Aktorka
Serena Brooks dostaje główną rolę w „Kolekcjonerze”,
pierwszym pełnometrażowym horrorze Alabamy Chapmana, reżysera
kilkunastu krótkich filmików grozy, który od lat pracuje z tą
samą ekipą techniczną. Przed wyjazdem na plan zdjęciowy Serena
prosi swojego chłopaka Briana, żeby jej nie odwiedzał, co
doprowadza do kłótni pomiędzy nimi. Po dotarciu na miejsce kobieta
nie może skontaktować się ze swoim chłopakiem, ponieważ nie ma
zasięgu. Alabama nie chcąc, by aktorzy się rozpraszali praktycznie
odcina ich od reszty świata, z czego najbardziej niezadowolona jest
Serena, pragnąca pogodzić się ze swoim partnerem. Wkrótce po
rozpoczęciu zdjęć aktorzy zaczynają znikać. Twórcy tłumaczą
to tym, że odsyłają do domu każdego członka obsady, którzy
zakończyli już swoją pracę nad tą produkcją. Serenę jednak
zastanawia, dlaczego dokonuje się to w tak ukradkowy sposób.
Amerykański
niskobudżetowy slasher w reżyserii i na podstawie
scenariusza Michaela Walkera, twórcy między innymi „Czekając na sen” (2000) i „The Maid's Room” (2013). Projekt początkowo
nosił tytuł „Call Sheet”, ale z czasem zmieniono go na „Cut
Shoot Kill”. W Stanach Zjednoczonych film jest dystrybuowany
głównie przez Internet (VOD), w Niemczech na DVD i Blu-ray, a w
październiku 2017 roku został pokazany na Nocturna, Madrid
International Fantastic Film Festival – kilka miesięcy po
amerykańskiej premierze.
Po
co zmagać się z niedostatkami finansowymi, skoro można wykorzystać
to na korzyść filmu? Dla wieloletnich miłośników horrorów to
nie powinno wydawać się niewykonalne, bo znają już tę sztuczkę.
Wiedząc, że wielu fanów gatunku uznaje wyższość XX-wiecznych
horrorów nad XXI-wiecznymi, dostrzegając w takich klimatach większy
potencjał bądź po prostu chcąc złożyć im hołd, niektórzy
współcześni twórcy starają się przywoływać ducha
niegdysiejszego kina grozy w swoich produkcjach. Moim zdaniem większą
szansę na powodzenie tego planu mają filmowcy dysponujący
niewielkim budżetem (co nie znaczy, że pozostałym to nigdy się
nie udaje), tacy jak choćby Michael Walker. Nie wiem, czy podczas
prac nad „Cut Shoot Kill” kierowało nim pragnienie złożenia
należnego hołdu XX-wiecznym slasherom, czy raczej potrzeba
przysłonięcia niedostatków finansowych, ale liczy się efekt. A
efekt był taki, że czułam się, jakbym oglądała rąbankę z lat
70-tych lub 80-tych. No prawie, bo jednak stylizacja na obraz z
dawnych lat (myślę, że zamierzona) nie jest kompletna, a i nowinki
technologiczne zakłócały to wrażenie. Bo takich modeli smartfonów
i laptopów raczej w ubiegłowiecznych slasherach nie
zobaczymy... Ale kolorystykę zdjęć, pracę kamer i montaż jakby
żywcem wyjęto z dawnych, według mnie zdecydowanie lepszych dla
filmowego horroru czasów. Niektórzy odbiorcy „Cut Shoot Kill”
wyrzucają zdjęciom autorstwa Raya Flynna monochromatyczność albo
inaczej: bazowanie na kilku mdłych barwach. Faktycznie, obraz ten
jest niemal wyprany z kolorów – wszystko jest tak wyblakłe, jakby
pochodziło ze starych fotografii po latach wygrzebanych na
zakurzonym strychu. Tak, zakurzonym, bo zdjęciom Flynna daleko do
czyściutkich, błyszczących obrazków tak często serwowanych nam
przez współczesny mainstream made in USA. I chyba nie muszę
dodawać, że ja absolutnie z tego zarzutu nie czynię. Wręcz
przeciwnie: patrząc na to dokonanie Michaela Walkera czułam się
trochę tak, jakbym dokopała się do skarbu. Znalazła coś, czego
tak bardzo w nowszych horrorach mi brakuje. Coś, co coraz rzadziej
we współczesnym kinie grozy znajduję, w związku z czym nie
posiadam się z radości za każdym z tych nielicznych razów, gdy mi
się to udaje. Chodzi o klimat. O atmosferę rodem z horrorów lat
70-tych i 80-tych, moim zdaniem najlepszego okresu (z
dotychczasowych) dla tego gatunku. Z dekad, które złotymi literami
zapisały się w historii kina grozy. Ale uściślijmy to jeszcze
bardziej: „Cut Shoot Kill” w moich oczach upodabniał się do
niskobudżetowych filmów slash ze wspomnianych już dwóch
dziesięcioleci, czyli do obrazów, które zajmują szczególne
miejsce w moim sercu. Zaznaczyć jednak muszę, że nie stawiam tego
dziełka Michaela Walkera na równi z najlepszymi powstałymi w
tamtych czasach slasherami, bo choć moim zdaniem było blisko, to
jeszcze niezupełnie to. Czegoś „Cut Shoot Kill” zabrakło, tak
w scenariuszu, jak w warstwie technicznej. Zdjęcia mogłyby być
bardziej „podniszczone” (chociaż to i tak więcej niż zazwyczaj
dostaję od współczesnych rąbanek), a i wypadałoby przysłonić
twarz aktora wcielającego się w rolę mordercy w pierwszym
pełnometrażowym filmie Alabamy Chapmana jakąś, jakąkolwiek
maską. Owszem, nie każdy slasherowy morderca ją miał, ale
taki znak rozpoznawczy na ogół się przydaje. Antybohater dzięki
temu wyróżnia się, nie wtapia się w tło, nie gubi w tłumie
slasherowych maniaków, gdzie konkurencja jest ogromna. Nie
oczekuję zaraz przebicia takich legend, jak Freddy Krueger, Jason
Voorhees, Michael Myers i Leatherface, nie wymagam też
pochłaniającej mnóstwo czasu (i pieniędzy) charakteryzacji
szpecącej zabójcę (deformacja twarzy), ale czemu nie zrobić mu,
jak to się mówi, coś z niczego, choćby prostej, niefantazyjnej
maski? Doprawdy, wielką zagadką jest dla mnie to, dlaczego filmowcy
świadomi reguł, jakimi rządzą się filmowe slashery (co
wyraźnie widziałam w omawianym obrazie) nie zdecydowali się na
taki dodatek. Ale to nie znaczy, że w „Cut Shoot Kill” nie
znajdziemy ani jednej wyróżniającej się postaci. Jest ich nawet
kilka, ale moją uwagę najsilniej przyciągała... proszę o
fanfary... Serena Brooks.
Mało
znana aktorka, Alexandra Socha, tak naprawdę pokazuje w „Cut Shoot
Kill” dwa style aktorskie i w mojej ocenie z każdego z tych zadań
wychodząc obronną ręką. U pozostałych członków obsady filmu
też widać ową dwoistość, ale nie w takim stopniu, jak u głównej
bohaterki omawianego dziełka Michaela Walkera. Serena Brooks
chwilami wpada w egzaltację, upodobniając się tym do
postaci zaludniających tanie slashery z dawnych lat.
Warsztatowo jednak częściej bliżej jej do bohaterki współczesnych
horrorów. Charakter Sereny też nie pasuje do klasycznego obrazu
final girl – tutaj do głosu również dochodzi nowoczesność
tj. główna bohaterka filmu Walkera posiada cechy „nowej final
girl”. Mimo bezgranicznej miłości, jaką darzę slashery
z dawnych lat, cieszy mnie metamorfoza, jaką przeszedł ten typ
kobiecej postaci. Oczywiście, nadal kręci się wszelkiej maści
rąbanki, w których final girl jest taka jak kiedyś:
cnotliwa, uczynna, ostrożna, racjonalnie myśląca, ale niemająca
dużego posłuchu wśród znajomych, cicha i do pewnego momentu
stwarzająca bardzo kruche wrażenie, wydająca się być słaba
fizycznie, ale nie psychicznie. Tak, współczesne kino nie odeszło
zupełnie od tego wzorca, ale obecnie krzewi się też ten drugi
model final girl, nie mam pojęcia czy przezeń wprowadzony,
ale na pewno spopularyzowany przez remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” w reżyserii Marcusa Nispela. Serena Brooks
bardziej wpasowuje się właśnie w ten wzorzec, w ten nowy, silniej
przemawiający do mnie model final girl. Zamiast grzecznego
dziewczątka niepotrafiącego walczyć o swoje, mamy kobietę, która
nigdy się nie poddaje, która bez większego trudu przekonuje innych
do swoich racji (nawet reżysera filmu, w którym gra), mówi co
myśli i ma głęboko w nosie, jak to zostanie odebrane przez innych.
A gdy sytuacja tego wymaga nie waha się rzucić na uzbrojonego
mężczyznę, błyskawicznie go obezwładniając. Kobieta z ogromnymi
cojones, mówiąc krótko. Ale czy możemy być o nią spokojni? Czy
możemy być pewni, że nie spotka jej taki los, jaki na naszych
oczach spotyka odtwórców drugoplanowych ról w „Kolekcjonerze”?
Absolutnie nie. Z kilku powodów. Po pierwsze Serena nieśpiesznie
łączy kropki (co nie znaczy, że jest mało inteligentna) -
zniknięcia kolegów z planu nie działają na nią tak alarmująco,
by szybko sprawę zbadać albo jeszcze lepiej, wiać gdzie pieprz
rośnie. Po drugie rzecz dzieje się na ekstremalnie zacisznym,
znacznie oddalonym od tak zwanej cywilizacji, leśnym terenie, gdzie
sieć telefoniczna nie dociera, a Internet z rozkazu Alabamy nie
został założony. Mamy więc oto backwood slasher –
kolejną rąbankę osadzoną na pustkowiu, w naturalnej scenerii,
nade wszystko rodzącej poczucie wyalienowania. Dodajmy do tego
posępność, brud (niezbyt duży, ale jednak) i zdefiniowane
zagrożenie. I w ten sposób dochodzimy do kolejnego pierwiastka,
który zmniejsza szansę na przeżycie tej silnej i charyzmatycznej
kobiety, jaką jest Serena Brooks. Bo zagrożenie jest naprawdę
ogromne – większe niż w większości znanych mi slasherów.
Twórcy szybko odkrywają tę kartę, pokazują, na czym owo
niebezpieczeństwo polega, i nie można powiedzieć, że wykazują
się tutaj dużą kreatywnością. Motyw ów oryginalny nie jest, ale
według mnie filmowcy sięgają po niego zbyt rzadko. Zważywszy na
potencjał, jaki w nim tkwi. UWAGA SPOILER Snuffy to
jedna sprawa, ale KONIEC SPOILERA dla mnie ważniejsza jest
furtka, która otwiera się dla twórców filmów opowiadających
między innymi o kręceniu filmu. Mój ulubiony horror, który
poszedł tą ścieżką to „Nowy koszmar Wesa Cravena”. Reżyser ten w „Krzyku 3” spróbował czegoś podobnego, ale już nie
tak zdecydowanie jak w siódmej odsłonie przygód ponadczasowego
Freddy'ego Kruegera. Michael Walker w swoim „Cut Shoot Kill” też
wszedł na te tereny i muszę przyznać, że całkiem smacznie mu to
wyszło. Bez trudu wyprowadzał mnie w pole – nie wiedzieć czemu
zapominałam o tym, że rzecz skupia się na kręceniu horroru o
seryjnym mordercy i jak ta ostatnia kretynka wchodziłam w, no
powiedzmy, pułapki zastawione przez twórców. Granica pomiędzy
fikcją a rzeczywistością (umowną) często się zaciera. Twórcy
robią to tak sprawnie, z taką płynnością i zaangażowaniem, że
widz w pewnym sensie może na własnej skórze przekonać się, jak
łatwo zatracić rozeznanie pomiędzy światem fikcyjnym a realnym. W
ograniczonym zakresie, bo jednak rzeczywistość Sereny Brooks i
pozostałych postaci zaludniających „Cut Shoot Kill” nie jest
prawdziwa. Z naszej perspektywy sprawa jest trochę bardziej
skomplikowana. Oprócz Sereny muszę wyróżnić jeszcze dwie
postacie – wielkiego miłośnika horrorów, od początku budzącego
nieufność reżysera Alabamę Chapmana, w którego w przekonujący
sposób wcielił się Alex Hurt i opóźnionego umysłowo iBalla,
jeszcze lepiej pokazanego przez Jaya Devore'a. Sceny mordów
natomiast... No cóż, dobrze, że postawiono na praktyczne efekty
specjalne, źle jednak, że poza jakże oklepanym podcięciem
gardełka nic z tego mojej uwagi nie zwróciło. Głównie dlatego,
że zbyt mało pokazano, sporo z tego „rozegrano” poza kadrem.
Zakończenie też nie do końca mnie usatysfakcjonowało, bo nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest mało realne, trochę
naciągane – zwyczajnie nie potrafiłam w taki obrót spraw
uwierzyć. To znaczy nie całkowicie, bo w końcu nie takie cuda w
życiu się zdarzają. A z drugiej strony dla takiej historii
lepszego zakończenia wymyślić nie potrafię, mam więc świadomość,
że mogło być gorzej.
Możliwe,
że teraz przesadzę, że przynajmniej co poniektórzy będę mieli o
to do mnie pretensje, ale pozwolę sobie zaryzykować twierdzenie, że
„Cut Shoot Kill” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela
Walkera, ten oto mało znany, niskobudżetowy horror, jest pozycją
obowiązkową dla każdego długoletniego fana slasherów.
Również, jeśli nie przede wszystkim, filmów slash z lat
70-tych i 80-tych XX wieku, wszystkich tych nieśmiertelnych rąbanek
zazwyczaj kręconych za przysłowiowe grosze. „Cut Shoot Kill”
przywołuje ducha kina grozy z dawnych lat (i to jak!), nie
rezygnując przy tym ze współczesnym cegiełek, w efekcie dając
slasher może nie doskonały, ale na pewno zasługujący na
szansę od miłośników tego podgatunku. Moim zdaniem to bardzo
dobry film jest. I nie widzę potrzeby by dodawać coś więcej w tym
temacie. No może tylko to, że chciałabym, by więcej takich
rąbanek powstawało, by takie klimaty we współczesnym kinie grozy
były na porządku dziennym, a nie rzadkimi odstępstwami od
(plastikowej) normy. Marzenie ściętej głowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz