Stronki na blogu

piątek, 31 maja 2019

„Greta” (2018)

Frances McCullen mieszka w Nowym Jorku ze swoją przyjaciółką Ericą Penn. Pracuje w wykwintnej restauracji i ma napięte stosunki ze swoim ojcem mniej więcej od kiedy umarła jej matka, a jego żona. Gdy w metrze Frances znajduje damską torebkę postanawia zwrócić ją właścicielce. W ten sposób poznaje Gretę Hideg, starszą kobietę, której doskwiera samotność. Frances szybko się z nią zaprzyjaźnia. Ericę niepokoi relacja przyjaciółki z tak naprawdę nieznajomą kobietą, ale Frances pozostaje głucha na jej ostrzeżenia. Później tego żałuje. Z czasem uświadamia sobie bowiem, że Greta nie jest taka, jak sądziła. Frances próbuje zerwać z nią wszelkie kontakty, ale Greta nie zamierza zostawić jej w spokoju.

Irlandzko-amerykański thriller Neila Jordana, twórcy między innymi „Towarzystwa wilków” (1984), „Wywiadu z wampirem” (1994), „W moich snach” (1999), „Odważnej” (2007) i „Byzantium” (2012). Scenariusz Neil Jordan napisał razem z Rayem Wrightem (m.in. „Puls” z 2006 roku, „Przypadek 39” i „Opętani” z roku 2010), ale na krześle reżyserskim zasiadł sam. Pierwotnie filmowi dano tytuł „The Widow”, ale w trakcie prac zmieniono go na „Gretę”. Pierwszy pokaz filmu odbył się we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, a niedługo potem prawa do dystrybucji „Grety” nabyła firma Focus Features. Na szerszą skalę film zaczął być rozpowszechniany w 2019 roku (trafił do kin w wielu krajach świata).

Chloe Grace Moretz w „Grecie” w całkiem niezłym stylu wciela się w postać Frances McCullen. Młodej kobiety prześladowanej przez tytułową antybohaterkę, przekonująco odegraną przez Isabelle Huppert. Tym paniom przypadły czołowe role, ale moim zdaniem najlepiej wypadła Maika Monroe znana mi z „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella i „Gościa” Adama Wingarda, kreująca postać Eriki Penn, najlepszej przyjaciółki i zarazem współlokatorki Frances. Swoją drogą Chloe Grace Moretz i Maika Monroe pracowały już razem przy „Piątej fali” J Blakesona. Jak by na to nie patrzeć postawiono na silną obsadę, która według mnie miała utrudnione zadanie przez scenariusz. Aktorzy robili co mogli, a że niewiele mogli... Materiał Neila Jordana i Raya Wrighta nie dawał im dużego pola manewru. Choć przez niektórych określany jako thriller psychologiczny, dużego skupienia na wewnętrznych przeżyciach choćby tylko najważniejszych postaci w „Grecie” nie znajdziemy. Twórcy stawiają na taką powierzchowność, z jaką często spotykamy się we współczesnym mainstreamie. Trzymając się przy tym wyświechtanej konwencji dreszczowców o stalkerach/stalkerkach. Tak więc mamy młodą, uczynną kobietę, którą prześladuje chora psychicznie jednostka. Ale to potem. Najpierw nasza Frances zaprzyjaźnia się z Gretą, albo raczej znajduje w niej substytut matki, swoją bowiem straciła mniej więcej przed rokiem i co zrozumiałe nadal bardzo to przeżywa. Greta tymczasem tęskni za swoją córką, więc kiedy w jej życiu pojawia się Frances myśli sobie: ta młoda kobieta mogłaby wypełnić pustkę powstałą w moim życiu po wyjeździe mojej rodzonej córki do Paryża. Mniej więcej taka sytuacja zarysowuje się na początku seansu. A wszystko przez damską torebkę. Niechże to będzie przestrogą dla każdego, kto wychodzi z założenia, że znalezione przedmioty, jeśli tylko jest taka możliwość, należy zwracać ich właścicielom. Gdyby Frances zaniosła tę feralną torebkę policjantom albo zastosowała się do rady Eriki, która w innej sytuacji mogłaby być odebrana jako diabelski podszept (nie zwracaj zguby), to nie przeżyłaby całego tego koszmaru, zgotowanego jej przez z pozoru nieszkodliwą starszą kobietę. To znaczy pozytywne wrażenie Greta wywiera na Frances, a nie na nas. W omawianym filmie nie chodzi bowiem o grę pozorów, o zaciemnienie prawdy na temat tytułowej postaci. My od początku mamy być świadomi tego, że Greta jest wcieleniem zła, że stanowi ogromne zagrożenie dla dobrotliwej, ale i naiwnej Frances. Najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki, Erica, ma trzeźwiejszy ogląd na tę sprawę, ale pamiętajmy, że ona nie straciła matki, nie zżera jej tęsknota za ukochaną rodzicielką i nie czuje przymusu, by kimś ją zastąpić. Frances może i nie robi tego w pełni świadomie (trudno orzec, bo jak już wspomniałam „Gretę” cechuje powierzchowność), ale taki przymus bez wątpienia w niej istnieje. Widzi to Erica i widzimy to my. Ona jednak w przeciwieństwie do nas nie może mieć pewności w jakim kierunku to się potoczy. Nie chodzi mi oczywiście o wszystkie szczegóły tylko o ogólny zarys akcji. Nawet ci, którzy jakimś dziwnym trafem, nie mieli jeszcze okazji obejrzeć ani jednego dreszczowca o stalkerze czy stalkerce, nie powinni mieć problemów z przewidywaniem kolejnych (chociaż niekoniecznie wszystkich) ruchów „pionków na tej plastikowej szachownicy”. Tak plastikowej, bo to przecież najbezpieczniejsza opcja – takie przynajmniej wrażenie odnoszę patrząc na ogólne standardy współczesnego mainstreamu (są oczywiście wyjątki). A więc w „Grecie” mamy silnie skontrastowane, wypieszczone zdjęcia, „przyjazny mrok” (taki co to nie wywiera duszącego efektu), muzykę, której praktycznie się nie słyszy, bo w przeciwnym razie przecież mogłaby nas drażnić. I poza akcją z palcem (to moim zdaniem najlepszy moment) nie ma tu praktycznie niczego, co mogłoby zostać uznane za niepoprawne. Nie chcemy przecież nikogo urazić, ani przyprawić o zawał serca...

Wygląda mi na to, że Neil Jordan się skomercjalizował. To znaczy taka obawa we mnie zakiełkowała po zobaczeniu „Grety”, ale może moje czarnowidztwo jest przedwczesne, może jeszcze wróci na poprzednie tory. Ale póki co raczy nas konwencjonalną opowiastką podaną w jakże modnym obecnie stylu. Musi być szybko i ładnie. Zapomnijcie więc o gęstym mroku, brudzie, krwi, pocie i łzach wy „ludzie starej daty”. Teraz jest XXI wiek, a więc wszystko musi dziać się szybciej i na bogato. Aktorzy i aktorki muszą prezentować się ładnie, nie mogą się pobrudzić, zniszczyć makijażu (szczerze mówiąc do tego już przywykłam), muszą zajmować wypasione mieszkania (mowa o Frances i Erice), w których nigdy nie gości nieprzenikniona ciemność, a czarne charaktery nie mogą odznaczać się zbytnim okrucieństwem. Niebezpieczeństwo musi być stonowane, nie może być zbyt intensywne, bo nie wypada znęcać się nad publicznością. Oczywiście trochę sobie kpię. Na szczęście ten denerwujący trend nie opanował całego współczesnego kina grozy, ale „Gretę” niestety tak. Tak sobie patrzyłam na między innymi stojącą nieruchomo przez cały dzień tytułową antybohaterkę ze wzrokiem wbitym w wykwintną restaurację, w której pracowała Frances; w Ericę uciekającą przed „niewidzialną” Gretą robiącą jej zdjęcia; na kłótnię pomiędzy czołowymi postaciami we wspomnianej już restauracji i... cały czas myślałam o psie. Wiem jak strasznie to brzmi, ale naprawdę bardziej obchodził mnie los tego czworonoga niż samarytanki, jaką bez wątpienia była Frances. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że ani przez chwilę nie wątpiłam, iż główna bohaterka tego tworu przeżyje. Natomiast pies to już zupełnie inna bajka. Czułam, że to jedyny przypadek, w którym są powody do obaw. Co oczywiście nie znaczy, że tak w istocie było. „Greta” owszem jest filmem emanujący delikatnością, obchodzącym się z widzem w sposób bardzo łagodny, ale można przecież mieć nadzieję na to, że wszystkie potężniejsze uderzenia zostawiono na koniec. Ot, powiedzmy taka forma uśpienia czujności widza (możliwe, że powinnam z tego zdania wyrzucić słowo „czujności”), ażeby potem bardziej bolało. Abstrahując już od tego, najzabawniejsze jest wprowadzenie pewnej postaci pod koniec filmu – to bezsprzecznie miała być niespodzianka, tylko że... no poprzestańmy na tym, że przywitałam tę scenkę głośnym śmiechem. I dobrze znana filmomaniakom akcja typu: szanujmy szyby. Lepiej zbiec do piwnicy i próbować wybić okienko, przez które nie ma się najmniejszych szans przecisnąć, niż zabrać się za duże okno przy drzwiach frontowych... Obraz policji natomiast całkowicie mnie przekonał, bo coś takiego lepiej pokrywa mi się z rzeczywistością, niż te tak często spotykane zwłaszcza w hollywoodzkich filmach, obrazki prawdziwych bohaterów, zawsze gotowych nieść pomoc uciśnionym, choćby nawet miało się to wiązać z koniecznością naginania/łamania prawa. Hasło „służyć i chronić” w „Grace” nie wybrzmiewa – tutaj gliniarze ściśle trzymają się bezsensownych procedur, dają durne rady zastraszonym kobietom i cierpliwie czekają na zdaje się nieuniknioną tragedię. Dopiero wtedy pewnie wkroczą, żeby posprzątać. Brzmi znajomo?

Thriller psychologiczny... haha... po prostu thriller w reżyserii artysty, który na wielu może działać jak wabik, bo w końcu Neil Jordan ma w swojej filmografii kilka naprawdę dobrych, dla niektórych wręcz wybitnych, pozycji. Przestrzegam jednak przed pokładaniem dużej nadziei w „Grace”. Radzę nie obiecywać sobie wiele, jeśli już koniecznie chce się to obejrzeć. Odradzać seansu nikomu nie zamierzam, choćby dlatego, że film ten zauważalnie kręcono z myślą o szerokiej publiczności. Myślę, że niewielu ta pozycja zachwyci, ale jako taka niezobowiązująca rozrywka pewnie się sprawdzi. To znaczy nie wydaje mi się, by duża część odbiorców „Grety” pożałowała tego wyboru, ale i mocno zdziwiłabym się, gdyby o filmie tym zrobiło się bardzo głośno, gdyby na adres tego przedsięwzięcia Neila Jordana masowo słano pochwały. Bo nie wydaje mi się, żeby był to tego rodzaju thriller, o którym długo się pamięta. Nie sądzę, żeby miał szansę wybić się z tłumu, nawet w wąskim gronie filmowych thrillerów o stalkerach/stalkerkach. Tak myślę, ale jak będzie, zobaczymy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz