę Rotha. W moim mniemaniu „Clown” to jeden z najlepszych slasherów ostatnich lat.

Nie sposób nie zauważyć, że współczesne filmy slash są plastikowe – pastelowe kolory, rozbierane sceny, wypacykowani aktorzy i dopieszczona, często posiłkująca się pikselową krwią realizacja. Nie tędy droga zdaje się mówić Watts, który zauważalnie bardziej wzorował się na slasherach z lat 80-tych. Zabrakło oczywiście charakterystycznego ziarna, ale obraz utrzymano w mrocznym, miejscami przybrudzonym klimacie, z umiejętnie dawkowanym, celowym kiczem. Sam pomysł wyjściowy scenariusza autorstwa Jona Wattsa i Christophera D. Forda jest absurdalny i twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Scena, w której przerażony Kent próbuje przeciąć materiał jest zamierzenie przezabawna, ale (co świadczy o wyczuciu gatunku twórców) dowcip przeplata się w niej z napięciem – czekamy z uczuciem trwogi, aż Kentowi omsknie się nóź i zagłębi w ciele. Akcja zawiązuje się bardzo szybko, właściwie od pierwszych scen, i początkowo cały czas oscyluje pomiędzy czarnym humorem i napięciem. McCoy wędruje po mieście w kolorowej peruce, z czerwonym nosem i fikuśnym strojem klauna, pod okiem zdumionych dorosłych i rozradowanych dzieci. Poważny człowiek sukcesu w takiej sytuacji musi bawić, ale gdzieś w podtekście twórcy dają nam też do zrozumienia, że komizm wkrótce zastąpi tragedia. Moment, w którym żona Kenta, ciężarna Meg, odrywa mu nos klauna wraz ze skórą, pozostawiając w tym miejscu krwawą dziurę jest sygnałem dla odbiorców, że żarty się skończyły i przyszła pora na pełnokrwisty slasher. Kiedy McCoy kontaktuje się z właścicielem przeklętego kostiumu, celowo przerysowanym Karlssonem, ten informuje go, że strój jest obłożony klątwą. Jeśli Kent nie da obciąć sobie głowy zamieni się w demona, pożerającego dzieci. Mężczyzna oczywiście nie przystaje na tę „jakże zachęcającą” propozycję, dochodząc do wniosku, że musi istnieć inny sposób na pozbycie się kostiumu i on go znajdzie. W slasherach granica pomiędzy dobrem i złem zwykle jest wyraźnie zarysowana. Ale w „Clownie” początkowo sprawa jest bardziej skomplikowana. Dopóki McCoy nie krzywdzi dzieci wyraźnie można odczuć jego przymusową alienację i zagubienie. Mężczyzna izoluje się od rodziny, nie chcąc wyrządzić im krzywdy i próbuje ignorować uporczywe dopominanie się organizmu o pożywienie. Z czasem pozbawiony wszelkiej nadziei przystępuje do prób samobójczych, ale dopiero wówczas, gdy demonowi udaje się zawłaszczyć część jego jestestwa. Krwawe sceny w większości są zamierzenie kiczowate. W ujęciach mordów małoletnich bohaterów filmu widzimy jedynie ich krew i zauważalnie sztuczne tkanki bryzgające po ścianie. Konsumpcja Kenta zostaje nam oszczędzona - dopiero po jego posiłku twórcy pokazują nam kilka kości. I biorąc pod uwagę charakter ofiar taki zabieg akurat w tym przypadku był dla mnie pożądany. Watts i tak wykazał się wielką odwagą stawiając na mordy dzieci, gdyby w najdrobniejszych szczegółach ukazywał ich wstrząsający koniec „Clown” przekształciłby się w tani szoker, nachalnie dążący do zniesmaczenia widzów po linii najmniejszego oporu. Tyle drastyczności zupełnie wystarczało tym bardziej, że współgrała ona z mrocznym klimatem i przede wszystkim charakteryzacją. Początkowo zabawny wygląd głównego bohatera pod koniec jest już autentycznie demoniczny. Degeneracja ciała i pogrubienie głosu mordercy zostały oddane tak przekonująco, że aż zaczęłam się zastanawiać, jak wypadłby body horror autorstwa Wattsa, wszak w finalnej postaci McCoy niczym nie ustępuje maszkarom Clive’a Barkera.

Gdybym koniecznie miała wskazać słabszy moment projekcji byłby to finał. Sceny w sklepowym placu zabaw, który staje się miejscem żerowania demonicznego klauna oraz późniejszy trudny wybór Meg niewyobrażalnie trzymają w napięciu – zupełnie nie jak lwia część współczesnych, plastikowych slasherów. Ale sama końcówka pozostawia już sporo do życzenia. Scenarzyści mieli rzadko spotykaną okazję zaserwowania widzom prawdziwie wstrząsającego zamknięcia tej historii, ale niestety aż taką odwagą się nie wykazali. UWAGA SPOILER Pewnie bali się, że zabójstwo Jacka przysporzy im rzeszy antyfanów ze strony masowych odbiorców, nieoptujących za takimi skrajnościami KONIEC SPOILERA. Abstrahując jednak od zakończenia muszę przyklasnąć twórcom za efekt końcowy i aktorom również. Jestem przekonana, że gdyby nie tak przekonujące kreacje Andy’ego Powersa, Laury Allen, Christiana Distefano i przede wszystkim Petera Stormare’a produkcja Wattsa stałaby się parodią samej siebie. A nie o to reżyserowi chodziło.

Moim zdaniem Jon Watts chciał w tym filmie pokazać, jak zdawałoby się najbardziej absurdalny pomysł można przekształcić w prawdziwie trzymającą w napięciu, makabryczną, ale też przygnębiającą historię. Strój klauna, którego nie sposób zdjąć? Może się to wydać niemożliwe, ale ja kupiłam to w całości, uwierzyłam twórcom i naprawdę znakomicie bawiłam się podczas seansu. Eli Roth ma nosa do talentów, nie mam, co do tego żadnych wątpliwości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz