Michael
Wade bada przeszłość swojej żony Lindy, w czym pomaga mu młodsza
córka Anna. W sprawę jest wtajemniczona też jego druga córka
Rachel, ale małżonkę mężczyzna zamierza poinformować dopiero
jak czegoś się dowie. Pewnego dnia Michael otrzymuje długo
wyczekiwaną przesyłkę, w której jednak znajduje niewiele mu
mówiące notatki i metalowy przedmiot niewiadomego przeznaczenia.
Wieczorem sprawy przybierają tragiczny obrót. Linda ginie w
wypadku, ale przedtem udaje jej się przekazać coś swojej starszej
córce.
Dwa
lata później Rachel i Anna postanawiają wrócić do rodzinnego
domu. Młodsza siostra chce przede wszystkim zobaczyć się z ojcem,
a Rachel znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania. Kobieta nie
pamięta tego feralnego wieczoru, w którym zginęła jej matka, poza
tym ma halucynacje i dręczą ją koszmary senne mające jakiś
związek ze strasznymi wydarzeniami sprzed dwóch lat. Po powrocie w
rodzinne strony Rachel i Anna odkrywają, że ich ojciec zniknął.
Na miejscu zastają jednak Matta Hoffmana, byłego chłopaka Rachel,
który wrócił na wieś niedługo przed nimi, szybko nabierając
przekonania, że dzieje się tu coś mocno niepokojącego.
Nathan
Hendrickson w 1998 roku zaczął działać w branży gier wideo. Jego
pierwszy i jak na razie jedyny film ujrzał światło dzienne w 2015
roku i... przeszedł praktycznie bez echa. „The Hollow One”
(roboczy tytuł: „The Darker Path”) to amerykański horror oparty
na dosyć nowatorskim pomyśle. Nathan Hendrickson scenariusz napisał
sam – ponadto został jednym z producentów wykonawczych i
montażystów oraz rzecz jasna zajął się reżyserią. W 2015 roku
film pokazano na kilku festiwalach, a do szerszego obiegu, w Stanach
Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, wszedł dopiero w 2017 roku. Ale
nawet w wymienionych rejonach świata „The Hollow One” nie
znalazł zadowalającej liczby odbiorców.
Pierwszym,
co rzuciło mi się w oczy podczas seansu „The Hollow One”
Nathana Hendricksona, było coś, co na swój użytek nazwałam
irlandzkim duchem. Otóż, sposób filmowania nasunął mi na myśl
współczesne horrory z tego rejonu Europy. Łąki, lasy i pola
uprawne w „The Hollow One” nabierają dokładnie takiego wymiaru,
jaki mój umysł od jakiegoś czasu łączy głównie z irlandzkimi
horrorami. Oczywiście, to nie oznacza, że amerykańskie kino grozy
nigdy nie odznaczało się takim podejściem do naturalnych scenerii,
ale myślę, że ostatnimi czasy to właśnie Irlandia wiedzie w tym
prym. A w czym konkretnie? W przedstawianiu przyrody w sposób
zarazem malowniczy i upiorny. Barwny, ale i ponury. Naturalne
krajobrazy w „The Hollow One” są jednocześnie piękne i groźne.
Trudno zignorować ich czar, ale i ciężko nie
zarejestrować tajemniczej wrogości bijącej z tych zacisznych
okolic. I trudno nie narobić sobie nadziei na wspaniałe widowisko.
Nathan Hendrickson zaczął od enigmatycznego prologu z poturbowaną
kobietą, biegnącą z pękatą kopertą, z której po chwili wyjmuje
jakieś metalowe ustrojstwo. Potem akcja przeskakuje o dwadzieścia
trzy lata do przodu (nie, nie, Smakosz się tu nie zjawi) i
koncentruje się na żyjącej na farmie czteroosobowej rodzinie
nazwiskiem Wade. Ten fragment niewiele nam rozjaśni, a wręcz
wprowadzi kolejne pytania. Hendricksonowi udało się podsycić moją
ciekawość, ale zabrakło mi tutaj czegoś bardzo dla mnie
istotnego, co miałam nadzieję zostanie naprawione w kolejnym
„akcie”. Gdy Hendrickson znów zrobił skok w przód, tym razem o
dwa lata, uznałam, że teraz już na pewno pozwoli mi lepiej poznać
przynajmniej główną bohaterkę, Rachel Wade. Skłamałabym, gdybym
stwierdziła, że niczego na jej temat (i na temat jej bliskich) się
nie dowiedziałam, ale niedosyt pozostał. Już pomijam fakt, że
Kate Alden jako Rachel i Chelsea Farthing w roli Anny, delikatnie
mówiąc nie wypadły wiarygodnie. Szczególnie ta druga. Jesse
James, który dla mnie zawsze będzie miał twarz dziecka (te jego
dziecięce kreacje, które poznałam mają swoje miejsce w moim
sercu), spisał się dużo lepiej, czego nie należy traktować jako
ogromny komplement, bo według mnie „konkurencja” była żadna.
Ale nie z aktorstwem miałam największy problem tylko z rozpiską
postaci poczynioną przez Nathana Hendricksona. Informacji na ich
temat mogłoby być więcej, ale myślę, że gdyby lepiej posklejano
te nieliczne składniki, które w „The Hollow One” znajdujemy, to
portrety protagonistów na pewno by zyskały. Scenariusz Handricksona
znaczy zbyt duży pośpiech, na którym najbardziej tracą
bohaterowie filmu. Bo przecież można było rozciągnąć wstęp do
trzeciego „aktu”, dać więcej czasu siostrom Wade, które teraz
mieszkają razem w mieście znacznie oddalonym od wioski (czy tam
miasteczka), w którym dorastały. Zagłębić się w domniemaną
chorobę psychiczną Rachel i silniej zaznaczyć troskę Anny o stan
jej umysłu. Hendrickson zaledwie liznął te tematy i na powrót
przeniósł siostry Wade w ich rodzinne strony. Wcześniej jednak
przykuł moją uwagę, a raczej zrobili to twórcy efektów
specjalnych. Cyfrowe dodatki też wyłapałam (w całym filmie jest
ich niewiele), z czego oczywiście zadowolona nie byłam (jak to
zazwyczaj bywa porażały sztucznością), ale zwróciłam też uwagę
na charakteryzację i w ogóle samo wejście upiorzycy(?).
Zakrwawioną twarz trudno uznać za szczyt kreatywności, ale założę
się, że gdyby bardziej kombinowano, to nie osiągnięto by takiego
stopnia realizmu. Ale to jeszcze nic – prawdziwa jazda zacznie się
gdy wjedziemy na nienaturalnie cichą prowincję, gdzie wychowały
się Rachel i Anna Wade. I oczywiście Matt Hoffman.
Trochę
krwi na twarzach i mechaniczne ruchy, nienaturalne podrygi ciał,
powłóczyste kroki a la zombie i... tyle wystarczyło bym poczuła
się nieswojo. Samotna wędrówka Matta przez tę upiorną wieś
nasunęła mi na myśl „Odwiecznego wroga”, powieść Deana
Koontza i jej filmową wersję w reżyserii Joego Chappelle'a. Mimo
że w „The Hollow One” nie sugerowano, że miejsce to jest
wymarłe, że nie ostała się tutaj ani jedna żywa istota (tzn.
twórcy nie pozwolili mi przez zbliżoną ilość czasu trwać w tym
złudnym przekonaniu), ponieważ i tak czułam się jakbym wkroczyła
do wsi-widmo. Przez tę niezwykłą ciszę i brak przechodniów. A
postacie początkowo kryjące się w budynkach paradoksalnie to
wrażenie wzmagały. Matt rozpoznaje w nich mieszkańców tej
okolicy, ale jeszcze zanim on to sobie uświadomi, my już wiemy, że
coś jest z nimi mocno nie tak. Kocham takie klimaty. Małe mieściny,
wioski, osady, w których dzieje się coś niedobrego, w których
rozpanoszyło się zło niewiadomego pochodzenia. W „The Hollow
One” ta uwierająca wręcz tajemniczość podkręca sytuację
jeszcze bardziej od złowrogo się prezentujących postaci kryjących
się w mrokach zabałaganionych budynków. Krew też tam jest,
czerwone plamy znaczą niektóre pomieszczenia, dobitnie świadcząc
o tym, że całkiem niedawno rozegrały się tu iście dantejskie
sceny. Gdy Rachel i Anna docierają do rodzinnego domu nie zastają w
nim ojca, ale za to spotykają Matta, byłego chłopaka Rachel. Ich
drogi rozeszły się przez wypadek, do którego doszło tu dwa lata
wcześniej, ale mężczyzna nigdy nie przestał kochać starszej z
sióstr Wade. Ona natomiast... Powiedzmy, że nie jest zadowolona z
tego spotkania. W przeciwieństwie do Anny. Rachel nie pamięta
tamtego nieszczęsnego wieczoru, ale ma powody, by unikać Matta.
Kobieta chce odzyskać te wspomnienia, ale i odnaleźć ojca.
Chciałaby też dowiedzieć się, co ukrywała jej matka i cóż
takiego próbowała jej powiedzieć tuż przed śmiercią. Anna
wydaje się jeszcze bardziej zaciekawiona ich tajemniczą historią
rodzinną, łaknie odpowiedzi jeszcze mocniej niż Rachel, która to
przecież ma większą motywację. Nie ma bowiem powodów, by wątpić
w to, że młodzieńcze lata jej matki pozostają w ścisłym związku
z wydarzeniami, które ona sama mimowolnie wyparła z pamięci.
Nathan Hendrickson niestety w umownej teraźniejszości nie zwalnia
tempa – akcja obiektywnie rzecz biorąc może i nie jest zawrotna,
ale jak dla mnie to i tak było za szybko. Dosyć szerokie ujęcia
naturalnej scenerii i statyczne portrety skąpo zabudowanych
obszarów, przewijają się właściwie przez cały omawiany film.
Klimat wyalienowania, niejako odcięcia od świata wśród stworów,
które nie wiedzieć czemu zostały stworami (bo wcześniej to byli
zwyczajni ludzie zamieszkujący te rolnicze tereny) – wszystko to
tutaj jest, ale w mojej ocenie twórcy nie grają tym właściwie. To
znaczy nie w pełni, bo jednak „The Hollow One” nie mogę
całkowicie odmówić klimatu, nie mogę stwierdzić, że filmowy
debiut Hendricksona ani przez chwilę nie trzymał mnie w napięciu,
nie dał mi frapującej tajemnicy, nie wprowadzał lekkiego, bo
lekkiego, ale zawsze, dyskomfortu emocjonalnego. Jednakże
niezmiennie towarzyszyła mi przy tym pewność, że Hendricksona
gubi pośpiech. Przecież nie brakuje tu zdjęć dobitnie
wskazujących na to, że ekipa techniczna pracująca nad „The
Hollow One” nie miałaby najmniejszych problemów ze
zintensyfikowaniem atmosfery grozy. Gdyby tylko scenariusz im na to
pozwolił, gdyby tylko jego autor miał w sobie więcej cierpliwości.
Innymi słowy nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Nathan
Hendrickson chce mieć wszystko tu i teraz, że nie chce mu się
bawić w stopniowanie napięcia, nie wspominając już o rozwoju
bohaterów. Pozytywne postacie są potwornie płaskie,
jednowymiarowe, niemalże pozbawione życia. To że trudno z nimi
mocno sympatyzować to jedno, ale boleśnie powierzchowne podejście
do protagonistów wprowadza jeszcze jedną niedogodność. A
mianowicie taką, że chwilami trudno pojąć co nimi kieruje, trudno
odgadnąć co popycha ich do takiego, a nie innego działania. UWAGA
SPOILER Na przykład dlaczego Anna puszcza mimo uszu rewelację,
która w pewnym momencie wpycha jej siostrę w stan zbliżony do
katatonii. To znaczy, że młodsza siostra cały czas znała prawdę
o śmierci matki (albo raczej pół prawdy, bo gdyby nie to przeklęte
metalowe ustrojstwo...), czy po prostu uznała, że nie jest to
odpowiednia chwila na roztrząsanie tej kwestii? W obu przypadkach
jej postępowanie w najlepszym razie jest zastanawiające, a w
najgorszym nie wydaje się w pełni naturalne. Albo dlaczego Matt pod
koniec filmu decyduje się zostać z ludźmi opętanymi przez... hehe
„metalowego boga”? (No ale trzeba przyznać, że to było
oryginalne, a motywacja tegoż stwora to istne mistrzostwo świata –
można się uśmiać przysłuchując się temu, jak mówi o
chrześcijańskim Bogu). Przecież nijak nie mógłby im pomóc,
gdyby „władca marionetek” przypuścił kolejny atak. W takim
wypadku mógłby jedynie przypieczętować ich los, bo gdyby
„metalowy bóg” rozkazał im rzucić się na niego, to aby
przeżyć musiałby ich zabić. Swoją drogą ta nazwijmy to wariacja
na temat „Inwazji porywaczy ciał”, przejmowanie władzy nad
ludźmi za pomocą metalu, to całkiem dobry pomysł. Piękno tkwi w
prostocie KONIEC SPOILERA. Natomiast finał chyba nie mógłby
być lepszy. Tak, w tym kontekście, w przypadku takiej fabuły, to
według mnie najlepsze z możliwych rozwiązań.
Filmowy
debiut Nathana Hendricksona w mojej ocenie nie jest taki najgorszy.
Tak, można było wycisnąć z tego dużo więcej i to bez
dodatkowych nakładów pieniężnych (swoją drogą „The Hollow
One” nie wygląda jak niskobudżetówka – nie wiem, ile kosztował
ten film, ale zdziwiłabym się gdyby się okazało, że przysłowiowe
grosze). Abstrahuję tu od obsady, bo mierne kreacje aktorek
wcielających się w Rachel i Annę Wade nie przeszkadzały mi tak
bardzo, jak przedstawienie tych postaci w scenariuszu. Ale
najbardziej uwierał mnie pośpiech, jaki Nathan Hendrickson narzucił
tej dosyć klimatycznej produkcji, wpisującej się w gatunek
horroru. Horroru korzystającego ze znanych motywów, ale i dającego
coś od siebie. Inna sprawa, czy ta oryginalna cegiełka służy temu
filmowi. Moim zdaniem tylko po części, ale z drugiej strony pośmiać
się też dobrze, więc niechże Hendricksonowi będzie. Ogólnie
jestem na tak – dało się to oglądać, pomimo dosyć licznych
mankamentów, bo i plusy w „The Hollow One” znalazłam. I nawet
nie musiałam ich szukać. Same w oczy się rzucały. Niemniej na
pewno nie jest to horror dla bardziej wymagających widzów, prędzej
dla tych fanów gatunku, którzy potrafią cieszyć się z małych
rzeczy. Powiedzmy, bo jednak mam wątpliwości, czy klimat tego filmu
to taka mała rzecz...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz