Stronki na blogu

wtorek, 4 czerwca 2019

„Piercing” (2018)

Reed odczuwa silną potrzebę zabicia swojej kilkumiesięcznej córki, co stara się ukryć przed swoją małżonką Moną. Mężczyzna uznaje, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest zaspokojenie apetytu na zabijanie kosztem obcej kobiety. Uzbrojony w sznur, szpikulec do lodu i chloroform wynajmuje pokój w hotelu, do którego zwabia prostytutkę specjalizującą się w sadomasochistycznym seksie. Kobieta ma na imię Jackie i wydaje się, że jest kompletnie nieświadoma zagrożenia ze strony swojego nowego klienta. Plan Reeda zakłada związanie jej, zabicie i poćwiartowanie jej zwłok. Wszystko ma przećwiczone, ale zadanie okazuje się trudniejsze, niż przypuszczał.

Twórca „Oczu matki” (2016) Nicolas Pesce, tym razem sięgnął po powieść Japończyka Ryu Murakamiego, autora między innymi „Audition”, książki pierwotnie wydanej w 1997 roku i przeniesionej na ekran przez Takashiego Miike w roku 1999 (polski tytuł filmu: „Gra wstępna”). Nicolas Pesce wybrał utwór, który ukazał się trzy lata wcześniej: powieść pod tytułem „Piercing”. Scenariusz Pesce napisał sam, sam też zasiadł na krześle reżyserskim. Pierwszy pokaz jego filmu odbył się w styczniu 2018 roku na Sundance Film Festival, a w Polsce swoją premierę miał w listopadzie tego samego roku, na Splat!FilmFest. „Piercing” gościł na wielu innych festiwalach w roku 2018, do szerszego obiegu (na razie zaledwie w kilku krajach świata) wchodząc w roku 2019 – prawa do dystrybucji drugiego filmu Nicolasa Pesce nabyła firma Universal Pictures.

Amerykański thriller z elementami horroru pt. „Piercing” to przede wszystkim hołd dla włoskiego nurtu giallo, dla między innymi takich mistrzów gatunku jak Mario Bava, Dario Argento i Lucio Fulci. Ale na tym nie koniec. Nicolas Pesce w swoim drugim obrazie nawiązuje też do filmów noir, czyni dosyć niskie ukłony dla tego nurtu, ale myślę, że nie aż tak niskie, jak w przypadku giallo. Niektórym pewnie wystarczy rzut oka na plakaty „Piercingu” (żółty!), żeby pomyśleć o tym włoskim nurcie kina grozy. Do tego dołożyć należy jeszcze czołówkę, a ściślej barwę liter, a potem... Potem dostaniemy niezwykłą mieszankę stylów, z której moim zdaniem bije przede wszystkim tęsknota za dawnymi czasami. Stylizacja obrazu i dźwięku na lata 70-te i 80-te XX wieku odbywa się na samym początku (czułam się, jakbym zapuściła VHS), potem natomiast... Ujmę to tak: nie ma się złudnego wrażenia obcowania z filmem z dawnych lat, ale i nie ma się wątpliwości, że współczesne trendy nie mają tutaj zastosowania. Autor zdjęć, Zack Galler, ewidentnie pozostawał pod natchnieniem kina grozy z lat 70-tych i ewentualnie 80-tych (zresztą tak, jak cała ekipa pracująca nad tym filmem), ale od momentu rozpoczęcia fabuły nie starał się tak formować obrazów, by wydawały się żywcem wyjęte z przeszłości. Chociaż klimat i niektóre techniczne zabiegi (np. dzielenie ekranu a la Brian De Palma) nie mogą nie kojarzyć się z niesłusznie minionymi dla kina grozy czasami. Nie trzeba wszak, że tak to ujmę zanieczyszczać zdjęć, żeby uzyskać taki efekt. Spokojnie można wykorzystać silnie skontrastowane (zimne, nie plastikowe), nieznaczone ziarnem obrazki, pod warunkiem, że ma się baczenie na ruchy kamer i montaż. Tym, którym jeszcze nie dane się było o tym przekonać, twórcy „Piercingu” udowadniają, że można tak to posklejać, żeby do widza nieustannie docierały retro fluidy, przy pełnej świadomości obcowania z filmem współczesnym. Nie wiem, może niektórzy będą łapać się na tym, że na chwilę zapomnieli, że oglądają film z 2018 roku, ale nie wydaje mi się, żeby taki cel przyświecał Nicolasowi Pesce. To znaczy pewnie nie miałby nic przeciwko takim reakcjom – chcę tylko zaznaczyć, że usilnych starań w tym kierunku tutaj nie dostrzegłam. Nie dało się jednak nie zauważyć, że jak ognia wystrzega się dzisiejszych trendów, co moim zdaniem było tyleż ryzykowne, co godne szacunku. Bo przecież musiał wiedzieć, że coś takiego ma małe szanse na duży zarobek, że bezpieczniej byłoby trzymać się tego, co teraz jest w modzie, a nie tego co przyciągało poprzednie pokolenia. Oczywiście uogólniam, bo na szczęście dla mnie, nie każdy żyje w przekonaniu, że kino grozy uległo znacznej poprawie, że XX-wieczne horrory i thrillery są stanowczo przeceniane. Ale powiedzmy sobie szczerze: takich ludzi jest mniej. Powiedziałabym nawet, że dużo mniej. Dlatego właśnie tak bardzo imponują mi tacy twórcy, jak Nicolas Pesce. „Piercing” to jeden z tych, niestety nielicznych, współczesnych obrazów bardziej kręconych z myślą o długoletnich miłośnikach horrorów i thrillerów niźli z myślą o pieniądzach. Takie wrażenie odnoszę, ilekroć natrafiam na takie perełki, choć zdaję sobie sprawę, jak utopijnie, idealistycznie to brzmi. Nazwijcie mnie naiwniakiem, a ja i tak zdania nie zmienię. „Piercing” to dla mnie jeden z tych filmów, które nie gonią za mamoną. I tyle w tym temacie. Nie wiem tylko, ile w tym Nicolasa Pesce, a ile Ryu Murakamiego, bo literackiego pierwowzoru nie czytałam (właściwie to cała bibliografia tego japońskiego pisarza jest mi obca). Aha, i z tego samego powodu nie mogę ustosunkować się do informacji przekazywanych przez niektórych recenzentów „Piercingu”, odnośnie podobieństw tej historii do późniejszej książki Murakamiego przeniesionej na ekran przez Takasiego Miike. Mowa o filmie z 1999 roku, który to w Polsce był dystrybuowany pod tytułem „Gra wstępna”.

Zdjęcia Zacka Gallera były istną uczta dla moich oczu, ale równie mocno zachwyciła mnie oprawa dźwiękowa „Piercingu”. Myślę, że właśnie w tej materii najgłośniej wybrzmiewają echa starego, dobrego kina grozy. Twórcy przenoszą nas oto do czasów, w których muzyka była nie mniej ważna od obrazu. We współczesnych horrorach i thrillerach najczęściej nawet się jej nie rejestruje, a przynajmniej nie świadomie. W „Piercingu” natomiast dźwięk zyskuje dokładnie taką pozycję, jaką miał kiedyś (gwoli sprawiedliwości nie wszystkie współczesne filmy grozy marginalizują oprawę audio, ale zaryzykuję twierdzenie, że większość). Najbardziej uwidacznia się to w przygotowaniach do zbrodni przeprowadzanych przez Reeda w pokoju hotelowym. To jeden z tych fragmentów, w którym znajdujemy szczyptę czarnego humoru („Piercing” ma więcej zamierzanie trumienno-dowcipnych akcentów), ale i mamy okazję przekonać się, w razie gdybyśmy jeszcze tego nie wiedzieli, jaka ogromna moc tkwi w dźwięku. Wcale nie musimy widzieć ćwiartowania zwłok, by je zobaczyć. W wyobraźni. Twórcy pobudzają ją samymi dźwiękami – autentycznie miałam przed oczami zakrwawione ciało kobiety wytrwale piłowane przez także zbryzganego krwią mężczyznę, chociaż nic z tego nie zostało na ekranie pokazane. Obrazem nie, ale dźwiękiem tak. Efekt był naprawdę piorunujący. Artyzm w najczystszej postaci, tak uważam, choć pewnie nie każdy się ze mną zgodzi. Na pewno nie ci, którzy brzydzą się brutalnymi filmami, dla których szokowanie/zniesmaczanie widzów, wszystko jedno jakimi środkami (czy obrazem, czy jak w przypadku wspominanej tu sceny tylko dźwiękiem), nie zasługuje na miano sztuki. W sekwencji z rozczłonkowywaniem nieistniejących zwłok całą robotę wykonuje dźwięk, ale w „Piercingu” znajdujemy również momenty, w których próbuje się szokować obrazami. Praktyczne efekty specjalne prezentują się bardzo realistycznie. Gorzej, gdy do głosu dochodzi komputer. Albo inaczej: ujęcia groteskowego robala grzeszą sztucznością. Kicz zauważalnie był zamierzony, ale to żadne usprawiedliwienie. Tym bardziej, że nic nie stało na przeszkodzie, by owa osobliwość dostała praktyczną formę. To znaczy wolałabym, żeby wykorzystano tutaj jakiś gumowy rekwizyt. Ale wisienka na torcie, która mogła, ale nie musiała (bo jednak różnice są) być celowym nawiązaniem do „Nowojorskiego rozpruwacza” Lucio Fulciego, wręcz mnie poraziła. Realistyczne wykonanie to jedno, ale autentyczny szok bardziej chyba zawdzięczam obliczeniom dokonanym przez twórców. Otóż, chwilę wcześniej jakimś niepojętym dla mnie sposobem wpadłam w strefę komfortu. UWAGA SPOILER Okładanie jednej z postaci nie wiedzieć czemu zapoczątkowało ten proces, chociaż nie brakowało zbliżeń na broczące krwią poszarpane rany na jej twarzy (swoją drogą fani giallo pewnie domyślą się, w jakim kierunku podąży ta historia za sprawą samych tylko czarnych rękawiczek) – taka dynamika, tyle przemocy (no dobrze, nie znowu tak dużo), a mnie ogarniał spokój, napięcie, które od początku seansu mi towarzyszyło (jakżeby inaczej, skoro historię tę otwiera scena z ojcem dybiącym na życie swojej maleńkiej córki) zaczęło ze mnie wyparowywać. Gdy Nicolas Pesce wypuścił najsilniejsze wizualne uderzenie byłam już istną oazą spokoju. Właściwie to spodziewałam się już napisów końcowych, nawet przez myśl mi nie przeszło, że jeszcze raz dostanę w twarz i to z takim rozmachem. A przecież już sam tytuł filmu powinien mnie na to przygotować. Tym bardziej, że wcześniej przekuwania nie było – dźganie owszem, ale piercingu nie zauważyłam KONIEC SPOILERA. Fabuła filmu tak naprawdę jest bardzo prosta. Możliwe, że aż za bardzo, ale skąpstwo w tej materii przeszkadzało mi jedynie w odniesieniu do postaci. Bo jeśli buduje się historię w oparciu o relację (chorą relację dodam) dwóch osób, to wypadałoby trochę bardziej je zgłębić. Mia Wasikowska i Christopher Abbott moim zdaniem spisali się bezbłędnie, ale dobrze by było, gdyby dano im jeszcze większe pole do popisu. I przede wszystkim Laii Coście – ależ mi się ta aktorka spodobała, to znaczy jej warsztat, który podziwiać mogłam tak naprawdę tylko w jednej sekwencji, bo w scenie otwierającej film nie rzuca się w oczu, powiedziałabym nawet, że robi za element krajobrazu. UWAGA SPOILER Jej drugi i tak naprawdę ostatni (nie licząc jednej krótkiej wstawki) występ nie dość, że oczarował mnie grą Costy, to jeszcze nielicho mnie zaskoczył i to w dwójnasób, bo niespodzianka okazuje się fałszywa (wyobrażenie Reeda) KONIEC SPOILERA.

Nicolas Pesce wciąż w dobrej formie. A nawet lepszej. To znaczy według mnie, bo nie sądzę, żeby wielu miłośników jego poprzedniego i zarazem debiutanckiego obrazu pt. „Oczy matki” przyznało mi rację. Powiem więc tak: dobrze wspominam tamtą jego produkcję, ale „Piercing” przemówił do mnie jeszcze bardziej. Myślę, że lepiej wpasował się w mój zmysł estetyczny (jakkolwiek dziwacznie to brzmi w przypadku takiego obrazu – turpizm, Proszę Państwa). Warstwa techniczna wprawiła mnie w czysty zachwyt (częste ujęcia budynków też – myślę, że to one mają największą szansę na stanie się największym znakiem rozpoznawczym filmowej wersji „Piercingu) , naprawdę napatrzeć i nasłuchać się nie mogłam. Postacie natomiast pozostawiły lekki niedosyt. Szkoda, że dłużej nie popracowano nad warstwą tekstową, ale mniejsza o to, skoro miałam co podziwiać. Fani giallo i filmów noir prawdopodobnie też to przeżyją. A przynajmniej niektórzy. W każdym razie myślę, że „Piercing” powinien obejrzeć każdy miłośnik XX-wiecznych horrorów, thrillerów, ale i kryminałów. To przede wszystkim, ale myślę, że swoich zwolenników znajdzie również wśród osób z reguły unikających filmów nakręconych w poprzednim stuleciu.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie i rzetelnie przeprowadzony opis. Serio, można naprawdę obejrzeć film na wylot. Swoją drogą, będę tu zaglądać w poszukiwaniu dreszczyku emocji na wiecorn7y seans, bo widzę mnóstwo interesujących propozycji.
    _________________________
    Pozdrawiam, E. z bloga:
    czarnykwiat.home.blog

    OdpowiedzUsuń