Reed
odczuwa silną potrzebę zabicia swojej kilkumiesięcznej córki, co
stara się ukryć przed swoją małżonką Moną. Mężczyzna uznaje,
że najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest zaspokojenie apetytu na
zabijanie kosztem obcej kobiety. Uzbrojony w sznur, szpikulec do lodu
i chloroform wynajmuje pokój w hotelu, do którego zwabia
prostytutkę specjalizującą się w sadomasochistycznym seksie.
Kobieta ma na imię Jackie i wydaje się, że jest kompletnie
nieświadoma zagrożenia ze strony swojego nowego klienta. Plan Reeda
zakłada związanie jej, zabicie i poćwiartowanie jej zwłok.
Wszystko ma przećwiczone, ale zadanie okazuje się trudniejsze, niż
przypuszczał.
Twórca
„Oczu matki” (2016) Nicolas Pesce, tym razem sięgnął po
powieść Japończyka Ryu Murakamiego, autora między innymi
„Audition”, książki pierwotnie wydanej w 1997 roku i
przeniesionej na ekran przez Takashiego Miike w roku 1999 (polski
tytuł filmu: „Gra wstępna”). Nicolas Pesce wybrał utwór,
który ukazał się trzy lata wcześniej: powieść pod tytułem
„Piercing”. Scenariusz Pesce napisał sam, sam też zasiadł na
krześle reżyserskim. Pierwszy pokaz jego filmu odbył się w
styczniu 2018 roku na Sundance Film Festival, a w Polsce swoją
premierę miał w listopadzie tego samego roku, na Splat!FilmFest.
„Piercing” gościł na wielu innych festiwalach w roku 2018, do
szerszego obiegu (na razie zaledwie w kilku krajach świata) wchodząc
w roku 2019 – prawa do dystrybucji drugiego filmu Nicolasa Pesce
nabyła firma Universal Pictures.
Amerykański
thriller z elementami horroru pt. „Piercing” to przede wszystkim
hołd dla włoskiego nurtu giallo, dla między innymi takich
mistrzów gatunku jak Mario Bava, Dario Argento i Lucio Fulci. Ale na
tym nie koniec. Nicolas Pesce w swoim drugim obrazie nawiązuje też
do filmów noir, czyni dosyć niskie ukłony dla tego nurtu,
ale myślę, że nie aż tak niskie, jak w przypadku giallo.
Niektórym pewnie wystarczy rzut oka na plakaty „Piercingu”
(żółty!), żeby pomyśleć o tym włoskim nurcie kina grozy. Do
tego dołożyć należy jeszcze czołówkę, a ściślej barwę
liter, a potem... Potem dostaniemy niezwykłą mieszankę stylów, z
której moim zdaniem bije przede wszystkim tęsknota za dawnymi
czasami. Stylizacja obrazu i dźwięku na lata 70-te i 80-te XX wieku
odbywa się na samym początku (czułam się, jakbym zapuściła
VHS), potem natomiast... Ujmę to tak: nie ma się złudnego wrażenia
obcowania z filmem z dawnych lat, ale i nie ma się wątpliwości, że
współczesne trendy nie mają tutaj zastosowania. Autor zdjęć,
Zack Galler, ewidentnie pozostawał pod natchnieniem kina grozy z lat
70-tych i ewentualnie 80-tych (zresztą tak, jak cała ekipa
pracująca nad tym filmem), ale od momentu rozpoczęcia fabuły nie
starał się tak formować obrazów, by wydawały się żywcem wyjęte
z przeszłości. Chociaż klimat i niektóre techniczne zabiegi (np.
dzielenie ekranu a la Brian De Palma) nie mogą nie kojarzyć się z
niesłusznie minionymi dla kina grozy czasami. Nie trzeba wszak, że
tak to ujmę zanieczyszczać zdjęć, żeby uzyskać taki efekt.
Spokojnie można wykorzystać silnie skontrastowane (zimne, nie
plastikowe), nieznaczone ziarnem obrazki, pod warunkiem, że ma się
baczenie na ruchy kamer i montaż. Tym, którym jeszcze nie dane się
było o tym przekonać, twórcy „Piercingu” udowadniają, że
można tak to posklejać, żeby do widza nieustannie docierały retro
fluidy, przy pełnej świadomości obcowania z filmem współczesnym.
Nie wiem, może niektórzy będą łapać się na tym, że na chwilę
zapomnieli, że oglądają film z 2018 roku, ale nie wydaje mi się,
żeby taki cel przyświecał Nicolasowi Pesce. To znaczy pewnie nie
miałby nic przeciwko takim reakcjom – chcę tylko zaznaczyć, że
usilnych starań w tym kierunku tutaj nie dostrzegłam. Nie dało się
jednak nie zauważyć, że jak ognia wystrzega się dzisiejszych
trendów, co moim zdaniem było tyleż ryzykowne, co godne szacunku.
Bo przecież musiał wiedzieć, że coś takiego ma małe szanse na
duży zarobek, że bezpieczniej byłoby trzymać się tego, co teraz
jest w modzie, a nie tego co przyciągało poprzednie pokolenia.
Oczywiście uogólniam, bo na szczęście dla mnie, nie każdy żyje
w przekonaniu, że kino grozy uległo znacznej poprawie, że
XX-wieczne horrory i thrillery są stanowczo przeceniane. Ale
powiedzmy sobie szczerze: takich ludzi jest mniej. Powiedziałabym
nawet, że dużo mniej. Dlatego właśnie tak bardzo imponują mi
tacy twórcy, jak Nicolas Pesce. „Piercing” to jeden z tych,
niestety nielicznych, współczesnych obrazów bardziej kręconych z
myślą o długoletnich miłośnikach horrorów i thrillerów niźli
z myślą o pieniądzach. Takie wrażenie odnoszę, ilekroć
natrafiam na takie perełki, choć zdaję sobie sprawę, jak
utopijnie, idealistycznie to brzmi. Nazwijcie mnie naiwniakiem, a ja
i tak zdania nie zmienię. „Piercing” to dla mnie jeden z tych
filmów, które nie gonią za mamoną. I tyle w tym temacie. Nie wiem
tylko, ile w tym Nicolasa Pesce, a ile Ryu Murakamiego, bo
literackiego pierwowzoru nie czytałam (właściwie to cała
bibliografia tego japońskiego pisarza jest mi obca). Aha, i z tego
samego powodu nie mogę ustosunkować się do informacji
przekazywanych przez niektórych recenzentów „Piercingu”,
odnośnie podobieństw tej historii do późniejszej książki
Murakamiego przeniesionej na ekran przez Takasiego Miike. Mowa o
filmie z 1999 roku, który to w Polsce był dystrybuowany pod tytułem
„Gra wstępna”.
Zdjęcia
Zacka Gallera były istną uczta dla moich oczu, ale równie mocno
zachwyciła mnie oprawa dźwiękowa „Piercingu”. Myślę, że
właśnie w tej materii najgłośniej wybrzmiewają echa starego,
dobrego kina grozy. Twórcy przenoszą nas oto do czasów, w których
muzyka była nie mniej ważna od obrazu. We współczesnych horrorach
i thrillerach najczęściej nawet się jej nie rejestruje, a
przynajmniej nie świadomie. W „Piercingu” natomiast dźwięk
zyskuje dokładnie taką pozycję, jaką miał kiedyś (gwoli
sprawiedliwości nie wszystkie współczesne filmy grozy
marginalizują oprawę audio, ale zaryzykuję twierdzenie, że
większość). Najbardziej uwidacznia się to w przygotowaniach do
zbrodni przeprowadzanych przez Reeda w pokoju hotelowym. To jeden z
tych fragmentów, w którym znajdujemy szczyptę czarnego humoru
(„Piercing” ma więcej zamierzanie trumienno-dowcipnych
akcentów), ale i mamy okazję przekonać się, w razie gdybyśmy
jeszcze tego nie wiedzieli, jaka ogromna moc tkwi w dźwięku. Wcale
nie musimy widzieć ćwiartowania zwłok, by je zobaczyć. W
wyobraźni. Twórcy pobudzają ją samymi dźwiękami –
autentycznie miałam przed oczami zakrwawione ciało kobiety wytrwale
piłowane przez także zbryzganego krwią mężczyznę, chociaż nic
z tego nie zostało na ekranie pokazane. Obrazem nie, ale dźwiękiem
tak. Efekt był naprawdę piorunujący. Artyzm w najczystszej
postaci, tak uważam, choć pewnie nie każdy się ze mną zgodzi. Na
pewno nie ci, którzy brzydzą się brutalnymi filmami, dla których
szokowanie/zniesmaczanie widzów, wszystko jedno jakimi środkami
(czy obrazem, czy jak w przypadku wspominanej tu sceny tylko
dźwiękiem), nie zasługuje na miano sztuki. W sekwencji z
rozczłonkowywaniem nieistniejących zwłok całą robotę wykonuje
dźwięk, ale w „Piercingu” znajdujemy również momenty, w
których próbuje się szokować obrazami. Praktyczne efekty
specjalne prezentują się bardzo realistycznie. Gorzej, gdy do głosu
dochodzi komputer. Albo inaczej: ujęcia groteskowego robala grzeszą
sztucznością. Kicz zauważalnie był zamierzony, ale to żadne
usprawiedliwienie. Tym bardziej, że nic nie stało na przeszkodzie,
by owa osobliwość dostała praktyczną formę. To znaczy wolałabym,
żeby wykorzystano tutaj jakiś gumowy rekwizyt. Ale wisienka na
torcie, która mogła, ale nie musiała (bo jednak różnice są) być
celowym nawiązaniem do „Nowojorskiego rozpruwacza” Lucio
Fulciego, wręcz mnie poraziła. Realistyczne wykonanie to jedno, ale
autentyczny szok bardziej chyba zawdzięczam obliczeniom dokonanym
przez twórców. Otóż, chwilę wcześniej jakimś niepojętym dla
mnie sposobem wpadłam w strefę komfortu. UWAGA SPOILER
Okładanie jednej z postaci nie wiedzieć czemu zapoczątkowało ten
proces, chociaż nie brakowało zbliżeń na broczące krwią
poszarpane rany na jej twarzy (swoją drogą fani giallo
pewnie domyślą się, w jakim kierunku podąży ta historia za
sprawą samych tylko czarnych rękawiczek) – taka dynamika, tyle
przemocy (no dobrze, nie znowu tak dużo), a mnie ogarniał spokój,
napięcie, które od początku seansu mi towarzyszyło (jakżeby
inaczej, skoro historię tę otwiera scena z ojcem dybiącym na życie
swojej maleńkiej córki) zaczęło ze mnie wyparowywać. Gdy Nicolas
Pesce wypuścił najsilniejsze wizualne uderzenie byłam już istną
oazą spokoju. Właściwie to spodziewałam się już napisów
końcowych, nawet przez myśl mi nie przeszło, że jeszcze raz
dostanę w twarz i to z takim rozmachem. A przecież już sam tytuł
filmu powinien mnie na to przygotować. Tym bardziej, że wcześniej
przekuwania nie było – dźganie owszem, ale piercingu nie
zauważyłam KONIEC SPOILERA. Fabuła filmu tak naprawdę jest
bardzo prosta. Możliwe, że aż za bardzo, ale skąpstwo w tej
materii przeszkadzało mi jedynie w odniesieniu do postaci. Bo jeśli
buduje się historię w oparciu o relację (chorą relację dodam)
dwóch osób, to wypadałoby trochę bardziej je zgłębić. Mia
Wasikowska i Christopher Abbott moim zdaniem spisali się bezbłędnie,
ale dobrze by było, gdyby dano im jeszcze większe pole do popisu. I
przede wszystkim Laii Coście – ależ mi się ta aktorka spodobała,
to znaczy jej warsztat, który podziwiać mogłam tak naprawdę tylko
w jednej sekwencji, bo w scenie otwierającej film nie rzuca się w
oczu, powiedziałabym nawet, że robi za element krajobrazu. UWAGA
SPOILER Jej drugi i tak naprawdę ostatni (nie licząc jednej
krótkiej wstawki) występ nie dość, że oczarował mnie grą
Costy, to jeszcze nielicho mnie zaskoczył i to w dwójnasób, bo
niespodzianka okazuje się fałszywa (wyobrażenie Reeda) KONIEC
SPOILERA.
Nicolas
Pesce wciąż w dobrej formie. A nawet lepszej. To znaczy według
mnie, bo nie sądzę, żeby wielu miłośników jego poprzedniego i
zarazem debiutanckiego obrazu pt. „Oczy matki” przyznało mi
rację. Powiem więc tak: dobrze wspominam tamtą jego produkcję,
ale „Piercing” przemówił do mnie jeszcze bardziej. Myślę, że
lepiej wpasował się w mój zmysł estetyczny (jakkolwiek dziwacznie
to brzmi w przypadku takiego obrazu – turpizm, Proszę Państwa).
Warstwa techniczna wprawiła mnie w czysty zachwyt (częste ujęcia
budynków też – myślę, że to one mają największą szansę na
stanie się największym znakiem rozpoznawczym filmowej wersji
„Piercingu) , naprawdę napatrzeć i nasłuchać się nie mogłam.
Postacie natomiast pozostawiły lekki niedosyt. Szkoda, że dłużej
nie popracowano nad warstwą tekstową, ale mniejsza o to, skoro
miałam co podziwiać. Fani giallo i filmów noir
prawdopodobnie też to przeżyją. A przynajmniej niektórzy. W
każdym razie myślę, że „Piercing” powinien obejrzeć każdy
miłośnik XX-wiecznych horrorów, thrillerów, ale i kryminałów.
To przede wszystkim, ale myślę, że swoich zwolenników znajdzie
również wśród osób z reguły unikających filmów nakręconych w
poprzednim stuleciu.
Bardzo ciekawie i rzetelnie przeprowadzony opis. Serio, można naprawdę obejrzeć film na wylot. Swoją drogą, będę tu zaglądać w poszukiwaniu dreszczyku emocji na wiecorn7y seans, bo widzę mnóstwo interesujących propozycji.
OdpowiedzUsuń_________________________
Pozdrawiam, E. z bloga:
czarnykwiat.home.blog