Frances
McCullen mieszka w Nowym Jorku ze swoją przyjaciółką Ericą Penn.
Pracuje w wykwintnej restauracji i ma napięte stosunki ze swoim
ojcem mniej więcej od kiedy umarła jej matka, a jego żona. Gdy w
metrze Frances znajduje damską torebkę postanawia zwrócić ją
właścicielce. W ten sposób poznaje Gretę Hideg, starszą kobietę,
której doskwiera samotność. Frances szybko się z nią
zaprzyjaźnia. Ericę niepokoi relacja przyjaciółki z tak naprawdę
nieznajomą kobietą, ale Frances pozostaje głucha na jej
ostrzeżenia. Później tego żałuje. Z czasem uświadamia sobie
bowiem, że Greta nie jest taka, jak sądziła. Frances próbuje
zerwać z nią wszelkie kontakty, ale Greta nie zamierza zostawić
jej w spokoju.
Irlandzko-amerykański
thriller Neila Jordana, twórcy między innymi „Towarzystwa wilków”
(1984), „Wywiadu z wampirem” (1994), „W moich snach” (1999),
„Odważnej” (2007) i „Byzantium” (2012). Scenariusz Neil
Jordan napisał razem z Rayem Wrightem (m.in. „Puls” z 2006 roku,
„Przypadek 39” i „Opętani” z roku 2010), ale na krześle
reżyserskim zasiadł sam. Pierwotnie filmowi dano tytuł „The
Widow”, ale w trakcie prac zmieniono go na „Gretę”. Pierwszy
pokaz filmu odbył się we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym w Toronto, a niedługo potem prawa do dystrybucji
„Grety” nabyła firma Focus Features. Na szerszą skalę film
zaczął być rozpowszechniany w 2019 roku (trafił do kin w wielu
krajach świata).
Chloe
Grace Moretz w „Grecie” w całkiem niezłym stylu wciela się w
postać Frances McCullen. Młodej kobiety prześladowanej przez
tytułową antybohaterkę, przekonująco odegraną przez Isabelle
Huppert. Tym paniom przypadły czołowe role, ale moim zdaniem
najlepiej wypadła Maika Monroe znana mi z „Coś za mną chodzi”
Davida Roberta Mitchella i „Gościa” Adama Wingarda, kreująca
postać Eriki Penn, najlepszej przyjaciółki i zarazem
współlokatorki Frances. Swoją drogą Chloe Grace Moretz i Maika
Monroe pracowały już razem przy „Piątej fali” J Blakesona. Jak
by na to nie patrzeć postawiono na silną obsadę, która według
mnie miała utrudnione zadanie przez scenariusz. Aktorzy robili co
mogli, a że niewiele mogli... Materiał Neila Jordana i Raya Wrighta
nie dawał im dużego pola manewru. Choć przez niektórych określany
jako thriller psychologiczny, dużego skupienia na wewnętrznych
przeżyciach choćby tylko najważniejszych postaci w „Grecie”
nie znajdziemy. Twórcy stawiają na taką powierzchowność, z jaką
często spotykamy się we współczesnym mainstreamie. Trzymając się
przy tym wyświechtanej konwencji dreszczowców o
stalkerach/stalkerkach. Tak więc mamy młodą, uczynną kobietę,
którą prześladuje chora psychicznie jednostka. Ale to potem.
Najpierw nasza Frances zaprzyjaźnia się z Gretą, albo raczej
znajduje w niej substytut matki, swoją bowiem straciła mniej więcej
przed rokiem i co zrozumiałe nadal bardzo to przeżywa. Greta
tymczasem tęskni za swoją córką, więc kiedy w jej życiu pojawia
się Frances myśli sobie: ta młoda kobieta mogłaby wypełnić
pustkę powstałą w moim życiu po wyjeździe mojej rodzonej córki
do Paryża. Mniej więcej taka sytuacja zarysowuje się na początku
seansu. A wszystko przez damską torebkę. Niechże to będzie
przestrogą dla każdego, kto wychodzi z założenia, że znalezione
przedmioty, jeśli tylko jest taka możliwość, należy zwracać ich
właścicielom. Gdyby Frances zaniosła tę feralną torebkę
policjantom albo zastosowała się do rady Eriki, która w innej
sytuacji mogłaby być odebrana jako diabelski podszept (nie zwracaj
zguby), to nie przeżyłaby całego tego koszmaru, zgotowanego jej
przez z pozoru nieszkodliwą starszą kobietę. To znaczy pozytywne
wrażenie Greta wywiera na Frances, a nie na nas. W omawianym filmie
nie chodzi bowiem o grę pozorów, o zaciemnienie prawdy na temat
tytułowej postaci. My od początku mamy być świadomi tego, że
Greta jest wcieleniem zła, że stanowi ogromne zagrożenie dla
dobrotliwej, ale i naiwnej Frances. Najlepsza przyjaciółka głównej
bohaterki, Erica, ma trzeźwiejszy ogląd na tę sprawę, ale
pamiętajmy, że ona nie straciła matki, nie zżera jej tęsknota za
ukochaną rodzicielką i nie czuje przymusu, by kimś ją zastąpić.
Frances może i nie robi tego w pełni świadomie (trudno orzec, bo
jak już wspomniałam „Gretę” cechuje powierzchowność), ale
taki przymus bez wątpienia w niej istnieje. Widzi to Erica i widzimy
to my. Ona jednak w przeciwieństwie do nas nie może mieć pewności
w jakim kierunku to się potoczy. Nie chodzi mi oczywiście o
wszystkie szczegóły tylko o ogólny zarys akcji. Nawet ci, którzy
jakimś dziwnym trafem, nie mieli jeszcze okazji obejrzeć ani
jednego dreszczowca o stalkerze czy stalkerce, nie powinni mieć
problemów z przewidywaniem kolejnych (chociaż niekoniecznie
wszystkich) ruchów „pionków na tej plastikowej szachownicy”.
Tak plastikowej, bo to przecież najbezpieczniejsza opcja – takie
przynajmniej wrażenie odnoszę patrząc na ogólne standardy
współczesnego mainstreamu (są oczywiście wyjątki). A więc w
„Grecie” mamy silnie skontrastowane, wypieszczone zdjęcia,
„przyjazny mrok” (taki co to nie wywiera duszącego efektu),
muzykę, której praktycznie się nie słyszy, bo w przeciwnym razie
przecież mogłaby nas drażnić. I poza akcją z palcem (to moim
zdaniem najlepszy moment) nie ma tu praktycznie niczego, co mogłoby
zostać uznane za niepoprawne. Nie chcemy przecież nikogo urazić,
ani przyprawić o zawał serca...
Wygląda
mi na to, że Neil Jordan się skomercjalizował. To znaczy taka
obawa we mnie zakiełkowała po zobaczeniu „Grety”, ale może
moje czarnowidztwo jest przedwczesne, może jeszcze wróci na
poprzednie tory. Ale póki co raczy nas konwencjonalną opowiastką
podaną w jakże modnym obecnie stylu. Musi być szybko i ładnie.
Zapomnijcie więc o gęstym mroku, brudzie, krwi, pocie i łzach wy
„ludzie starej daty”. Teraz jest XXI wiek, a więc wszystko musi
dziać się szybciej i na bogato. Aktorzy i aktorki muszą
prezentować się ładnie, nie mogą się pobrudzić, zniszczyć
makijażu (szczerze mówiąc do tego już przywykłam), muszą
zajmować wypasione mieszkania (mowa o Frances i Erice), w których
nigdy nie gości nieprzenikniona ciemność, a czarne charaktery nie
mogą odznaczać się zbytnim okrucieństwem. Niebezpieczeństwo musi
być stonowane, nie może być zbyt intensywne, bo nie wypada znęcać
się nad publicznością. Oczywiście trochę sobie kpię. Na
szczęście ten denerwujący trend nie opanował całego
współczesnego kina grozy, ale „Gretę” niestety tak. Tak sobie
patrzyłam na między innymi stojącą nieruchomo przez cały dzień
tytułową antybohaterkę ze wzrokiem wbitym w wykwintną
restaurację, w której pracowała Frances; w Ericę uciekającą
przed „niewidzialną” Gretą robiącą jej zdjęcia; na kłótnię
pomiędzy czołowymi postaciami we wspomnianej już restauracji i...
cały czas myślałam o psie. Wiem jak strasznie to brzmi, ale
naprawdę bardziej obchodził mnie los tego czworonoga niż
samarytanki, jaką bez wątpienia była Frances. Na swoje
usprawiedliwienie mam to, że ani przez chwilę nie wątpiłam, iż
główna bohaterka tego tworu przeżyje. Natomiast pies to już
zupełnie inna bajka. Czułam, że to jedyny przypadek, w którym są
powody do obaw. Co oczywiście nie znaczy, że tak w istocie było.
„Greta” owszem jest filmem emanujący delikatnością,
obchodzącym się z widzem w sposób bardzo łagodny, ale można
przecież mieć nadzieję na to, że wszystkie potężniejsze
uderzenia zostawiono na koniec. Ot, powiedzmy taka forma uśpienia
czujności widza (możliwe, że powinnam z tego zdania wyrzucić
słowo „czujności”), ażeby potem bardziej bolało. Abstrahując
już od tego, najzabawniejsze jest wprowadzenie pewnej postaci pod
koniec filmu – to bezsprzecznie miała być niespodzianka, tylko
że... no poprzestańmy na tym, że przywitałam tę scenkę głośnym
śmiechem. I dobrze znana filmomaniakom akcja typu: szanujmy szyby.
Lepiej zbiec do piwnicy i próbować wybić okienko, przez które nie
ma się najmniejszych szans przecisnąć, niż zabrać się za duże
okno przy drzwiach frontowych... Obraz policji natomiast całkowicie
mnie przekonał, bo coś takiego lepiej pokrywa mi się z
rzeczywistością, niż te tak często spotykane zwłaszcza w
hollywoodzkich filmach, obrazki prawdziwych bohaterów, zawsze
gotowych nieść pomoc uciśnionym, choćby nawet miało się to
wiązać z koniecznością naginania/łamania prawa. Hasło „służyć
i chronić” w „Grace” nie wybrzmiewa – tutaj gliniarze ściśle
trzymają się bezsensownych procedur, dają durne rady zastraszonym
kobietom i cierpliwie czekają na zdaje się nieuniknioną tragedię.
Dopiero wtedy pewnie wkroczą, żeby posprzątać. Brzmi znajomo?
Thriller
psychologiczny... haha... po prostu thriller w reżyserii artysty,
który na wielu może działać jak wabik, bo w końcu Neil Jordan ma
w swojej filmografii kilka naprawdę dobrych, dla niektórych wręcz
wybitnych, pozycji. Przestrzegam jednak przed pokładaniem dużej
nadziei w „Grace”. Radzę nie obiecywać sobie wiele, jeśli już
koniecznie chce się to obejrzeć. Odradzać seansu nikomu nie
zamierzam, choćby dlatego, że film ten zauważalnie kręcono z
myślą o szerokiej publiczności. Myślę, że niewielu ta pozycja
zachwyci, ale jako taka niezobowiązująca rozrywka pewnie się
sprawdzi. To znaczy nie wydaje mi się, by duża część odbiorców
„Grety” pożałowała tego wyboru, ale i mocno zdziwiłabym się,
gdyby o filmie tym zrobiło się bardzo głośno, gdyby na adres tego
przedsięwzięcia Neila Jordana masowo słano pochwały. Bo nie
wydaje mi się, żeby był to tego rodzaju thriller, o którym długo
się pamięta. Nie sądzę, żeby miał szansę wybić się z tłumu,
nawet w wąskim gronie filmowych thrillerów o
stalkerach/stalkerkach. Tak myślę, ale jak będzie, zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz